Mieszkanie o zmroku
Była godzina dwudziesta, gdy tego smętnego październikowego wieczoru pan Jan Smolka stanął przed drzwiami swego mieszkania. Tak, jak dnia poprzedniego zmuszony był do nadmiernego przedłużenia godzin pracy – i wcale nie był z tego powodu zadowolony. Niemal z ulgą powitał klatkę schodową o odrapanych, ponurych ścianach i drzwi – choć za nimi nie było nikogo.
Na moment zatrzymał się w przedsionku, nasłuchując. Ale nie, niczego się nie spodziewał, ot, przyzwyczajenie. Mieszkanie było ciemne i niemal tak szare jak widok z okna. Zapalone światło pokryło ściany chorobliwie żółtym nalotem, a faktura stała się rozedrgana. I tylko ciepły głos radiowej spikerki nadawał całości nieco ciepła.
Jan był zdrowym na ciele mężczyzną, nie przekroczywszy jeszcze trzydziestki trzymał się dobrze, choć kładące się na jego twarzy cienie znacznie go postarzały. Jego aparycji niewiele można było zarzucić, a już na pewno nie można jej było zarzucić przystojności. Ot, uroda bardziej związana jest ze stanem ducha, niż z cielesną kompleksją. Był samotny – choć niejednokrotnie w swym życiu odczuwał miłosny afekt. Tłumił w sobie uczucia, a gdy zmęczony wracał po pracy, wzruszał tylko patykowatymi ramionami, samemu sobie dając do zrozumienia, że na wszystko jeszcze przyjdzie czas. I tylko zasypiając pozwalał sobie na krótką chwilę marzeń, na delikatny uścisk i całus dla fantasmagorii. Gdy w końcu zasypiał – śniła mu się tylko ciemna przestrzeń. Bo nawet sny są sługami naszej fantazji – a jeśli ta jest tłumiona, jakże miała by zdobyć się na śmiałość, by otwarcie się ukazać? Tkwiła więc w środku, piętrząc się, gotując niczym wnętrze wulkanu przed erupcją. Eksplozja skutki może mieć najróżniejsze, a do tego tak czasem niezwykłe, że trudne do opisania.
Herbata już parzyła się w kubku, pan Jan kroił chleb. Z niezadowoleniem skonstatował fakt, że jest już zdecydowanie zbyt późno na normalny obiad w mieście, zostały więc tylko kanapki. Poza tym był wykończony, miał chęć jedynie na chwilę odpoczynku i sen. Praca coraz bardziej go pochłaniała, odkrajała z życia coraz grubsze kawałki.
Przeniósł się z kuchni do dziennego pokoju, wygodnie rozłożył w fotelu. Krótkie rendez-vous z telewizją nie było szczytem przyjemności, ale o osiąganiu większych wzniesień Smolka juz dawno zapomniał. Wybrał kanał. - Jakiś stary dramat z śmietniska Ameryki... Niech będzie. - To w końcu nie miało większego znaczenia.
Sceny zmieniały się na ekranie, refleksy kolorowego światła tańczyły na ścianach. Panowała cisza, jedynie odgłosy filmu niezdarnie starały się przez nią przebić. Jedzenie nie miało smaku.
Smolka podszedł do okna. Po ulicy pełzała szarość, nawet światło latarni nie miało barwy. Trzech chłopaków siedziało na ławce, łypiąc oczyma w ścianę. Pewnie byli naćpani – jak zwykle. Jan znał ich tylko z widzenia. Nie budzili w nim odrazy - byli nieszczęśliwi, słabi. Już nie płakali nad sobą, bo łzy skończyły im się w dzieciństwie. Teraz została żałość i smutek, tak łatwo zmieniający się w agresję. Setki takich jak oni żyło dookoła. Poza nimi ulica była pusta. Za to niebo pełne było drobnych gwiazd.
- Co za miejsce... - szepnął do siebie i wrócił na fotel. Jakaś kobieta mówiła do kamery, ale nie rozumiał ni słowa. Zmienił kanał, lecz nadawano ten sam program. Bełkot, potok słów, które straciły znaczenie.
Wcisnął przycisk – to samo. Powoli słowa zaczęły doń docierać. Czuł, jakby powrócił z daleka, znalazł się w miejscu dawno zapomnianym. Spikerka wciąż mówiła: „przemoc”, „śmierć”, „ludzie” - sens wypowiedzi pierzchnął ponownie. Smolka wyłączył telewizor.
Długą chwilę siedział w ciszy, jak ogłuszony, coś musiało mu zaszkodzić. - Tak, jak Scrooge'owi z „Opowieści wigilijnej” - przyszło mu niepodziewanie do głowy.
„Czy widzisz to pióro?”
Nie, ja go nie połknąłem.
- „Głupstwo, powtarzam, głupstwo!” - szepnął jak Ebenezer w noweli i uśmiechnął się gorzko. Skąd to wspomnienie?
Kiedy chwilę później wszedł do sypialni, pierwszą rzeczą, na którą spojrzał, był siedzący na półce Kubuś.
