święta Merilyn Monroe
„Hej dziewczyno, nie mów nic
Czas na miłość
Stań przede mną
Pozwól dotknąć się
Co za wieczór, co za noc
Z twarzą Marilyn Monroe
Noc z twarzą Marilyn Monroe”
„Z twarzą Merilyn Monroe”, Myslovitz
I
Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy odniosłem wrażenie jakbym pana Boga za nogi złapał. Problem leżał tylko w tym, że jedna z tych nóg wzniosła się i wymierzyła mi kopniaka w pysk. To tak jakby był jednocześnie wniebowzięty i strącony do piekieł. Stałem przed wystawą sklepu, przepełniony wielką sprzecznością. Pragnąłem rozbić szybę i porwać tamtą dziewczynę, a zaraz potem uciec na koniec świata, gdzie nikt nas nie znajdzie.
Wytrzeszczałem oczy tak, iż niemal wskakiwały z oczodołów. Zachwyt trząsł każdą komórką mojego ciała, gdy podziwiałem jej uśmiech, lśniący doskonałą bielą zębów. Rumiane policzki podobne do zachodu słońca na sawannie - wielkie, ciepłe i tęskniące za męskimi pocałunkami. W oczach zaś, w oczach wybranki mojego serca, zamknięto nieskończoność – widziałem anioły pływające w szafirowych jeziorach otaczających źrenice. Głowę zaś zdobiły blond loki, pełne wdzięku, przypominały złote wstążki.
Wyglądał jak Merilyn Monroe.
Uczucie targało mną niby atak epilepsji. Drogę zagradzała jednak ściana ze szkła i okratowane drzwi, przez które widziałem paskudnego wąsacza o przepitym spojrzeniu. Prędko doszedłem do wniosku, że jest on ojcem uroczej panny. Pan i gospodarz tamtego miejsca. Człowiek o zaciętej gębie wyrachowanego chama. Nigdy nie zezwoliłby na nasz związek. On chciałby sprzedać córkę bogatemu starcowi z milionowym spadkiem. Nigdy, absolutnie nie zezwoli na to, by jego dziecko tonęło w ramionach biednego romantyka.
Wciąż spoglądałem na moją ukochaną. Nie wiedziałem jak się nazywa. Nie znałem imienia, ni nazwiska. Nie wspomnę o telefonie czy mailu. Nie posiadałem jakichkolwiek informacji. Tylko upajający blask jej oczu i tysiąc fantazji o wspólnej przyszłości. Nie czyniłem kroków naprzód. Stałem tylko i przylepiałem policzek do wystawowej szyby. Obserwowałem upadłego anioła. Tak, upadłego anioła, kiedyś bowiem musiała spaść z nieba, na ziemi takie cuda nie powstają.
W myślach postanawiam nazywam ją Santina - hiszpańskie imię oznaczające „małą świętą”. Z miejsca stałem się jej największym czcicielem i z najwyższą przyjemnością oddałbym życie za nią. Najpierw musiałem podejść bliżej do mojej patronki, aby oddać należny hołd. Zebrałem w sobie dosyć odwagi. Otwarłem drzwi sklepu.
Nie mogłem zdzierżyć paskudnej gęby przyszłego teścia, mimo to powiedziałem „dzień dobry”. Facet zrobił lekki ukłon, wykrzywiwszy usta w udawanym uśmiechu. Może wcale nie jest taki zły na jakiego wygląda? – pomyślałem. Podszedłem do Santiny i wlepiłem w nią nabożne spojrzenie jakby w nadziei na religijną ekstazę. Jakaż ona piękna!, mimowolnie szeptałem. Okryta czarną sukienką z głębokim dekoltem nieco mnie peszyła, ale jednocześnie rozgrzewała do białości.
