Siedzieli w restauracji. Zamówił butelkę włoskiego, czerwonego, wytrawnego wina Lacryma Christi del Vesuvio Mastroberardino. Nazwę wymówił tak szybko i płynnie, że ona bez słowa, ale serdecznie zachichotała. Uśmiechnął się tajemniczo, przymknął oczy, uniósł podbródek i wzruszył ramionami, po czym nachylił się lekko nad stolikiem i cicho powiedział:
- Fascynująca nazwa. Istnieje legenda, że Bóg płakał nad skrawkiem nieba skradzionego przez Lucyfera w Zatoce Neapolitańskiej, a z łez, które spadły na ziemię zrodziła się Lacryma Christi.
Był typem artysty. średniego wzrostu, z nieco zbyt długimi, jasnymi włosami wiodącymi własny, chaotyczny żywot. Wszystko w jego twarzy sprawiało wrażenie o pół numeru za dużego – nos zbyt długi, kości policzkowe przesadnie zarysowane, szerokie usta, wydatne szczęki. Zielone, dość głeboko osadzone oczy otoczone były jasnymi, ale niezwykle gęstymi i długimi rzęsami. Ruchliwe dłonie ze smukłymi palcami aż prosiły się o pędzel lub klawisze fortepianu. Trudno byłoby nazwać go mężczyzną przystojnym, ale zdecydowanie zaliczał się do tych fascynujących. Hipnotyzował od pierwszego wejrzenia. Miał wspaniały i rzadki dar sprawiania, iż rozmówca czuł się najciekawszym i najdowcipniejszym człowiekiem na ziemi. W dodatku ostatnim.
Ona była przede wszystkim osobowością. Wygląd plasował się zdecydowanie na drugim miejscu. Na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym szczególnym. Brunetka o dużych, szaro zielonych, szeroko roztawionych oczach. Jej twarz w kształcie serca budziła sympatię. Niewielkie, ale kształtne usta sprawiały wrażenie, iż są bez ustanku w ruchu. Dużo i szybko mówiła, więc poruszały się one jak dwa małe listki na wietrze, przytwierdzone do kruchej gałązki – delikatne, ale stanowczo tkwiące na swoim miejscu.
*
Parki podczas letniego deszczu wypluwają z siebie ludzi razem z ostatnimi promieniami słońca. Alejki przybierają szlachetny, stalowo szary kolor. Jest pusto i cicho, słychać jedynie szum liści i miarowy stukocik wody pląsającej po asfalcie. Mokre kwiaty nabierają głębi barw, ale jakby zawstydzone tym faktem kulą się i chowają. Chłodna wilgoć powietrza powoduje, iż oddech wreszcie jest ulgą dla zmęczonego upałem ciała. Kaczki i łabędzie chowają się pod krzakami wzdłuż brzegu. Zdarza się jednak, że jakaś pojedyncza zbłąkana ptasia dusza w popłochu pływa po samym środku stawu. Wydaje się, że przez resztę ptasiej społeczności została wygnana na wieczne zmoknięcie. Rozalia lubiła wtedy stawać na mostku i rzucać takiemu pierzastemu outsiderowi okruchy bułki. Patrzyła, jak zwierzę uchyla łebek pod każdą spadającą na niego kroplą, ale podpływa i w popłochu łyka ten niespodziewany podarunek. Reszta kaczek patrzy z zawiścią, ale ani jedna, pomimo pokusy, nie opuszcza bezpiecznej kryjówki.
W takim momencie się poznali. Zupelnie prozaicznie, choć nie bez romantyzmu. Ale czyż nie tak powinno poznawać się dwoje ludzi?