- Cóż to! - zdziwił się Jan. - Skąd tu się wziąłeś, kochany?
Z pietyzmem zdjął z półki pluszowego zająca. Ostatni raz swego przyjaciela widział jeszcze w swych szkolnych latach, kiedy to pożegnał się ze światem zabawek. Ale skąd wziął się tutaj, skoro nigdy nie został zabrany z domu rodziców? Smolka zapomniał nawet o jego istnieniu.
Kubuś wyglądał tak, jak wtedy. Był cały wytarty, oczy miał z guzików, którymi mama zastąpiła poprzednie, zniszczone. Te oczy patrzyły tak przejmująco i smutno, jak żywe. Czy był w nich wyrzut?
- Skąd tu się wziąłeś, Kubusiu – zapytał jeszcze raz, wcale nie wstydząc się tego chwilowego nawrotu dziecinności. Miał łzy w oczach, choć sam nie wiedział do końca, dlaczego. W sercu coś zaczęło mu topnieć. Poczuł, coś mokrego w dłoni i rozległo się kapnięcie. Po nim następne... i kolejne. To pluszak się rozpływał. Pan Jan, zdziwiony, trzymał go dalej, patrząc jak zabawka zmienia się w bezkształtną masę. Kształty coraz mocniej podlegały deformacji. Mężczyzna upuścił go w końcu na ziemię, odsunął się.
- Głupstwo! - szepnął i wyszedł z pokoju.
Był już po kąpieli, począł szykować się do snu. Z premedytacją nie spojrzał na plamę, z której wystawały jeszcze fragmenty zabawki. Bał się, że to dalej tam będzie, a to znaczyłoby, że stało się coś... cokolwiek – a tego nie chciał.
W nocy pana Smolkę obudziło światło, którego słup wydobywał się z podłogi. Minęła dobra minuta, nim uporządkował w głowie myśli i połączył to z wieczornym przypadkiem. Na dywanie nie było jednak plamy, lecz coś o wiele mniej stosownego i zdecydowanie niespodziewanego – małe drzwi. światło biło z szczelin we framudze. Nie było zbyt mocne, choć wydawało się takie w chwili przebudzenia.
Czy być może? - szepnął Smolka, zdziwiony. - Czy to sen? - Jednak wszystko wskazywało na to, że tak nie było. We śnie człowiek zawsze jest przekonany, że to, czego jest udziałem, jest rzeczywiste – nie mając względu na absurd.
Gdyby w Janie nie czyhała ta ostatnia drobina nadziei, która pozostawiona przypadkiem gdzieś w rogu, dotrwała do tego dnia, pewnie zignorowałby to wydarzenie, wymazując je z pamięci. Ale przecież w środku cały czas tliła się ta ostatnia iskra. I z każdą chwilą stawała się coraz jaśniejsza, syciła się fantazją.
Mężczyzna otworzył drzwi. Kształty za nimi były rozmazane, nie sposób było wyróżnić cokolwiek z tego jaśniejącego chaosu.
Dalej, iskro! Rozpalaj się! Wzmagaj płomień! Rozgrzej duszę!
Miałby pan Jan teraz zrezygnować? Zacisnął kurczowo patykowate palce, nałożył na nos okulary.
Jesteś tu, płomieniu?
Ad rem!
Najpierw wpuścił w otwór nogi, jakby badając dno – nie poczuł go jednak. Zawahał się i... bez słowa wskoczył w otchłań.
Las
Upadek był krótki i bolesny. Smolka poczuł pod sobą zbutwiałe liście. Z trudem podniósł się na nogi, rozejrzał w około. Zniknęły gdzieś wszystkie kolory, ta magiczna światłość. Stał pośród ogromnych drzew, była noc. Szeroko rozpostarte konary nachylały się ku ziemi, korony drzew ginęły gdzieś w górze. światło księżyca pozwalało zobaczyć to wszystko, lecz niewiele więcej.
W około tylko te groteskowe, powyginane kolosy o konturach jakby wyciętych z papieru. Zdawało się wręcz, że zginął gdzieś ich trzeci wymiar. Jan poczuł się nieznośnie mały, bezradny jak dziecko. I było w tym coś pociągającego.
Las zdawał się nasłuchiwać. jakby tylko pozornie zachowując spokój. Cisza taka, jakby nie miała się nigdy już skończyć, niepokoiła. Ale nagle coś poruszyło się w koronie pobliskiego drzewa. Hen, gdzieś w górze. Zaraz też jakiś szept rozległ się z innej strony. Pan Smolka rozejrzał się, ale ciemność ograniczała widoczność.
- Stoję w piżamie na środku lasu... to koszmar – wyszeptał, by dodać sobie odwagi. Bezskutecznie. Zrobił krok przed siebie i zatrzymał się. Nic się nie stało. Starając się nie oddalać za bardzo od drzwi, postawił jeszcze jeden krok przed siebie. Nagle dostrzegł ruch, gdzieś na granicy widoczności, jednak zbyt daleko, by rozróżnić szczegóły. Serce przyspieszyło pracę. Znieruchomiał, nie mając odwagi na kolejny krok. Czuł na sobie spojrzenia wielu złowrogich oczu. Wtem coś uderzyło go lekko w plecy. Początkowe przerażenie ustąpiło miejsca zdziwieniu.