Zamyślony wyraz twarzy świadczył o niepokoju ducha dziewczyny - jakby coś ją gnębiło. Każda chwila jej cierpienia smuciła mnie niezmiernie. Zrobiłem jeszcze jeden krok w przód i zapytałem dyskretnie czy wszystko w porządku. Nie mówiła nic. W milczeniu jednak znalazłem odpowiedź. Santina była uwięziona przez ojca. Pragnęła wolności, szaleństwa i przygody. Jeśli ktoś nie udzieli jej pomocy, to sczeźnie tam jako kura domowa. Z wielkim bólem odczytywałem przesłanie. Rozumieliśmy się bez słów. Byliśmy sobie przeznaczeni i choć ona nie mówiła nic ja wiedziałem co mam czynić.
Na pożegnanie pocałowałem jej delikatny policzek. Ojciec chyba zauważył to kątem oka. Nienawidził mnie. Patrzył piorunującym wzrokiem, żując gumę. W jego spojrzeniu widziałem butne „Spadaj smarkaczu, nic tu po tobie”. Wyszedłem, zapewniając uśmiechem Santinę o wielkim uczuciu.
Nie mówiła nic.
II
Wracając tramwajem do domu ułożyłem plan oswobodzenia mojej anielicy. Powziąłem zamiar napadu na sklep wstrętnego wąsacza nocną porą. Rozbiję wystawową szybę za pomocą pięciokilowego młotka, który zamierzałem pożyczyć od Hermana – mojego dobrego znajomego. Odnajdę śpiącą Santinę, otoczoną srebrnym wieńcem księżycowych promieni. Zbudzę i każe wskakiwać „na barana”. Wyskoczymy z tego Alkatraz z okrzykiem miłości na ustach. Potem pójdziemy na tramwaj i ukryjemy się tymczasowo u mnie – tak to wyglądało w mojej głowie, nie był to genialny plan, ale dawał nadzieję na powodzenie.
Wysiadając z pojazdu komunikacji miejskiej spotykałem Edka. Facet łysy jak kolano i wielki jak Pałac Kultury.
- Cze Chudy! – zawołał eksponując niekompletne uzębienie. – Masz faje?
- Siema wielkoludzie. – odpowiedziałem podając papierosa. Wtedy postanowiłem dokonać korekty w moim wielkim planie. – Edzio jest sprawa.
- Wal. Co się czaisz?
- Masz jeszcze tego pomarańczowego malucha, co ponoć taki nie do zdarcia jest?
- Czy mam? Jasne, że mam. Wolę jednak mojego golfa dwójkę. Szwabska drezyna, ino chuchać na nią. Suczki lecą na dobrą blachę he he he… no, ale po co ci ten mój szrot?
- No… wiesz… potrzebuję, bo…eee…
- Aaa! Wiem, wiem! Dupę żeś wyhaczył, co? Pochwal się.
- W pewnym sensie…
- Ha! Nie gadaj. Już ci się do wyra pchała? Kurwa, co te głupie dupy nie zrobią byle je miał kto wozić na zakupy. Nie rozumiem kurwa.
- To nie tak. Ja jestem romantyk. Nie mogę tak od razu…
- Te Chudy? Weź mi tu nie pierdol, okej? Też kiedyś byłem romantykiem, ale jak zobaczyłem moją Kingę obciągającą innemu tylko dlatego, że miał beemkę, to od razu straciłem zapał.
- I co zrobiłeś?
- Zawołałem chłopaków i tak ropierdzieliliśmy ten wóz, że na złomowisku go nawet nie chcieli przyjąć he he he!
- No a Kinga? Została z tamtym gościem?
- Gdzie tam. Wróciła do mnie.
- Nie rozumiem. Dlaczego? Skoro kochała się z nim.
- Dlaczego? Bo ja mam golfa, a tamten fagas nic. A że mu obciągała, to co? Babie tam akurat robi różnice czyjego chuja ma w gębie. Czarny, biały, gruby, cienki. Jeden chuj!
- Nie wiem. Ja zawsze myślałem, że to po ślubie się robi. – Edzio ryknął śmiechem, rozbrojony moją szczerością. Poczekałem dwie minuty aż się zmęczy. – Co z tym fiatem?
- A bierz go w diabły!
- Ile chcesz za niego?
- Eee… paczkę fajek i cztery piwka, tylko nie pokazuj mi się z jakimś ukraińskim sianem i sikaczem z marketu, okej?
