
ZNAMIę
Obudził mnie ból. Lewa strona szyi pulsowała, paliła żywym ogniem, jakby ktoś przystawił do niej rozgrzane żelazko.
Zwlekłem się z łóżka i poczłapałem do łazienki. Z apteczki wyjąłem tabletki. Ból nie zniknie całkowicie, ale proszek pozwoli przetrwać do rana. W lustrze ujrzałem wymizerowaną twarz. Zapadnięte policzki, sińce pod oczami i to wieczne nie wyspanie malujące się na moim obliczu. Ochlapałem gębę zimną wodą. Po raz kolejny obejrzałem szyję i od trzech lat oglądałem ten sam widok. Znak Kanji. Po prostu, któregoś ranka zobaczyłem, a raczej poczułem to na szyi. Wygląda, jakby mnie ktoś napiętnował, jak bydło. Tak najnormalniej w świecie pojawiło się na skórze i co jakiś czas przypominało o sobie piekielnym bólem, tak jak teraz. Ostatnio coraz częściej, a od dwóch tygodni prawie non stop.
Wróciłem do sypialni. Zobaczyłem, która godzina i zapiąłem zegarek na nadgarstku. 3.23. Pięknie. I tak już nie zasnę, więc postanowiłem napić się kawy.
Intensywny aromat wypełnił całe pomieszczenie. Nie przepadam za kawą, ale zapach, świeżo parzonej, od razu stawia mnie na nogi. Z kubkiem w ręku przeszedłem do salonu i uchyliłem drzwi prowadzące na balkonu, wpuszczając tym samym powiew zimnego powietrza, poczym rozłożyłem się w fotelu. Włączyłem telewizor, ale nic ciekawego nie było o tej porze. Powtórki i reklamy.
Znamię wciąż bolało, na szczęście już nie tak bardzo, tabletka zaczęła działać.
Pijąc małymi łyczkami czarny, gorący napój, myślałem, co mam zrobić. Kiedyś koniecznie chciałem wiedzieć, co ten znak oznacza, nawet poszedłem na kurs języka japońskiego, i dowiedziałem się. Mam na ciele wyraz „Droga” tylko w wersji japońskiej. Rok później przez czysty przypadek trafiłem na informacje o świątyni shintoistyczna na wyspie Hokkaido, która nad bramą miała dokładnie ten sam napis. W pierwszym odruchu chciałem tam jechać, lecz zrezygnowałem, i teraz chęć ta wróciła, jakby silniejsza, mocniejsza, bardziej pociągająca.
Pchnięty impulsem zadzwoniłem do linii lotniczych i zamówiłem bilet na najbliższy samolot do Japonii.
- Stary mnie zabije – mruknąłem.
Mam trzydzieści lat i jestem lekarzem. Chirurgiem. Pracuję w klinice ojca, która kiedyś ma być moja, ale do tego czasu pracuje ponad siły, w kółko strofowany i poganiany przez tatusia. Tyrana i despotę. Przydadzą mi się wakacje. Od zawsze chciałem pomagać ludziom i zostałem lekarzem. Jedyna rzecz w moim życiu, która spodobała się ojcu. Uwielbiam tą profesję, ale po trzech latach w klinice ojca, mam po dziurki w nosie tego zawodu i starego. Rzygam na sam widok tego budynku. Już dawno chciałem opuścić ten przybytek i rządzącego w nim tyrana. Już dawno planowałem odejść, lecz nigdy nie wprowadziłem planu w życie. Brakło mi odwagi. Chyba nadal brakuje. Trzydziestoletni facet bojący przeciwstawić się własnemu rodzicowi. żałosne, ale w moim przypadku prawdziwe.
Wskazówki na zegarku pokazywały szóstą. Ponownie sięgnąłem po telefon. Po paru sygnałach usłyszałem znajomy głos sekretarki ojca.
- Dzień dobry pani Alu – przywitałem się.
- Dzień dobry. Co się stało, że dzwoni pan tak wcześnie.
- E….- chwila wahania. Może jednak się wycofać, porzucić ten idiotyczny pomysł. Przecież jaki ma sens ten wyjazd.
- Panie Arturze jest tam pan?
- Tak.