- Kubuś! - wyszeptał, zapominając o niebezpieczeństwie. Zabawka dyndała groteskowo na sznurku, jak skazaniec zamordowany przez niezdarnego kata. Brakowało jej jednego oka – nić wystawała z quasi oczodołu. Jan, wściekły, uwolnił pluszowego zająca. Mimo wszystko poczuł się lepiej. Niespodziewanie coś obok przecięło pędem powietrze. Smolka odruchowo przylgnął do najbliższego pnia. Czuł się zbyt duży, zbyt widoczny. Dobiegł go skrzekliwy, tłumiony głos:
- Jest za drzewem! Hu hu! Mamy go!
- Ciszej – odpowiedział ktoś bliźniaczo podobnie. - Jeszcze nie jest nasz.
- Złapiemy go, hu hu. Nie ucieknie, siostrzyczko.
Dziwne były te głosy – jakby nieludzkie. Ich właściciele z trudem powstrzymywali się przed głośniejszą rozmową. Niemal z takim trudem, z jakim Jan starał się nie krzyczeć.
- Już tak dawno nic nie jadłem... Szybko! Już, hu hu! Chcę go zjeść, siostrzyczko. - Rozległ się odgłos kłapiącego dzioba.
- Tylko spokojnie, bracie. Ja chcę jego oczy.
Nagle Jan Smolka wyczuł obok siebie, w pniu drzewa, sporą dziuplę. Starając się czynić jak najmniej hałasu wpełzł do środka. Wnętrze było suche i puste – jakby puste od niedawna leżę nocnego łowcy. Cuchnęło starymi odchodami i krwią. Obok, na dnie, leżały stare szczątki posiłku – drobne, kruche kości.
Odgłosy kroków były coraz bliżej. Rozmowa toczyła się dalej:
- Dla ciebie oczy. Dla mnie język i uszy. Czujesz, jak słodko pachnie?
- Jestem głodna, braciszku. Tak dawno nie mieliśmy żadnego. Gdyby nie tamci, byłoby łatwiej.
- Chciałbym ich też zniszczyć. Tak jak tego teraz. Musimy jeść, siostrzyczko. Nienawidzę ich.
Rozmowa ustała, jedynie ciche szmery szarpały nerwy. Do pamięci Jana nagle wdarło się wspomnienie. Gdy był jeszcze dzieckiem, bał się ciemności. Co noc pójście spać łączyło się z niewyobrażalnym strachem. Wtedy rodzicie podarowali mu Kubusia. To pomogło. Ciemność dalej straszyła, ale już nie musiał stawiać jej oblicza samemu. Czy i tym razem zabawka może mu pomóc?
Nocne powietrze wypełnił wściekły pisk.
- Gdzie on jest?! - krzyczał jeden z napastników. - Był tutaj, siostrzyczko! Uciekł! Uciekł!
- Może nas usłyszał, hu hu... Może jest tu jeszcze. Czujesz jego zapach?
- Czuję... Czuję jego krew. Gdzieś tu jest.
- Uciekaj – wyszeptał ktoś tuż obok. Głos tym razem był inny, brzmiał życzliwie i ciepło. Smolka znał go, choć nigdy wcześniej nie słyszał. Popatrzył na zabawkę, ciągle kurczowo trzymaną w dłoni.
- To ty?
- Ciszej, usłyszą cię. Sowy cię znajdą. Słyszysz, jak węszą?
Jan zadrżał. Rzeczywiście, niepokojący odgłos, jaki od chwili dobiegł z zewnątrz to było węszenie. Zacisnął usta, zdecydowany. Spiął się i wyczekiwał. Gdy nadszedł odpowiedni moment – wysunął się z ukrycia i popędził przed siebie. Potrącił w biegu jednego z napastników. Czuł, jak pióra otarły się o jego dłoń. Sowa była o wiele większa, niż można by się spodziewać. Nie tak wysoka jak on, lecz bliska wzrostem kilkuletniemu dziecku. To było aż za dużo.
W przerażeniu przyspieszył co sił. Z tyłu dobiegły go wściekłe okrzyki. Pędził, mijając pomarszczone pnie, ocierając się o co niższe gałęzie. Liczyło się tylko to, by być jak najdalej. Nagle między drzewami zobaczył światło. I wtedy sowa wskoczyła mu na plecy. Poczuł, jak szpony boleśnie wbijają się w jego ramiona. Rozpętała się walka.