- Okej.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i ruszyliśmy do domów. Edzio obiecał wyszykować samochód na szóstą. Ja zaś postanowiłem kupić w osiedlowym sklepie butelkę dobrego wina. Marzyłem o romantycznej kolacji pod gwiazdami z Santiną. Do tego potrzebowałem również słoik śledzików, pół kilo parówki i parę bułek. Pomyślałem, że to nam starczy.
Uciekniemy na koniec świata. Fiat 126 p poniesie nas w siną dal. Chyba zamieszkamy gdzieś w Bieszczadach albo na wschodzie Polski. Tam jest cicho i spokojnie. Zbudujemy ładny domek z drewna. Wspólnymi siłami stworzymy coś pięknego. W tym małym domku, przy świetle kominka będziemy się kochać całe noce. Najpierw jednak weźmiemy ślub w tajemnicy przed rodzicami. Potem spłodzimy dwójkę albo trójkę dzieci. Nie chce być banalny, ale muszę to powiedzieć: będziemy żyli długo i szczęśliwie – fantazjowałem nieprzerwanie.
III
Na zegarze z kukułką dochodziła szósta, leżałem i kontemplowałem chwile oczekiwania. Utkwiłem wzrok w suficie, przypominając sobie słowa wielkich poetów. Jako pierwszy odezwał się Goethe i jego „Faust”. W chwili miłosnego triumfu pragnąłem zacytować niemieckiego mistrza, mówiąc: „Trwaj piękna chwilo”. W moich myślach napotykałem także Mickiewicza - naszego wieszcza narodowego. Szeptał mi na ucha słowa epopei: „Będzie mnie z tobą miły! Z najdzikszej pustyni; Miłość, wierzaj mi, ogród rozkoszy uczyni”. I zaczynałem znowu drżeć, a rumieńce paliły moje policzki. Czułem jak od wewnątrz wypełnia mnie ogień pożądania. Stamtąd niby Lucyfer powstał Arthur Rimbaud, powtarzając fragment wiersza „Zalotna”: „Potem – widać dziewczynie chce się całowania; Podsuwa mi policzek: Dotknij, jaki zimny”.
żałowałem, że mam wyobraźnie - to prawdziwe przekleństwo. żałowałem, że jestem romantykiem i bardzo chciałem być Edziem. łysym bydlakiem z VW Golfem. Wstałem z kanapy. Podszedłem do lustra i oceniłem swój wygląd. Ubrałem najlepszy, a za razem jedyny garnitur, a do niego żółty krawat w grochy. Użyłem najlepszego perfum jaki znalazłem w katalogach z próbkami. Wyszczotkowałem nawet dziesięć razy zęby. Wziąłem też prysznic, a także starannie ogoliłem twarz, pomimo iż mam ledwo widoczny zarost.
Jedyne co mi przeszkadzało, to wybrzuszenie na rozporku. Erekcja jest zdecydowania nieromantyczna. Było to nieco krępujące. Starałem się jednak tym nie przejmować.
Wychodząc wziąłem ze sobą reklamówkę z „Biedronki”. Zapakowałem tam marynowanego śledzika, parówkę, bułki i wino marki „Wiśniowe”. Wątpiłem w jakość trunku, ale cóż, zapytałem sklepową o najpopularniejszy alkohol. Podała akurat ten. Zresztą, nie wyglądał wcale źle. W końcu czerwone wino. Pasowało do nastroju. Posiadałem również kwiaty. Bukiet uroczych pelargonii, pochodzących z balkonu sąsiadki. Muszę jej kiedyś powiedzieć, że ma talent do ogrodnictwa, stwierdziłem podziwiając rośliny. Na koniec pięciokilowy młotek, który przytaszczyłem od Hermana. Trzymałem go w prawej dłoni, a reklamówkę z wiktem w lewej. Niby niewiele, ale ciążyło. Dodatkowo musiałem uważać na kwiatki, którymi wypchałem kieszeń marynarki.
