Wiem, że jest tu sporo niedoskonałości, samo opko napisane jest głównie po to, by zaprezentować coś na tym forum. Zresztą, jako gimbus nie napiszę poważnej książki, nie potrafię. Piszę o tym, bo chcę uniknąć złego przyporządkowania czytelników (czy jak to zwać). No po prostu to nie jest fantastyka. A, i będę wdzięczny za krytykę, byleby konstruktywną (co na tym forum jest, jak zdążyłem dostrzec, normą).
Mam nadzieję, że nie będę oskarżony o zabójstwo - śmierć z nudów.
<p align="center" >"RiP - Korki"</p>
Kolejny raz zerknąłem na zegarek. Kwadrans po piątej. Autobus powinien być tutaj już trzy minuty temu. Wyobraźnia podsuwała mi różne obrazy, które mogły tłumaczyć to opóźnienie, ale były zbyt surrealistyczne, abym mógł uznać je choćby za możliwe. A już tym bardziej za prawdopodobne.
W końcu zza zakrętu wyłoniła się kanciasta sylwetka Mercedesa w biało-czerwono-zielonych barwach. Na jego widok ucieszyłem się podwójnie. Raz – bo wreszcie doczekałem się autobusa. Dwa – bo jazda tym nowym wozem MPK jest o wiele przyjemniejsza niż przejażdżka starym Jelczem.
Wszedłem do środka i rozejrzałem się dookoła. To nie była godzina szczytu, nie było więc problemów ze znalezieniem wolnego miejsca. Problem mógłby zaistnieć w drugą stronę, gdyby ktoś szukał zajętego miejsca. Na dwadzieścia siedem miejsc siedzących (wyczytałem to z tabliczki powieszonej tuż za kierowcą) zajętych było może z pięć. Wliczając kierowcę.
Skasowałem bilet i usiadłem na tyłach, pod oknem. Uwielbiam patrzeć w czasie jazdy, co się dzieje na zewnątrz, z kolei nie odpowiada mi towarzystwo starszych osób, jakie można spotkać bliżej kierowcy. To właśnie zadecydowało, że wybrałem takie, a nie inne miejsce.
Jechaliśmy uliczkami dzielnicy Ponikwoda. Ruch nie był zbyt duży, większość ludzi wróciła z pracy już jakiś czas temu, na drogach pozostali jedynie nieliczni. Odprężyłem się. "To tylko kolejny dzień, jeden z wielu" – wmawiałem sobie, aż uwierzyłem. Dzięki temu stres wciąż nie dopadł mnie w swoje szpony.
Kiedy zbliżaliśmy się do alei generała Andersa, dostrzegłem coś, co wywołało u mnie spore zdziwienie. Gdy podjechaliśmy bliżej, wszelkie wątpliwości zniknęły, ustępując miejsca pewności. Tak, ponad wszelką wątpliwość na drodze utworzył się korek.
Dziwne. Nigdy wcześniej w historii całego osiedla nie miał miejsca równie długi zator drogowy. Ciągnął się przez dobre dwadzieścia samochodów, czyli więcej, niż w tym momencie jeździło po całym osiedlu (z wyjątkiem tego jednego miejsca). Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie. Kontrast był niesamowicie wyraźny, niemalże komiczny. Mimowolnie się uśmiechnąłem.
Wyglądałem przez okno w nadziei, że dojrzę, co zatrzymało tylu kierowców. Było jednak zbyt daleko, aby dostrzec cokolwiek. Widziałem tylko jakieś kolorowe taśmy rozwieszone wpoprzek drogi, na wysokości maski typowej osobówki. Czyżby jakaś parada?
Ustawiliśmy się w kolejce, a ja zauważyłem wreszcie coś ciekawego. Kierowca zatrzymał Mercedesa akurat w takim miejscu, że bez najmniejszego problemu mogłem rozczytać ogłoszenie wiszące na słupie. Informowało ono, że czternastego lutego o godzinie siedemnastej trzydzieści rozpocznie się kolejny etap jakiegoś wyścigu kolarskiego, o którym nikt nie słyszał. Miał on najwyraźniej przebiegać przez centrum Lublina, co uznałem za kompletną głupotę, mało tego, był on tak ważny, że trzeba było zakorkować na amen stolicę Lubelszczyzny. Miałem ochotę pogadać sobie z kolesiem, który zatwierdził ten projekt.