Na oślep wymachując ramionami starał się uwolnić z uścisku. Dziób stwora rozorał skórę na plecach, ale udało mu się zebrać siłę – rozłączyli się. światło było nadzieją, cały czas o nim pamiętał. Sowa rzuciła się na niego, stracił równowagę i runął na plecy. Pod ręką wyczuł gruby drąg. Niewiele się zastanawiając odepchnął nim oponenta i uderzył z całej siły. Dotychczas walka odbywała się w ciszy – teraz sowa zapiszczała, w wściekłości i bólu. Jeszcze jedno uderzenie i rozległo się trzaśnięcie - drąg pękł. Jan czym prędzej ruszył w kierunku łuny, licząc na to, że uderzenie powstrzyma przeciwników choć na moment.
- Przeciwników? - skonstatował nagle. - A gdzie druga sowa? - I wtedy usłyszał szum piór, przecinających powietrze. Kontury drewnianej chatki stawały się coraz wyraźniejsze. Resztką siły zmobilizował się do utrzymania tempa. Rana na plechach tętniła bólem, czuł jak strumyk spływa w dół, mocząc koszulę.
- Kubuś! - Zabawka została na polu walki. Powrót byłby absurdem. - To tylko zabawka – szepnął. Ale to słowo nie zdawało się bagatelizować śmierci - to nie było bez znaczenia.
Jeszcze tylko kilka metrów dzieliło go od drzwi. Chatka tkwiła na niemal niewykarczowanym terenie, przez okna przebijało się światło. Surowe belki w tej łunie zdawały się być czarne. Całość sprawiała wrażenie solidnej, choć niezgrabnej i szpetnej całości. Niewiele interesowało Jana wnętrze. To je był moment na takie rozmyślania. Teraz ważna była sowa, coraz bliższa złapania ofiary. łopot skrzydeł stawał się głośniejszy, mimo czynionych przez Jana wysiłków. Drzewa nieco spowalniały lot, jednak już nie długo mogło to być jego aututem. Sięgając drzwi przez myśl przemknęło mu, że mogą być zamknięte, że wysiłek pójdzie na marne, a sowy zjedzą go, poczynając od uszu i oczu.
Otwarły się! Smolka pędem rzucił się do środka, zatrzasnął drzwi. Na zewnątrz panowała cisza. To jednak, co czekało w środku było tylko innego rodzaju koszmarem.
Osobliwa chatka
Rozległa izba wypełniona była kwaśnym fetorem, duszącym i uderzającym do głowy. Ogień trzaskał wesoło w palenisku, rozświetlając ponure brunatne ściany. Po podłodze pełzła kobieta – odziana w szare, stanowiąc nieforemną całość, szmaty. Z pochyloną głową posuwała się, wodząc dłońmi po deskach, wkładając palce we wszystkie szczeliny. W kącie, na wpół ukryta w cieniu, kuliła się niewyraźna postać – pałuba na wpół przywrócona do życia. Jan postąpił do przodu, przywitaniem starając się zwrócić na siebie uwagę niezwykłej pary. Kobieta jednak tylko na chwilę odwróciła w jego stronę głowę. Ta chwila wystarczyła, by przybysz mógł przyjrzeć się jej twarzy. a ta sprawiła, że niemal krzyknął.
Była to fizjonomia starcza, zniszczona upływem czasu, głodem i strachem. Czaszka obciągnięta szaro-żółtą skórą, o zaciśniętych i beznamiętnych wargach. Tłuste włosy kobieta upięła w ciasny kucyk, niezgrabny i poprzetykany łysiną. Najbardziej jednak odrażające były oczodoły – puste i nieosłonięte. Smolka cofnął się o krok, serce zabiło mu mocniej. Gdzieś na zewnątrz, w oddali rozległ się grzmot, sygnał nadchodzącej burzy. Pierwsze krople, przedarłszy się przez korony drzew, padły na okno, pozostawiając na jego powierzchni pociągłe smugi. Między drzewami przemknął jakiś kształt. Sowy czuwały, czekały na niego.
- Czy odważą się zaatakować mnie tutaj? - zapytał sam siebie. Obecność dwojga starców wykazywała na to, że może chwilowo czuć się poza zasięgiem ptasich szponów. Bezpieczeństwa nie gwarantował mu jednak nikt. Cały ten las, ta groteskowa chatka zdawały się być wytworem jakieś koszmarnej wyobraźni, niewprawnie sklejonymi fragmentami koszmarów. Ale jednocześnie przytłaczająca była świadomość, że to wszytko było aż nazbyt realne. Rana już nie krwawiła, lecz pulsowała nachalnym i w pełni naturalnym bólem.
Korzystając z chwili wytchnienia, nie spuszczając towarzyszy z oczu, starał się zanalizować zaistniałą sytuację. Jedyną możliwością ocalenia były drzwi, te same, którymi wyszedł ze swojego pokoju. Nie miał niestety klucza, by je otworzyć. Postanowił wiec doczekać światu.
Tymczasem burza wzmagała się. Krople deszcz szeleściły na liściach, obijały się o dach i okna. Rozmazany potokiem spływających po szybie strug, błysk rozjaśnił wnętrze, padł na pełzającą kobietę, rozciągając na moment jej cień. Zacisnęła kurczowo dłoń i w obłąkanym triumfie zachichotała. Jej głos zmieszał się z grzmotem zderzających się niebieskich kolosów.