Wychodząc zerknąłem na krzyżyk z cierpiącym, drewnianym Chrystusem. Błagałem w myślach Boga o powodzenie misji i prosiłem o błogosławieństwo dla mnie oraz Santiny. Gdy zamykałem drzwi na klucz, zauważyłem, iż ręka drży mi nerwowo.
Z podniesionym czołem i zawadiackim uśmiechem ruszyłem przez osiedle do Edka. W świetle latarń z młotkiem i reklamówką w rękach przedstawiałem się niezwykle. Ludzie aż okrążali mnie, powodowani bezpodstawną grozą. Nawet paczka młodzieńców - wygolonych na zero, z puszkami piwa w dłoniach - spozierali na moją sylwetkę bydlęcym wzrokiem. Ich oblicza wykrzywiały grymasy mieszanych uczuć. Nie wiedzieli co począć. Minęliśmy się nie mówiąc ani słowa.
Po drodze wpadłem do sklepu monopolowego. Nie mogłem bowiem zapomnieć o należytej zapłacie dla Edka. Zakupiłem obiecane cztery piwa i paczkę amerykańskich papierosów. Sprzedawczyni pakując towary do jednorazówki, ciągle spoglądała w stronę młotka wzrokiem rasowej plotkary.
- A pan z tym na mecz?
- Nie, nie. Ja do dziewczyny tylko…
Zrobiła zdziwioną minę, mimo to nie odrzekła nic.
Po chwili byłem przy garażu Edka. Maluch stał na podwórku, a jego właściciel obok woskował czarnego Golfa. Usłyszał kroki i przerwał na chwilę pracę.
- Sie masz Chudy! Odpicowałem twoją maszynę. Jest zajebista. No może nie aż tak jak mój VW, ale zawsze to niezły wóz. Masz piwo?
- Jasne, że mam. Fajki też mam.
- Spoko. Cholera, głodny jestem jak chuj. Co masz w tej reklamówce? Prezent dla dupy?
- Mam śledzia, parówki…
- Parówki?! Zajebiocha. Daj te parówki, a dorzucę ci do bryki tego pieska, co jak go postawisz z tyłu to tak przejebanie macha łebkiem.
- Ekstra. Zawsze marzyłem o takim psiaku. – bardzo przypadła mi do gustu ta niespodzianka, a bez parówek przeżyłbym i tak. Poza tym Santina nie jadała za wiele. Jak każda piękna kobieta dbała o figurę. Wsiadłem do fiata i rozejrzałem się. Zwróciłem uwagę na dwa wielkie otwory w klapie przy tylniej szybie. Edek przeżuwał parówkę i zapijał piwem. Zauważył moją konsternacje.
- A… tym się nie martw. Tam miałem kiedyś basy. Kurde jak sobie przypomnę jak ten kaszlak skakał gdy dobrą techniawe zapuśłem… - reszty nie dopowiedział, gdyż beknął przeciągle.
- Nic nie szkodzi. – przekręciłem kluczyk w stacyjce. Maluch dławił się i kaszlał, ale jakoś zapalił. Bardzo mnie to ucieszyło. Edzio również i to zauważył, a w odpowiedzi znacząco kiwnął głową. Podał mi młotek oraz reklamówkę. Na chwilę zniknął gdzieś w garażu i wrócił z aksamitnym pieskiem. Pstryknął go palcem w mały łepek. Psia mordka z wystawionym językiem bujała się wesoło. Wziąłem maskotkę do ręki i ustawiłem z tyłu przy szybie. Wystawiłem dłoń do Edzia. – Jeszcze raz dzięki Edek!
- Spoko men. Zawsze do usług. – miał niedźwiedzi uścisk, aż palce mi zatrzeszczały. – Dam ci dobrą radę: dupę trzymaj krótko. Raz na tydzień do marketu, do kina czy gdzie tam, a resztę dni niech siedzi w domu. No… i żeby dawała regularnie, bo jak nie to powiedz jej, że nie jest żadną konkurencją dla twojej prawej dłoni i pornoli. Kumasz?
- Nie wiem czy kumam, ale chyba nie rozumiem do końca.