Podszedł do niej od tyłu, nie miała nawet szansy, aby dojrzeć go wcześniej. Szedł cicho, na nogach miał trampki, więc jego kroki były zupełnie bezszelestne. Przestraszył ją. Gdy spacerowała po parku, w strugach ciepłego deszczu, nie spotkała ani jednego człowieka, jak zwykle myślała więc, że uczestniczy w tym magicznym popołudniu całkiem sama. On jednak zauważył ją już godzinę wcześniej, gdy przekraczała bramę główną. Ubrana była w sprane, proste dżinsy i zieloną bluzę z kapturem założonym na głowę. Jego uwagę przykuły wielkie czarne okulary słoneczne, całkiem niestosowne przy takiej szarej pogodzie, tkwiące na jej zabawnym, szczupłym nosie, z pewnością kiedyś złamanym. Szła wesoło, ale niespiesznie. Co chwila przystawała i obserwowała coś, co mogło zainteresować tylko ją – foliowy worek tańczący na wietrze, cztery liście spadające równocześnie z młodej brzozy, kota ukrytego pomiędzy wielkimi konarami jakiegoś starego, mrocznego drzewa. Jej spacer wydawał się bezcelowy, ale on od razu wiedział, co ją do niego skłoniło. Podzielał bowiem umiłowanie do takich samotnych przechadzek, „w celu łapania chwil i kolekcjonowania momentów”, jak lubił je określać.
Stanął za nią bez słowa. Zajęta była właśnie oczyszczaniem kieszeni bluzy z resztek bułki. Wysypała je na swą dziwnie dużą jak na tak kruchą istotę dłoń i jednym ruchem rzuciła na wodę. W tym samym momencie wyczuła jego obecność i momentalnie odwróciła głowę przez ramię. On zrobił krok do tyłu i widząc, jak bardzo ją zaskoczył od razu powiedział:
- Jestem Robert. I tak, chodzę za tobą. Od godziny. – roześmiał się, bo ona była już nie na żarty przerażona. – Wydaje mi się, że lubimy to samo, dlatego zwróciłem na ciebie uwagę. Zwykle nie śledzę dziewczyn w parkach, ale jeszcze nie spotkałem takiej, która z fascynacją przyglądałaby się kałuży w kształcie twarzy. Zwłaszcza, że ja zauważyłem tę kałużę jeszcze zanim ty do niej podeszłaś. – Zamilkł i włożył ręce do kieszeni. Rozalia zauważyła to i miała pełne prawo zinterpretować jako coś niestosownego i mało „dżentelmeńskiego”, ale równie szybko uświadomiła sobie, że jej własne dłonie również już od jakiegoś czasu tkwią w jej własnych kieszeniach. Szybko wyciągnęła prawą i podała mu. Wyczuła, że ma do czynienia z kimś, kto podobnie jak ona bardziej od konwenansów ceni naturalność. Z kimś, kogo nie należy się bać, ale kogo warto słuchać. Po tym, gdy wypowiedziała do niego pierwsze zdanie, on już wiedział, że to dopiero początek. I nic jeszcze go tak w życiu nie ucieszyło.
- Ach, przepraszam. Ja mam na imię Rozalia. Zauważyłeś, że są takie kaczki, które podczas deszczu pływają na samym środku stawu?
„Spróbuj, warto” – pomyślał i odpowiedział pytaniem:
- Miałabyś może ochotę pójść ze mną na kieliszek wina? Założę się, że polubisz Lacrymę Christi.
Dodane po 15 minutach:
Tego pierwszego "w popłochu" ma nie być - kaczka aż tak spłosozna nie byłaM_K pisze:Zdarza się jednak, że jakaś pojedyncza zbłąkana ptasia dusza w popłochu pływa po samym środku stawu. Wydaje się, że przez resztę ptasiej społeczności została wygnana na wieczne zmoknięcie. Rozalia lubiła wtedy stawać na mostku i rzucać takiemu pierzastemu outsiderowi okruchy bułki. Patrzyła, jak zwierzę uchyla łebek pod każdą spadającą na niego kroplą, ale podpływa i w popłochu łyka