Po co drażnić starego. I tak pewnie byłoby tak, jak mówił, wróciłbym z podkulanym ogonkiem i błagał o wybaczenie. Kiedy tylko o tym pomyślałem, ból w szyi nasilił się. Jakby coś w niej żyło i akurat teraz chciało wydostać się na zewnątrz. Prawie popuściłem w gacie z tego bólu. Rzuciłem słuchawką. Złapałem za szyje. Zsunąłem z fotela na kolana, zwinięty w kłębek znalazłem się na podłodze. Leżałem tak dłuższą chwilę. Z dyndającej słuchawki dobiegał mnie zaniepokojony głos sekretarki.
- Nic panu nie jest. Nic panu nie jest?!
- Nie, nic – odparłem, gdy doszedłem do siebie.
- Słyszałam jakiś charkot, jakby się pan dusił. Już miałem po karetkę dzwonić
- Nie będzie takiej potrzeby – odparłem. – Nie mogę dodzwonić się do ojca – paskudne kłamstwo, przecież nawet nie próbowałem. – Mogłaby pani przekazać mu wiadomość?
- Od tego tu jestem.
- Proszę mu powiedzieć, że wyjeżdżam na urlop. Wrócę za parę tygodni – wyrzuciłem jednym tchem.
Usłyszałem z trudem przełykaną ślinę. Kobieta pracowała u swojego szefa dwadzieścia lat, a ja byłem jego synem trzydzieści, co za tym idzie, oboje wiedzieliśmy doskonale jaka będzie reakcja.
- Dziękuje serdecznie.- Przerwałem połączenie. Dopiero teraz poczułem bicie serca. Waliło, jak kafar.
Po bardzo długim locie, z przesiadką w Bombaju, wylądowałem w Sapporo. Lot minął całkiem spokojnie. Siedziałem patrząc na odbicie w szybie, targany wątpliwościami. Zupełnie zbytecznymi. Ciężko wysiąść z lecącego samolotu i wrócić do domu. Do tego za każdym razem, kiedy nachodziło mnie zwątpienie, ból w szyi stawał się mocniejszy.
Ze znalezieniem świątyni nie był większych problemów. Już w Polsce dowiedziałem gdzie mniej więcej jej szukać. Na Hokkaido uzbroiłem się tylko w mapę, zaciągnąłem języka u portiera z hotelu w którym spędziłem dwie doby i w drogę. Autobus, autostop oraz długi, męczący spacer, zaprowadził mnie do celu.
Stojąc przed bramą, odnosiłem wrażenie, że zaraz runie. Nad nią wisiała tablica ze znakiem. Tak. Zgadza się. Jakby żywcem zdarty z mojej szyi.
Wypuściłem torbę na ziemie i usiadłem. Przybyłem tyle tysięcy kilometrów, naraziłem się ojcu, tylko po to żeby odnaleźć jakiś rozpadający budyneczek? Toż to ruiny wręcz. I do tego w samym środku dziczy. Wszędzie las, trawa po pas, a ścieżka tak zarośnięta, że ledwo ją odnalazłem. Kurwa. żeby tego było mało, zaczęło zmierzchać. Wprost cudownie.
Usłyszałem za plecami trzask gałęzi.
Aż podskoczyłem. żołądek podszedł mi do gardła, a przez głowę w ułamku sekundy przeleciało stado myśli. Obróciłem się. A przede mną stoi staruszka. Niska i niebywale pomarszczona, wygląda jakby żyła zdecydowanie dłużej niż inni ludzie.
- Witam – mówi.
Nieźle znałem japoński. Zacząłem naukę tego języka, kiedy planował pierwszy przyjazd tutaj. Z wyprawy zrezygnowałem, ale japońskiego uczyłem się nadal. Głównie po to, żeby zaskakiwać ludzi. Teraz w Polsce jest moda na języki obce. Angielski, niemiecki, francuski, a ja wybrałem japoński, tak żeby z tłumu się wyróżniać i jak to działa na kobiety.
- Dobry wieczór – ukłoniłem się.
- Do środka – wskazała wejście do świątyni.
Moje wahanie było zbyt widoczne, bo palec staruszki wycelował w niebo.
- Będzie padać.