- Jeszcze się nauczysz. Zresztą co ja będę ci gadał. Zrobisz i tak po swojemu. Jedź już, bo pała ci ze spodni wyskoczy.
- Dobra. Trzymaj się.
Pomachałem Edziowi. Zwolniłem hamulec ręczny, po czym ze zgrzytem włączyłem pierwszy bieg. Jakoś ruszyłem, choć samochód chodził głośniej niż traktor. Potem wbiłem następny bieg. Wyjechałem na skrzyżowanie i z hukiem popędziłem, aby wyzwolić moją ukochaną.
IV
Kupiłem ćwiartkę „Balsamu pomorskiego”, aby dodać sobie odwagi. Wszak nie od dziś wiadomo, że żołnierzy na froncie wyposażano w mocny alkohol, celem podwyższenia morale. Ja jednak byłem rycerzem, ratującym nieszczęśliwą dziewicę. Nie mogłem sobie pozwolić na wulgarny trunek, potrzebowałem zaś odpowiedniego wzmocnienia psychicznego. „Balsam” w swej szlachetności i sile okazał się niezastąpiony. W głowie miałem przyjemny szum, a serce biło w radosnym rytmie. Ilekroć spojrzałem w stronę plugawego sklepu, gdzie więziono moją wybrankę, doznawałem ataku sprzecznych uczuć. Gorzało tam piekło i mieszkało wszelkie zło, skupione na pysku Belzebuba jakim był wąsaty ojciec Santiny. W morzu ciemności jednakże znajdował się najprawdziwszy anioł. Dla niej mogłem brodzić po kolana we wrzącej smole.
Czekałem aż plugawy wąsacz wyjdzie ze sklepu na noc, by skorzystać z miejskiej rozpusty. Obserwowałem twierdzę z parkingu.
Około godziny dziesiątej ojciec Santiny opuścił sklep. Zamknął drzwi na klucz i ruszył w stronę centrum miasta. Mniemałem, iż zmierza do meliny pijackiej albo do podziemnego kasyna, gdzie przepuści utarg. Moja ukochana została sama, pewnie teraz czytałą poezję do poduszki albo sama tworzyła wiersze o swoim smutnym żywocie. Ja otwarłem słoik ze śledziami. Zajadałem kwaśny filet, zagryzając bułką. Czekałem na odpowiedni moment. Cierpliwości Santinko, mówiłem w myślach. Nie mogłem sobie pozwolić na brawurę przecież.
Ulice opustoszały po jedenastej. Było mi zimno w samochodzie, ale dłużej nie mogłem już czekać. Otwarłem wino. Mocny łyk na chwilę przed akcją nie zaszkodzi. Wyskoczyłem z malucha, trzymając oburącz młot od Hermana. Splunąłem na ziemię jak gwiazda amerykańskiego filmu. Spojrzałem na niebo - było zachmurzone. Nie miałem już więcej czasu.
Podbiegłem do sklepu i jednym zamaszystym ciosem roztrzaskałem okno w drobny mak. Z miejsca ryknął alarm. Widziałem w głębi Santinę. Uśmiech na jej twarzy mieszał się ze strachem. Wziąłem głęboki oddech, po czym wskoczyłem do sklepu.
- Przybyłem by cię uwolnić moja droga! – krzyknąłem.
Odpowiedziała coś, ale nie byłem w stanie zrozumieć przez ryk alarmu. Nie mogłem tracić czasu. Zaraz mogli zjawić się tam siepacze jej ojca i skorumpowane służby porządkowe. Skalkulowałem ryzykiem śmierci w planie. Chwyciłem ukochaną za dłoń, mówiąc „nie bój się mała, damy radę”. Pocałowałem ją w policzek. Rzuciliśmy się w szaleńczy sprint. Wyskoczyliśmy przez ramę wystawy. Santina otarła ramię o rozbite szkło wystające z ramy niczym zęby rekina, dała jednak znak, że to nic złego. Musieliśmy uciekać. Szybko.