Podpełzła w róg, gdzie oczekiwał jej skulony towarzysz. Wcisnęła mu coś w wymacaną na oślep dłoń. Pochyliła głowę, zbliżyła doń rękę. Wtedy coś uderzyło wściele o okno. Za nim Jan nie dostrzegł pośród drzew nic niepokojącego. Gdy ponownie spojrzał na babkę, ta podnosiła się z podłogi, podpierając ciało o trzonek niemal ta długiej jak ona siekiery. Smolka zadrżał. W jej twarzy tkwiło jedno oko - niezdarnie wprawione łypało na niego. Starzec w tymże momencie zwrócił na niego cyklopową twarz i krzyknął przerażony. Krzyczał wciąż, gdy ona podchodziła, szepcząc coś pod nosem. Jan stał jak zdębiały, nie mogąc się poruszyć. Krzyk trwał, wibrując w powietrzu. Stara była już tuż obok, bez trudu uniosła siekierę, wykonała niezgrabny, lecz mocny zamach, nieomal trafiając Jana, który dopiero w ostatnim momencie się uchylił. Dziad jeszcze mocniej wkulił swoje kościste ciało w kąt, zamilkł na chwilę, po to jedynie, by złapać oddech. Krzyczał, krzyczał coraz głośniej i przeraźliwiej. Jedynym okiem świdrował Jana, ale to właśnie dźwięk przenikał duszę, uwalniając strach.
Kobieta zaatakowała po raz kolejny. Ostrze o włos minęło brzuch Smolki. Rzucił się, wyrwał jej broń z rąk. Była o wiele silniejsza, niż przypuszczał; pchnął , jednak uczepiona pazurami pociągnęła go za sobą. Padli na podłogę, topór leżał gdzieś obok. Przybysz czuł, że nie ma tak wielkich szans, jak pozornie by się wydawało. Atakowała zaciekle, drapiąc, czepiając się zębami. Pomimo iż dłonie miała drobne, pomarszczone, pełne były niespodziewanej siły. Kotłowali się po deskach, czuł że powoli słabnie. Tymczasem kobieta orała jego ciało, gryzła i syczała. Zadawał na oślep ciosy, starając się jak najdotkliwszy sprawić ból. Nie odczuwał skrupułów – agresja istoty była przecież nieuzasadniona. Nagle dostrzegł ostatnią szansę; uwolnił dłoń i wbił palce w oko. Było twarde stawiał opór, ale w końcu pękło. Fala mdłości przeszła przez niego. - Nie, to nie czas, jeszcze nie koniec. - Stara miotała się teraz na oślep, wyjąc i szczerząc zęby. Nie tracąc czasu, chwycił siekierę i uderzył. Wystarczy jeden cios. Ostrze zagłębiło się za wysoko, niemal przepoławiając głowę przy szczęce. Drgawki przeszły przez umierające dłonie, kończyny wiły się w ostatnich podrygach. Zwymiotował w kałużę krwi, tworzącą się pod jego stopami. Długo stał skurczony, czekając, aż wszystko wyjdzie z niego. Splunął lepką, gęstą śliną.
Oparł się o ścianę, cały czas obserwując starca. Ten jednak kulił się w rogu przerażony, co raz wykrzykując niezrozumiałe słowa. Jan poczuł, jak deski za jego plecami poruszają się. Przejcie. Wpadł do pomieszczenia, ktrórego drzwi wcześniej nie zauważył. Fala mdłości ponownie uderzyła. Teraz wiedział, skąd brał się fetor. Podłoga splamiona była cuchnącą, starą i skrzepłą w grube płaty krwią. W centralnym miejscu stał podłużny, wykonany z surowego drewna, stół, cały poznaczony niezabliźnionymi ranami. Prawdziwym koszmarem były jednak ściany. Wiszące na nich ludzkie głowy wyprawione były z wielką pieczołowitością. Choć zapewne tkwiły na swoich miejscach już od dawna, sprawiały wrażenie zaledwie naruszonych. Były tam czaszki kobiet, mężczyzn; jedne młode, inne zupełnie już wiekowe. Choć światło słabo docierało do izby, doskonale widoczny na trofeach był przestrach, jakby zatrzymany z ostatnich chwil życia. I wszystkie pozbawione były oczu. Mimo to Jan czuł się obserwowany. Czuł, jak krew tężeje mu w żyłach, na myśl o tym, jaki los był mu szykowany. Tylko cudowne szczęście po dwakroć pozwoliło mu ocaleć.
Głupstwo? - pomyślał i zaśmiał się grobowo.