Jeszcze tego brakowało. Co pozostało? Biorę torbę i idę za kobietą. Brama na szczęście nie runęła, kiedy pod nią przechodziłem, gorzej było ze schodami. Każdy skrzypiał nie miłosiernie i uginał pod butem. Dobrze, że było tylko trzy, lecz to dopiero początek, zgrozę przeżyłem przekraczając próg pawilonu świątyni. Gdzie sięgnąć okiem, tam zalegała gruba warstwa kurzu, chyba sprzątaczka zrobiła sobie przerwę na kawę. Między deskami podłogi wyrastała trawa. Dach dziurawy i częściowo zapadnięty, a połowa wschodniej ściany zawalona. I ja mam tutaj spać? Jak znam życie, to w odwiedziny wpadną myszy, albo co gorsza szczury, czy jakieś dzikie zwierze. Wystarczy wziąć pierwszą lepszą gazetę, aby przekonać się jak wielu ludzi ginie w dziewiczym buszu na Hokkaido.
- Można czymś wrócić do najbliższej wioski? – spytałem.
- Teraz?
- Tak, teraz. – Szyja zapiekła, aż syknąłem.
- Chyba, że pieszo, ale zapada zmrok. Zgubi się pan.
- A tu zostanę pożarty.
- Nie. – Uśmiechnęła się paskudnie, aż ciarki przeszły mi po plecach. – Tu jest bezpiecznie.
Ta! Pewnie!
- Rano przyniosę śniadanie – rzekła kobiecina. – Miłych snów.
Za nim zareagowałem była już w drzwiach. Nagle zatrzymała się i odwróciła.
- Cieszę się, że pan przybył. Już bardzo dawno nikt nie odwiedzał tego miejsca. Ludzie, w natłoku codzienności, gubią własne cele, marzenia i pragnienia. Dobrowolnie z nich rezygnują. Podporządkowują swoje życie temu, co mówią sąsiedzi, przyjaciele, rodzina, temu co jest w modzie i na topie. – Staruszka pokręciła głową.- Straszne. A jeżeli kiedyś się ockną, to nie wiedzą, jak ponownie odnaleźć własną drogę.
- Albo jest już za późno – wtrąciłem.
- Nigdy nie jest za późno, żeby życiu nadać sens.
Wyszła.
Pomieszczenie szybko pogrążyło się w ciemnościach. Położyłem głowę pełną myśli na bagażu. Podciągnąłem kurtkę, która się przykryłem, pod brodę. Usnąłem szybko, z uszami pełnymi słów starej japonki.
Gdy wstałem, snop światła wpadał przez dziurę w dachu. Byłem wypoczęty i pełen energii. Jeszce tylko porządne śniadanie, ze cztery jajka na miękko, i byłoby bosko. Dziwne jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Nie pamiętam, o czym śniłem, ale wyspałem się za wszystkie czasy. I szyja nie bolała.
Wyszedłem na zewnątrz.
Przeciągnąłem się rozprostowując kości. W nozdrza uderzyła mnie woń gleby po deszczu. W tej chwili, to było najpiękniejsze miejsce na ziemi, a zaledwie dwanaście godzin temu chciałem zwiewać gdzie pieprz rośnie.
Czułem cos jeszcze. Cała duszą, każdym kawałkiem ciała, byłem szczęśliwy. Gdzieś w środku mnie, w ciągu nocy, odrodził się cel mojego życia. A ja wiedziałem, że to on. żadnego wahania, szukania argumentów, przekonywania dlaczego, po prostu go zaakceptowałem. Co za piękne uczucie. Wiedziałem jak musi się czuć człowiek zrzucający jarzmo, które sam sobie nałożył, albo wędrowiec, który wreszcie odnalazł ścieżkę do domu.
Przebyłem tysiące kilometrów, żeby to zrozumieć. Poczuć.
Miesiąc później, z groźbą wydziedziczenia wiszącą nad głową, byłem w Sudanie. W obskurnym baraku służącym za szpital, z używanym sprzętem, nie dostatecznymi środkami i marnymi zapasami leków, wciąż wypatrując dostaw Czerwonego Krzyża, leczyłem ludzi. Ratowałem życie. Widziałem tam ból, łzy i nieludzkie cierpienie, ale pierwszy raz w życiu czułem się potrzebny. Spełniony. A znamię zniknęło bez powrotnie, niespodziewanie tak, jak się pojawiło.