Dotarliśmy do samochodu. Oczywiście jak dżentelmen otwarłem drzwi mojej damie i posadziłem ją na siedzeniu pasażera. Zapinając jej pasy, słyszałem jak szepta pod nosem modlitwę za naszą miłość. Pocałowałem ją ponownie i zapewniłem raz jeszcze o bezpieczeństwie.
Wskoczyłem za kierownicę. Przekręciłem kluczyk. Samochód odmówił posłuszeństwa. Ponawiałem próby, jednakże z mizernym skutkiem. Alarm w sklepie ryczał głośno, mimo to z oddali słyszałem dźwięki policyjnych syren. Pociłem się jak szczur. Słudzy szatana biegli, by rozszarpać mnie na strzępy i ponownie uwięzić Santinę. Nie, nie mogłem pozwolić na to.
Zwolniłem hamulec ręczny i korzystając z faktu, iż auto stało na wzniesieniu skierowałem je na drogę. W momencie staczania uruchomiłem wreszcie silnik. Krzyknąłem radośnie. Oczy Santiny błyszczały szczęściem. Ciągle jednak szeptała modlitwy.
Dałem gaz do dechy. Musiałem uciec z miasta możliwie szybko. Zmyliłem pościg jadąc pod prąd, pustymi o tej porze uliczkami jednokierunkowymi biegnącymi między budynkami. Maluch wył potwornie. Nie miałem jednak dla niego litości. Pościg siedział nam nadal na karku. Skierowałem auto na główną drogę wyjazdową z miasta. Kilka kilometrów dalej zaczynał się gęsty las. Tam zaplanowałem tymczasową kryjówkę.
Zerkałem co chwilę na ukochaną. Nic nie mówiła. Najwidoczniej strach nie opuszczał jej. Wciąż szeptała. W ciemności nie miałem pewności, ale wydawało mi się, że nieco schudła.
- Nie martw się moja Santinko, mam jeszcze śledziki, pieczywo i dobre wino. Za niedługo zjemy kolację. Nie masz się co przejmować.
Nie mówiła nic.
V
Niestety samochód uległ awarii zaledwie pięć metrów przed lasem. Dym walił z dwóch otworów po głośnikach basowych, a ja nie miałem bladego pojęcia o mechanice. Dalej musieliśmy pokonywać drogę pieszo. Rozgniewało mnie to, ale pocieszony obecnością mojej dziewczyny momentalnie ochłonąłem.
- Wybacz Santinko, ale musimy… - wtedy aż pociemniało mi w oczach, niemal straciłem przytomność. Ból ściskał mój żołądek gdy patrzyłem na wychudzone ciało ukochanej. Była płaska jak naleśnik. – Santinko? Santinko kochana? Co ci jest?
Nie mówiła nic.
łzy wypełniły moje oczy. Obawiałem się najgorszego. Wziąłem ją w ramiona. Wybuchnąłem płaczem. Ciało było zimne i lekkie jak piórko. Nie miała tętna, nie czułem jej oddechu. Ryczałem jak bóbr, zakłócając nocną ciszę wokół lasu. Moja ukochana umarła ze strachu. Zrobiłem życiowy błąd ratując ją. Stres pościgu i nieustannie szeptane modlitwy wyczerpały dziewczynę. Stała się plackiem skóry. Przytuliłem ją mocno. Wydało mi się, że coś szepta, ale nie mogłem nic z tego zrozumieć.
Nie mówiła nic.
Boże! Dlaczego ona?! Dlaczego?! – krzyczałem, a oczy puchły mi od łez. Sprzedałbym duszę diabłu, aby odzyskać Santinę.
Wyłem jeszcze kilka godzin. Nastawał blady świt. Jedyne co mogłem zrobić to godziwie pochować ukochaną i prosić Boga by uczynił ją świętą, mimo iż z imienia była już święta.
Pochowałem ją pod wielką sosną w dole wykopanym młotkiem. Złożyłem ciało w kostkę, gdyż cierpienie odebrało mi siły do dalszego kopania. Pocałowałem raz jeszcze i powiedziałem, że zawsze będę ją kochał w myślach. Teraz jednak musi odejść do nieba, gdzie będzie szczęśliwa między aniołami, a panu Bogu będzie recytować wiersze klasyków.