Przez kilka minut grzecznie czekałem, aż pozwolą nam przejechać, lecz w końcu straciłem cierpliwość. Co jak co, ale nie mam zamiaru spędzić tutaj całego dnia! Wstałem, przemierzyłem cały autobus, aż dotarłem do kierowcy. Nachyliłem się i odezwałem:
– Przepraszam, mógłby pan otworzyć drzwi? Chciałbym wysiąść – dodałem.
Kierowca nie odpowiedział, ale otworzył drzwi, więc podziękowałem i wysiadłem. Poszedłem wzdłuż ogrodzenia cmentarza, z każdym krokiem zbliżając się do alei. Żeby urozmaicić sobie spacer, obstawiłem, że samochodów stojących w korku jest osiemnaście. Idąc, liczyłem je, by sprawdzić, czy miałem rację.
Mniej więcej koło piętnastego samochodu zgubiłem rachubę. Obejrzałem się za siebie i stwierdziłem, że nie mam siły liczyć ich od nowa. Przyjmuję, że zgadłem.
Kilkoro ludzi ustawiło się już przy taśmach. Nie zwróciłem na nich szczególnej uwagi, jedynie podszedłem do ulicy kilka metrów od nich. Rzuciłem okiem na prawo i lewo. Teren wyglądał na czysty, więc przykucnąłem i wszedłem na jezdnię. Podniosłem się i sprawnie zacząłem przechodzić. Gapiowie, których wcześniej zauważyłem, zaczęli do mnie wołać, abym się nawrócił (czy jakoś tak). Ignorowałem ich krzyki, gdyż żaden z nich nie podjął próby fizycznego powstrzymania mnie. Pewnie bali się wejść na asfalt.
Nagle jakiś dźwięk, może bardziej szum dostał się do moich uszu. Błagam, tylko nie... Obróciłem głowę w lewą stronę i już wiedziałem, że nie jest dobrze. Właśnie nadjeżdżał peleton. Sprintem pokonałem odległość od środka jezdni do barierki oddzielającej pasy ruchu w przeciwnych kierunkach.
Wtedy dostrzegł mnie strażnik miejski, który akurat wychodził z cukierni. On także kazał mi się zatrzymać, ale ja nie chciałem stwarzać zagrożenia kolarzom, więc przerzuciłem nogi nad barierką. Rzuciłem okiem przez ramię, ale ten zniknął już za żywą ścianą kostiumów oblepionych reklamami. Pobiegłem przed siebie, póki byłem chroniony, aż po kilkuset metrach skręciłem w lewo i ukryłem się w bramie cmentarza. Ostrożnie wychyliłem głowę, ale nie miałem już się czego obawiać. Pracownik służby porządkowej nawet nie próbował mnie gonić.
Przez chwilę stałem, opierając się o bramę, by ustabilizować oddech. Zacząłem także myśleć, co dalej począć. Zegarek wskazywał, że od czwartej minęły dwadzieścia trzy minuty, a ja byłem umówiony za kwadrans czwarta. Z prostego rachunku wynikało, że miałem jeszcze dwadzieścia dwie minuty. Gdybym jechał autobusem, dotarłbym wpół do, lecz na piechotę zajęłoby mi to jakieś czterdzieści minut (conajmniej). Potrzebny mi był jakiś inny pomysł.
W pewnym momencie zauważyłem przystanek stojący na przedłużeniu ulicy, na której byłem. Ponieważ byłem już nieco wypoczęty, miałem siłę, by przebiec kolejny odcinek. Natychmiast po dotarciu dorwałem się do rozkładu.
Oczywiście się rozczarowałem, a jakże. Trzy linie, w dodatku żadna z nich mnie nie interesowała. Westchnąłem. Co w takim razie mam zrobić? No, ciekawe. Może podjechać autostopem? Nie, miałem już dość wspomnień z poprzedniej wycieczki. To może taksówką? Cóż, mam dziwną awersję do taksówek. Niech będzie to plan awaryjny, ale nic więcej. Chyba więc pozostało mi tylko jedno – idę na żywioł! (Nie mylić z pójściem na Żywca.)
Kroczyłem dalej ulicą Podzamcze, mając nadzieję, że w którymś momencie coś mnie natchnie i wymyślę jakiś sposób na szybsze dotarcie do celu. Najważniejsze osiągnąłem – byłem po właściwej stronie Lublina (za linię podziału uznając trasę wyścigu). A przynajmniej taką miałem nadzieję. Jednak pomimo sporego wysiłku umysłowego, jakiego się podjąłem, wciąż widziałem tylko dwa rozwiązania, w dodatku mało interesujące.