Wtem zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu jedynym odgłosem, jaki doń dochodzi jest hałas burzy. Gwałtownie odwrócił się, by ujrzeć w wejściu starucha, czołgającego się w ciszy. Jedyne oko patrzyło nienawistnie, w dłoni błyszczał długi nóż. Teraz dopiero Jan skonstatował, że mężczyzna nie ma nóg. Poruszał się mimo to szybko i z zadziwiającą wprawą. Smolka nie miał zbyt wiele czasu do namysłu. Nie było przecież mowy o jakiejkolwiek próbie rozmowy. Chwacił znów siekierę i uderzył. Ostrze zagłębiło się w plecy kaleki, ten jednak nawet nie pisnął. Obłąkanym wzrokiem spoglądał na Jana, był coraz bliżej. Ciął, nie dając szansy na uskok. Smolka poczuł, jak nóż przecina łydkę. Rana była powierzchowna, ale zagrożenia się wzmagało. Kopnął więc raz i drugi. Kopał w twarz, aż usłyszał trzask. Staruch znieruchomiał, a Jan nie miał już czym wymiotować. Musiał uciekać jak najdalej od tej śmierci, od rozlanej na deskach krwi i od tej pary oczu - drwiących, mimo swej martwoty. Wychodząc spostrzegł błyszczący przedmiot zwisający z ust jednego z preparatów. Klucz – jego wyjęcie nie było aż tak przykre, jak się spodziewał – usta były suche i obce.
Na zewnątrz czyhało niebezpieczeństwo, szalała burza. Ale miał siekierę, czuł na powrót siłę. Nie chciał czekać rana, nie w tym miejscu.
Witaj burzo – powiedział płomień.
Przed drzwiami
Strugi deszczu spływały po gałęziach. Rozbłyski raz po razie przenikały niebo. Ogniste linie wiły się pod chmurami, splatały wzajemnie, by po chwili zgasnąć w kanonadzie grzmotów. Zdawało się wręcz, że na niebie toczy się walka chmurzastych kolosów i gadów zrodzonych w płomieniach. Las milczał, wsłuchany. Tylko liście szeleściły pod naporem deszczu i tylko kroki Jana rozbrzmiewały w ściółce. Zapach mokrej ziemi, woni drzew i zbutwiałych liści nie docierał doń, czuł tylko krew. Przed oczyma stale tkwiły mu sceny mordu. Tylko strach utrzymywał go w pionie. Choć świat ten był odmienny – morderstwo plamiło duszę tak samo.
Chatka zniknęła już w gęstwinie, za ścianą deszczu i pni. światła nie docierały do oczu Jana. Niestety nie widział też drzwi do swojego świata. Poruszał się niemal na oślep, licząc na własne szczęście – choć to nie dopisywało. Jedynym wyznacznikiem kierunku wędrówki był kierunek z którego przybył do upiornego domu. Wiedział, jak mało dokładna była to predykcja, ale nie mając lepszych pomysłów, trzymał się jej kurczowo, szczególnie, że cały czas czuł na sobie spojrzenie wrogich oczu. Gdziekolwiek zmierzał - coś mogło go tam oczekiwać.
Wcale nie czuł się silny, ni bezpieczny. Strach osaczał go ze wszech stron, nie pozwalając na postój i okraszając wszystko, co niewidoczne grozą. Nie był bohaterem, czy herosem z marnego filmu, z trudem wstrzymywał płacz, by ostatecznie się nie poddać. Szedł wciąż, bacznie obserwując cienie.
Coś załopotało w koronie drzewa... być może to tylko gałązka poruszona wiatrem. Ale mógł być to też szelest ptasiego skrzydła. Dźwięk ucichł, przeminął w monotonnym rytmie deszczu.
Poprzez spływające z czoła krople dostrzegł nagle światło. Przyspieszył kroku, czując jak buty nurzają się w ciemnej brei. Nadzieja na bezpieczne opuszczenie lasu nie dodawała mu ochoty do rozwagi. Przestał obserwować otoczenie, zaniechał nasłuchiwania. Liczyło się tylko to, by dotrzeć do światła. Nagle tknęła go zła myśl. W jednym momencie zrozumiał, do czego się zbliża. Nie było jednak odwrotu, musiał się przekonać.
To koniec – pomyślał, siedząc oparty o ścianę chatki. Zabłądził, a może to celowo go zmylono. Nie było ucieczki. Zwyciężyli.
Coraz bardziej popadając w rozgoryczenie wyrzucał sobie własną indolencję. Bał się wejść do środka. Czekał tam dwa trupy, oblane krwią, zdobione ranami. Głowy patrzyły drwiąco, jakby mówiąc „dołącz do nas... tu jest twoje miejsce”. Czuł, że to właśnie byłoby najłatwiejsze. Wyłupić sobie oczy i odciąć głowę, by czekała na łaskawcę, który zakonserwuje truchło. Tak jak zwykli czynić ludzie w chwili rezygnacji – robił sobie wyrzuty, wspominając wszystkie potknięcia z przeszłości. Rozdrapywanie ran, otwieranie blizn – ta masochistyczna przyjemność odurzała, dawała pozór bezpieczeństwa, jakim jest bezradność.