Zasypałem ciało ziemią, roniąc nad grobem wielkie jak grochy łzy. Ubiłem glebę i położyłem na mogile wielkiego otoczaka znalezionego przy sośnie. Zrobiłem znak krzyża. Potem wyciągnąłem z auta butelkę wina i upiłem się pod drzewem. To była nasza pierwsza noc razem, choć w gruncie rzeczy osobno. Ona szczęśliwa w niebie, ja z pijaną gębą w błocie. Zasypiając , szeptałem miłosne wiersze.
A ona nie mówiła nic.
VI
Obudziłem się mokry od rosy i wychłodzony porannym powietrzem. Otrzepałem garnitur z brudu oraz kropel wody . Przypomniałem sobie wtedy o bukiecie pelargonii w kieszeni. Były zgniecione i zwiędłe, ale nadal piękne. Rozbiłem na pół butelkę po winie, a następnie poszukałem jakieś kałuży. Nabrałem wody do połówki z dnem. Włożywszy do zaimprowizowanego flakonu kwiaty, postawiłem bukiet na świeżej mogile. Doznałem wrażenia jakby Santina pocałowała mnie za to.
Całus spłynął z nieba. Nastał słoneczny dzień. Ruszyłem w stronę asfaltowej szosy, aby złapać stopa do miasta.
Nie czekałem długo. Zatrzymał się wielki, czerwony tir. Nie tracąc czasu wskoczyłem do środka. Kierowcą okazał się być sympatyczny czterdziestolatek, noszący grube okulary. Miał też wąsa – gęstego niczym szczotka. W ciężarówce głośno grało radio. Akurat zaczynał się serwis informacyjny.
- Co tam panie kolego? Wóz się zepsuł, co?
- Ach… zepsuł się, zepsuł.
- Też kiedyś jeździłem tym draństwem. Ojciec mój był górnikiem. Za komuny górnicy mieli fajnie, wie pan. Za dobre wyniki stary dostał talon na fiata, a traf chciał, że tylko ja miałem prawo jazdy w rodzinie. Wie pan jak laski leciały wtedy na fiata? Mokro miały w majtkach, wie pan. Całkiem mokro!
Kiwałem tylko głową. Myślami byłem daleko od kierowcy. Radio trzeszczało nieznośnie. Spikerka mówiła coś o nadchodzących wyborach.
- Pieprzą w tych radiach głupoty, wie pan. Sam złodziej na złodzieju w tym rządzie. Wie pan co? Są dwa rodzaje polityków. Chujowi i bardziej chujowi. - kierowca poszukał na desce rozdzielczej papierosów, wyjął jednego i zapalił. Podał mi otwartą paczkę. – Zapal pan. Smutny pan jak teściowa w dniu mojego ślubu. Co z panem?
Zapaliłem papierosa. Zaciągnąłem się mocno i wypuszczając dym nosem zacząłem mówić:
- Moja dziewczyna…
- Dziewczyna?! Skąd ja to znam. Wie pan…
Radio nagle zaczęło brzmieć czysto. Podawano właśnie wiadomość o napaści na sex shop. Zniszczono szybę wystawową i skradziono jedną dmuchaną lalę. Wiadomość była mi obojętna jednak kierowca tira musiał dodać komentarz.
- Ha! Ale ci ludzie dupczenia spragnieni, no wie pan. Robić takiemu się nie chce i napada na sklep z gumowymi cipkami. Cholera by takich. – pokiwał głową i zgasił niedopałek w popielniczce. Uśmiechnął się, odsłaniając zniszczone przez próchnice zęby. – No, ale my jesteś porządne chłopy i pieprzymy gumowych lal. Co z tą pańską dziewczyną? Jak wyglądała? ładna była?
- Wyglądała… - zamyśliłem się chwilkę i zobaczyłem Santinę – doskonałą w każdym calu. – Wyglądała jak Merilyn Monroe.
Kierowca pokiwał z zadowalaniem głową, wydymając przy tym wargi. Milczałem potem długo.