Byłem może sto pięćdziesiąt metrów od skrzyżowania, przy którym stał kolejny przystanek (chodziłem tak od jednego do drugiego jak Świadek Jehowy), gdy podjechał autobus. Pal sześć licho, gdyby to był zwyczajny autobus, ale ten był dla mnie szczególny. Krótko bo krótko, przez ułamek (niewłaściwy) sekundy, ale mignął mi przed oczami numer linii. Trzydzieści dwa. Tę linię znam nieźle, całkiem całkiem. To w końcu jedyna linia, jaka przejeżdża przez ulicę Ponikwoda.
Naprawdę, miałem już dosyć tego biegania, ale tym razem było ono ważniejsze niż wcześniej. Los dawał mi szansę naprawić błąd, jaki popełniłem, przedwcześnie wysiadając. Jednak coś za coś. Abym docenił gest łaskawego losu i zrozumiał, że kombinatorstwo jest fatalną cechą, w trakcie (trzeciego już) sprintu złapała mnie kolka.
Zacisnąłem jednak zęby i biegłem dalej, nieco jedynie zwalniając. Nie mogę się spóźnić! Ta myśl była ze mną cały czas, teraz wyzwalając we mnie ukryte pokłady sił. Biegłem jak... Brakuje mi porównania. Czy możecie sami sobie je wymyśleć, Czytelnicy? O, mam! Jak śmiertelnie ranione zwierzę. Prawda, że fajnie brzmi?
Byłem dosyć blisko, kilkadziesiąt metrów od autobusu, kiedy kierowca zaczął zamykać drzwi. Zacząłem machać rękoma z nadzieją, że zauważy mnie i poczeka jeszcze chwilę. Skąd! Jakaś moherowa babka musiała go uświadomić, dopiero wtedy otworzył drzwi z powrotem. Od teraz ślubuję ustępować moherom miejsca w autobusie!
Ledwo żywy wszedłem do autobusu i klapnąłem na pierwszym lepszym miejscu. Przybyło kilka osób, lecz wciąż było luźno. Dwie czy trzy osoby nawet chyba poznały mnie jako tego, który wysiadł podczas postoju w korku, bo spoglądały na mnie jakoś tak...
Chyba zgodzicie się ze mną, że straszny ze mnie idiota. Zamiast cierpliwie poczekać, wyrywam się i biegnę, nie znając celu. Po prostu kretyn ze mnie!
I tak dalej, odwartościowywałem się. Mercedes powoli się zapełniał, przybywało moherów i innych pasażerów (szczególnie jednak tych pierwszych). I może w tym właśnie był problem, choć mimo wszystko pasażerów było mniej niż miejsc siedzących.
No dobra, po kolei. Zajechaliśmy na przystanek. Pamiętam, jeszcze trzy i wysiadam. Taki miałem plan. Bo też wszystko przebiegało zgodnie z planem, nie pojawiły się dodatkowe komplikacje. Jak zawsze kierowca zadzwonił dzwonkiem, zamknął drzwi i ruszył. A raczej nacisnął pedał gazu. Autobus jedynie szarpnął do przodu i zgasł. Nie pomogło ponowne przekręcenie kluczyka, silnik wybrał się na wakacje. Przewróciłem oczami. To nie był mój szczęśliwy dzień.
I znów zerknąłem na zegarek. Zbliżała się czwarta czterdzieści. Oznaczało to, że do spotkania zostało mi sześć, siedem minut. Nie, nie doczekam się, aż przyjedzie autobus zastępczy. I nie, na samą myśl o bieganiu dostaję zawrotów głowy. Na dziś mam dosyć!
Rozejrzałem się wokoło, jakby w poszukiwaniu inspiracji. Może akurat będą przelatywać tędy uczynni Marsjanie i mnie podrzucą? Moja desperacja rosła, zgodziłbym się na cokolwiek (byleby nie biegać). Może łapanie stopa nie było takim złym pomysłem? Nie, już ani na stopa, ani na taksówkę nie miałem czasu, tak samo jak na autobus.
Moje coraz bardziej rozbiegane spojrzenie zatrzymało się na rowerach stojących pod sklepem. Czy coś się stanie, jeżeli pożyczę sobie jeden z nich? Nie zamierzam go kraść, tylko pożyczyć, kochani Czytelnicy. Nie jestem złodziejem, jestem tylko zdesperowanym człowiekiem. Kiedyś go oddam.