- Bez oczu nie widzi się szansy. Bez oczu znika się, zapada w masę – szepnął. Nagle przypomniał sobie oślepionego Kubusia. Zniszczone oczy zabawki odpadły pewnego dnia, wtedy matka przyszyła nowe. Choć z guzików, jednak osuszyły dziecięce łzy. Pluszak był znów zdrowy. - Czy można zapomnieć, że ma się oczy? - przeszło mu przez myśl. - Czy ja mam je nadal?
Burza miał już się ku końcowi. Deszcz już niemal zanikł, jeszcze tylko w górze przetaczały się gniewne gromy.
śmiałbym się do łez, gdyby ktoś mi powiedział, że znalazłem się tu, by nauczyć się na powrót patrzeć. Ale przecież jestem tutaj – skonstatował. - Jestem i patrzyłem na te głowy. - Nagle złowrogi uśmiech wypełzł na jego twarz.
- Bracia, nie dano wam pogrzebu? Ja będę waszym grabarzem!
Najpierw zajął się pokój trofeów. Płomienie lizały ściany, wgryzając się niczym żywe bestie w stare drewno. Deszcz już ustał, wilgoć wcale nie tłumiła ognia. Smród płonącego ciała zatruwał powietrze, ogień rozprzestrzeniał się po chatce.
Smolka wykonał nieśmiało znak krzyża. Ciepło dochodziło doń coraz mocniej. Poczuł, że to już czas. Już po chwili płomienie przestały oświecać mu drogę, ale łuna była doskonale widoczna, niczym latarnia morska. Nie zajmowało go pytanie, czy od chatki zajmą się drzewa. Cóż to za różnica? Ten świat żywił się mordem.
Zapewne minąłby wiszące w powietrzu drzwi, gdyby nie odezwała się nagle siedząca na nich sowa:
- Mój brat nie żyje. Zabiłeś go. - Poczuł dławiący strach, wiedział, co teraz usłyszy: - Czekałam na ciebie.
Krople wody kapały z liści; Jan był przemoczony, zmęczenie niemal zwalało go z nóg. W panujących ciemnościach, poprzez umazane okulary, z trudem dostrzegał napastnika.
- Czekałaś? Skąd wiedziałaś, że wrócę?
- Czekałbyś do poranka? Tu go nigdy nie zastaniesz. - Otrząsnęła się, rozpryskując krople. - Widziałam starych.
- Więc mnie śledziłaś? Chcesz się teraz zemścić, siostrzyczko?
- Wypiłabym ci całą krew, rozszarpała twarz – mówiła beznamiętnie, nie spuszaczając z niego wzroku. - I zrobię to.
- Na co wiec czekasz? Bawisz się mną, nim zaatakujesz? Chcesz, bym błagał o litość?
- Mam plan wobec ciebie. - Przestąpiła z nogi na nogę, jakby się niecierpliwiąc. - Podejdź, nie skrzywdzę cię teraz.
Jan mocniej ścisnął trzonek siekiery. Bał się ruszyć.
- No podejdź, hu hu. Mam plan, mówiłam. - Niepewnie zbliżył się do drzwi. - Chcesz tam wrócić? Proszę, otwórz... Wiem, że masz klucz. Na pamięć mego brata! Czyś zasnął? No otwieraj! Gdybym chciała, dawno skoczyłabym ci do gardła. - Smolka zacisnął zęby, oparł broń o framugę, tak jednak, by móc szybko po nią sięgnąć. Przekręcił klucz, szarpnął klamkę i spojrzał na swój pokój. Widział rozmyte kształty własnego łóżka, szafy. światło poranka wydobywało się z okna. Wszystko tam było szare.
- Nie chcesz tam wracać, prawda? - wyszeptała, zmienionym głosem, miękkim i łagodnym, choć nieludzkim. - Skoro tu jesteś, tak musi być. Zastanów się... wiesz, czego od ciebie chcę.
Smolka milczał przez dłuższą chwilę, zmagajac się we wnętrzu. Przez myśli przepływały mu tysiące różnobarwnych scen z dzieciństwa, marzena pomieszane z rzeczywistością.
- Powiedz mi, siostrzyczko... ile ich jest? Ile jest przejść?
- Sam się przekonaj. śniłeś przecież inne koszmary... czy wątpisz w ich realność? Pytasz, choć byłeś w nich. Z pewnością nie raz wędrowałeś po tamtych światach, tak innych od tego zwykłego miejsca, które jest środkiem. Chcesz powiedzieć, że zapomniałeś?
- Jestem tu przecież.
- Jak więc mógłbyś wątpić? Przebudź je jeszcze raz... Nim znikną zupełnie w pamięci, nim wygaśnie płomień.
Milczał dłuższą chwilę, zmagając się ze sobą. Wahał się, nie wiedząc, jakie ma prawo do takich decyzji. Ale to był też jego świat i miał do tego prawo.
- Dobrze, siostrzyczko. Zgadzam się.
- Będę cię śledziła. Odnajdę kiedyś i zabiję - ja nie zapominam.