Koniec
Piotr Karbownik
2
W ostatnim rozdziale podajesz informację o tym, że dziewczyną była gumowa lalka. Jest to zupełnie zbędne, gdyż domysły snuć można było juz od początku, a oczywiste stało się w momencie "spłaszczenia" dziewczyny. Zbytnie wałkowanie puenty raczej nie jest dobrze odbierane.
Oprócz tego znajdzie się kilka literówek jak:
Albo zupełnie nietrafnych sformułowań:
Z resztą nie będę ci wymieniać wszystkiego. Naprawdę drobne są to błędy, a tekst ogólnie jest dobry. Ciekawa narracja, nie zła historia... Szczególnie ciekawy jest kontrast pomiędzy myśleniem bohatera, a rozmowami, a później między narracją rysującą się intertekstualnie rzeczywistością. Jest dobrze.
Oprócz tego znajdzie się kilka literówek jak:
Wyglądał jak Merilyn Monroe.
Albo zupełnie nietrafnych sformułowań:
Najpierw musiałem podejść bliżej do mojej patronki
Z resztą nie będę ci wymieniać wszystkiego. Naprawdę drobne są to błędy, a tekst ogólnie jest dobry. Ciekawa narracja, nie zła historia... Szczególnie ciekawy jest kontrast pomiędzy myśleniem bohatera, a rozmowami, a później między narracją rysującą się intertekstualnie rzeczywistością. Jest dobrze.
Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut
3
Jeszcze nie przeczytałam, ale koszmarnie rzuciło mi się w oczy: Marylin Monroe, nie Merilyn Monroe. Piszesz opowiadanie o niej i nawet nie wiesz, jak się pisze jej imię? T__T
Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
4
Hej!
Przeczytałam, na razie tak na szybko ( za co przepraszam - czas, czas, czas ). Podobają mi się opisy, tekst jest płynny i bardzo dobrze się czyta.
Nie jest monotonny - trochę zwariowany, kolorowy bym rzekła.
Dziś kończę na pochwałach, jutro na spokojnie ocenię.
Kawałek czasu później...
Ponaużerałam się z domowym sajgonem i wróciłam do lektury.
Więc... Jak dla mnie tekst zasługuje na porządną piątkę, jest świetny.
Jedno, co mi nie pasowało, to fragment:
To nie jest kwestia Edzia. "Edzio ryknął..." przeniosłabym do nowego wiersza.
Opowiadanie jest żywiołowe, bajecznie się czyta.
Dla mnie bomba.
Przeczytałam, na razie tak na szybko ( za co przepraszam - czas, czas, czas ). Podobają mi się opisy, tekst jest płynny i bardzo dobrze się czyta.
Nie jest monotonny - trochę zwariowany, kolorowy bym rzekła.
Dziś kończę na pochwałach, jutro na spokojnie ocenię.
Kawałek czasu później...
Ponaużerałam się z domowym sajgonem i wróciłam do lektury.
Więc... Jak dla mnie tekst zasługuje na porządną piątkę, jest świetny.
Jedno, co mi nie pasowało, to fragment:
- Nie wiem. Ja zawsze myślałem, że to po ślubie się robi. – Edzio ryknął śmiechem, rozbrojony moją szczerością. Poczekałem dwie minuty aż się zmęczy. – Co z tym fiatem?
To nie jest kwestia Edzia. "Edzio ryknął..." przeniosłabym do nowego wiersza.
Opowiadanie jest żywiołowe, bajecznie się czyta.
Dla mnie bomba.
Ostatnio zmieniony wt 16 paź 2007, 20:18 przez Łasic, łącznie zmieniany 2 razy.
5
winky pisze:Jeszcze nie przeczytałam, ale koszmarnie rzuciło mi się w oczy: Marylin Monroe, nie Merilyn Monroe. Piszesz opowiadanie o niej i nawet nie wiesz, jak się pisze jej imię? T__T
Nie pisze się ani Marylin, ani Merilyn.
MARILYN !
ło jeżu, ale gafa, ulala. I fakt, że w moim przypadku to literówka tego pewnie nie usprawiedliwi. XD - winky