Ten pomysł jawił mi się wielce obiecująco, że się tak poetycko wyrażę. Na tyle, że wyskoczyłem z samochodu i szybko doskoczyłem w stronę roweru. Było ich kilka, ja się śpieszyłem, ale wybrałem najgorszego składaka. Logika tego wyboru jest taka, że składak jest mniej wart, więc i ewentualne konsekwencje jego pożyczki będą mniejsze. Proste.
Wsiadłem i odjechałem, nie przejmując się nawet podejrzeniami, jakie mogłem w ten sposób wzbudzić. Pedałowałem tak szybko, jakby goniła mnie horda gepardów. Choć chodnik nie był pusty, kręciło się po nim trochę ludzi, ja jednak nie zwalniałem. Musiałem chyba potrącić jakąś staruszkę, gdyż usłyszałem:
– Diabeł, ludzie, diabeł wcielony!
Obiecałem wcześniej, że będę uprzejmy dla moherów, więc... A nie, ja tylko ślubowałem, że będę ustępował im miejsca w autobusie.
– Sorki! – rzuciłem niedbale, na odczepnego.
Choć doszło do kolizji, ja wciąż pedałowałem z maksymalną prędkością. Kiedy byłem blisko skrzyżowania ze światłami, zwolniłem wreszcie, zszedłem z roweru i przeprowadziłem go na drugą stronę. Natychmiast wsiadłem na niego z powrotem i śmignąłem ulicą po prawej stronie skrzyżowania, aż dojechałem do kolejnych świateł.
Zerknąłem na czas. Jeszcze cztery minuty, więc po co ja tak pędzę? Uspokojony, grzecznie poczekałem na zmianę świateł, abym mógł przejść zgodnie z przepisami. Jeśli mnie pamięć nie myli, miałem do pokonania jakieś pięćset metrów.
Myślałem, że fatum już mnie tutaj nie dosięgnie, lecz myliłem się. Jechałem szybko, zbyt szybko, by dostrzec odłamki szkła pozostałe po rozbitej butelce. Pech chciał, że leżały akurat w tym miejscu, przez które zamierzałem przejechać. Cóż mogę dodać? Kolor szkła? Markę alkoholu? A może jeszcze czas rozkładu butelki? Stało się, co się stało. Na szczęście szybko się zorientowałem, że tym rowerem już dalej nie pojadę. Postawiłem rower przy ścianie kamienicy i pobiegłem.
Tak, pisałem, że mam na dzisiaj dosyć biegania. Co innego jednak przebiec prawie półtora kilometra, będąc niemal pewnym spóźnienia, a co innego przebiec pięćset metrów, mając jeszcze kilka minut do spotkania. W dodatku będąc napędzanym adrenaliną, której potężna dawka rozeszła się po moich żyłach. Teraz już nie było siły, która by mnie zatrzymała. Biegłem jak maratończyk na finiszu (wyłączywszy zmęczenie, którego już nie czułem).
Wreszcie mój upór został nagrodzony. Przezwyciężyłem przeciwności losu, które co chwilę spiętrzały się przede mną. Pod koniec odpuściłem sobie bieg, gdyż dostrzegłem dziewczynę, która czekała na mnie pod galerią. Ona z kolei zauważyła mnie i pomachała w moim kierunku. Kiedy zbliżyłem się do niej na kilka metrów, odezwałem się:
– Dotarłem, Ris. To co, laska, jesteś gotowa trochę się zabawić?
Larissa nie odpowiedziała, pokazała mi jedynie ogłoszenie wiszące na drzwiach. Napis mówił: "Dnia 14 lutego 2014 roku galeria handlowa "Lublin Plaza" została zamknięta na czas remontu. Przepraszamy za niedogodności, związane...".
Nie czytałem dalej, zrozumiałem wszystko. Cały mój wysiłek, by przybyć na czas, by nie spóźnić się na spotkanie... Wszystko na marne. Ris tego nie wiedziała, bo i skąd? Zaproponowała tylko:
– Raf, nie łam się, mam ten film na płycie. Możemy pojechać do mnie i tam go obejrzymy. – Nie reagowałem. – Będziemy mieli spokój, cała rodzinka jest poza domem.
– Cóż... – tylko tyle zdołałem z siebie wydusić. Dziewczyna przyjęła to za dobrą monetę.
– To fajnie. Chodź, bo spóźnimy się na autobus. No chyba że chcesz czekać?
Nie odpowiedziałem na to pytanie.
PS. "RiP" to skrót od tytułu, jaki zaproponował mi kolega, "Rafał i przyjaciele". Niewątpliwie ten pierwszy brzmi lepiej, a na pewno lepiej się sprzeda