Jan Smolka nie odpowiedział. Uderzył siekierą. Raz po razie ostrze wgryzało sie w zawias, w końcu drzwi odpadły. W wyświechtanej, smętnej materii zwykłego świata otwarła się świetlista rana – pachniała lasem, dymem i krwią, budziła niepokój i wspomnienia dziecięcych koszmarów. Rozpalała strach – podskórny i instynktowny. Ale była dopiero początkiem.
- Droga wolna. żegnaj, siostrzyczko – powiedział i ruszył przed siebie – nie w przejście jednak, lecz w las.
Po kilku minutach marszu schylił się po coś leżącego na ściółce. Kubuś patrzył swoim okiem z guzika, jakby z wyrzutem.
- Zrobiłeś to? - szepnął, pluszowym i ciepłym głosem. - Wiesz, co teraz się stanie.
- Mam nadzieję, że nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić, Kubusiu.
Paweł Mateja
maj 2007
Polska Cerekiew
2
cóż... powiem szczerze, że spodziewałam się czegoś lepszego. Początek jest wręcz nudny, a końcówki nie zrozumiałam do końca.
Pomysł jak dla mnie dobry, ale jakoś tak kiepsko przedstawiony - brakuje mi tam czegoś. Poza tym przez to iż nie rozumiem końcówki, nie potrafie również dostrzec puenty twojego tekstu. Jeśli zaś chodzi o styl, również gorzej niż zwykle.
Pomysł: 3+
Styl: 3
Schematyczność: 4-
Błędy: 3
Ogólnie: 2
Ogólnie zdarzały ci się dużo lepsze teksty, a ten mi się nie podobał
pozdrawiam
Pomysł jak dla mnie dobry, ale jakoś tak kiepsko przedstawiony - brakuje mi tam czegoś. Poza tym przez to iż nie rozumiem końcówki, nie potrafie również dostrzec puenty twojego tekstu. Jeśli zaś chodzi o styl, również gorzej niż zwykle.
Pomysł: 3+
Styl: 3
Schematyczność: 4-
Błędy: 3
Ogólnie: 2
Ogólnie zdarzały ci się dużo lepsze teksty, a ten mi się nie podobał
pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec
3
Jasna cholera, aż tak ta końcówka niejasna? Ale ja rozumiem 
Tłumaczę:
<SPOILER>
Jan rozpieprza drzwi, by przejście zostało otwarte i koszmary miały wolną drogę do "naszego" świata. Następnie rusza na poszukiwania kolejnych drzwi, by postąpić z nimi analogicznie. Jako, że ten koszmar jest kluczem, niejako koszmarem głównym, można w nim znaleźć właśnie kolejne przejścia. Sowa i inne piekielniki mają dużo roboty, Jan takoż. No i reszta do dopowiedzenia indywidualnego.
</SPOILER>
Da się to wychwycić? Czy za bardzo zamieszałem?
Dziękuję za recenzje, a że sroga, to przynajmniej będzie nad czym pracować.
pozdrawiam!

Tłumaczę:
<SPOILER>
Jan rozpieprza drzwi, by przejście zostało otwarte i koszmary miały wolną drogę do "naszego" świata. Następnie rusza na poszukiwania kolejnych drzwi, by postąpić z nimi analogicznie. Jako, że ten koszmar jest kluczem, niejako koszmarem głównym, można w nim znaleźć właśnie kolejne przejścia. Sowa i inne piekielniki mają dużo roboty, Jan takoż. No i reszta do dopowiedzenia indywidualnego.
</SPOILER>
Da się to wychwycić? Czy za bardzo zamieszałem?
Dziękuję za recenzje, a że sroga, to przynajmniej będzie nad czym pracować.
pozdrawiam!
4
Ja mam o wiele mniej zastrzeżeń, niż Lan. Treść spodobała mi się, w ogóle bardzo lubię czytać Twoje opowiadania. Jest mrocznie i psychodelicznie
Przyczepię się tylko do początku. Jest nieco chybotliwy, szybko zapoznajesz czytelnika z bohaterem... ale tak jakoś nie po Twojemu. Czyta się za szybko - tak to ujmę. Później jest już lepiej, bez problemów wczułam się w klimat. A ten mi się podoba.
Pomysł 4 ( miejscami a la Freddy Kruger )
Schematyczność - dam 5, bo wątek był nieprzewidywalny.
Styl - niestety 4-. po prostu wiem, że potrafisz lepiej.
Błędy - ? jak zwykle się zaczytałam.
Ogólnie - 4+
Podobało mi się.

Przyczepię się tylko do początku. Jest nieco chybotliwy, szybko zapoznajesz czytelnika z bohaterem... ale tak jakoś nie po Twojemu. Czyta się za szybko - tak to ujmę. Później jest już lepiej, bez problemów wczułam się w klimat. A ten mi się podoba.
Pomysł 4 ( miejscami a la Freddy Kruger )
Schematyczność - dam 5, bo wątek był nieprzewidywalny.
Styl - niestety 4-. po prostu wiem, że potrafisz lepiej.
Błędy - ? jak zwykle się zaczytałam.
Ogólnie - 4+
Podobało mi się.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens