Wulgaryzmy
Barman stuknął stalową butelką wódki o brzeg kieliszka dokładnie w momencie, w którym zaczęło się saksofonowe solo kolejnego jazzowego utworu. Nie można było tego uznać za brak profesjonalizmu, nie w jego przypadku. Miał już swoje lata, jego przestarzała proteza swoje wysłużyła. Teraz wyglądała jak zabytek w porównaniu z lekkimi i responsywnymi modelami o polimerowych mięśniach. Przynajmniej nie uronił ani kropli, jedynie to się liczyło.
Lubiłem to miejsce, nigdy nie było tu tłumów, w głośnikach nie dźwięczały syntetyczne dźwięki, a światło miało to idealne natężenie, by schować twarz w cieniu. Podziękowałem poczciwemu Joemu, uprzejmy klient zawsze mógł liczyć na kolejną kolejkę na koszt lokalu. Osuszyłem kieliszek i stuknąłem nim o blat razem z dźwiękiem perkusyjnego talerza.
Tak, wszystko tu działo się w pewnym rytmie, z każdą czynnością czekało się na ten jeden, konkretny moment. Moim akcentem była zawsze perkusja, piłem wraz z werblem, mówiłem tylko w przerwach między jednym uderzeniem, a drugim, bo do powiedzenia nie miałem nigdy dużo. Nawet szczałem w rytm, choć może się to wydać niemożliwe.
Przychodziłem zawsze w piątki, prosto z pracy. Do mieszkania nie miałem po co wracać, nikt tam na mnie nie czekał. Gdyby nie to, że odziedziczyłem je po moim staruszku nawet nie miałbym swojego kąta. Zrzucałem tutaj ciężar swojego zawodu, zostawiałem za sobą wszystkie zwłoki, resetowałem się. Jak mógłbym dzielić się z kimś takim ciężarem? Nie, nie potrafiłbym. To jest coś, z czym się żyje i z czym samemu sobie człowiek musi poradzić. Wiecie jaki ja miałem sposób? Był bardzo prosty – traktowałem denatów jak przedmioty. Pomagało, gdy byli mocno odrutowani, ledwo działało jednak przy dzieciach. Nigdy nie mówiłem „oni, on, ona”, zawsze było „to”. „Zróbcie skan tego”. „Zabierzcie to stąd”. A koledzy rozumieli, sami mieli podobne myki.
– Nate. Jesteś blisko granicy, chłopcze. Może byś tak podłączył się dla odmiany?
Joe zawsze wiedział kiedy się wtrącić, kiedy przerwać mój rytuał. Miał ten dryg. Dbał o stałych bywalców, nie doił ich na kredyt, nigdy nie wzywał glin, gdy robiło się nieprzyjemnie – po prostu włączał ten jedyny właściwy w danym momencie utwór. I wszystko szło po jego myśli.
Mruknąłem, kiwnąłem głową. Po jego twarzy przemknął cień aprobaty, soczewka w oczodole błysnęła w symulowanym mrugnięciu oka. Wstałem ze stołka na ciężkie kłody nóg. Cholera, rzeczywiście to był ostatni moment. Tam, niedaleko w rogu lokalu był port, wystarczyło tylko dojść do niego wzdłuż betonowej lady i ułożyć się wygodnie w fotelu. Nogi znały drogę.
Podwinąłem rękaw i wpiąłem igłę wtyczki w zagięcie łokcia. Wiedziałem, że była sterylna, używałem jej za każdym razem i zawsze lśniła nowością. Joe wymieniał końcówki po każdym kliencie.
Odpłynąłem. Defragmentowałem się, układałem umysł na nowo jednak według starego schematu, którym było moje „ja”. Powkładałem wszystko do odpowiednich szuflad, uporządkowałem bałagan karmazynowych obrazów. Była to swego rodzaju odnowa biologiczna, cholernie uzależniająca, nosząca znamiona narkotykowego haju jednak całkowicie legalna. Ludzie już dawno przestali zwracać uwagę na świństwa, które sami wtłaczają we własne żyły, liczyło się tylko to, że było im lepiej. Wychodziłem z podobnego założenia. Jeśli coś pozwala mi funkcjonować i nikt z tego powodu nie cierpi, wtedy zamiast krwi mogę mieć szlam i nikomu nic do tego. Higiena umysłu ponad higieną ciała.
Gdy się obudziłem, przy ladzie trwała ożywiona dyskusja. Nie, kłótnia bardziej.
Ogromny, mocno zmodyfikowany koleś prężył się i dudnił tytanowymi kłykciami. Och, jak ja nienawidziłem tego rodzaju półludzi. Równie często mordowali co sami dławili się własnym uciekającym żywotem. Nigdy nie zwiastowali nic dobrego.
Joe nie dawał sobie w kaszę dmuchać, wiedział jak postępować z typami nawalonymi farmaceutykami. Muzyka zmieniła się niepostrzeżenie w balladę na trąbkę i gitarę. Tylko jeden rodzaj ludzi wiedział jak radzić sobie z agresywnymi delikwentami bez wszczynania awantury – to ludzie, którzy niegdyś nosili kabury przy boku i którzy odpięli je o jeden raz za dużo.
Hej, Joe. Gdzie odpiąłeś swoją?
Byłem zbyt daleko, by słyszeć o co całe to zamieszanie. Nie musiałem podchodzić. Takim jak ten olbrzym chodziło tylko o pokazanie, kto rządzi.
Odruchowo położyłem dłoń na kolbie rewolweru – nie wątpiłem w Joego, po prostu czułem się tak bezpieczniej. Nie zmieniłem nawet trybu ognia na ogłuszanie.
Chwilę później wszystko się uspokoiło, typ wyszedł trzaskając drzwiami, wrzeszcząc wciąż i trącając każdego napotkanego przechodnia przed barem. Tak kończyło się zawsze.
Ale Joe nie zachowywał się jak zawsze.
Jego oblicze nie wyrażało już emocji. Założył obojętną maskę. Takiego Joego nie widziałem nigdy. Pusty zazwyczaj lokal wyludnił się jeszcze bardziej. Coś jednak wisiało w powietrzu.
Barman powoli zdjął łańcuszek z szyi i wiszącą na nim kartę przyłożył do czytnika pod ladą. Każdy wie co się tam kryje.
Trąbka powoli zamilkła, ostatnie struny wybrzmiewały. Zapanowała cisza.
Wpatrywałem się w niego z pytaniem w oczach. Wiedział o tym, lecz nie spojrzał nawet. A więc to tak. Sięgnąłem po swój służbowy komunikator, ale Joe pogroził mi drucianym palcem. Nigdy nie wzywał glin.
Znów zabrzmiał saksofon, teraz grał dla niego.
Nie wiem dlaczego czekałem razem z nim. Czy czułem, że jestem mu coś winny? Może. A może dlatego, że tak jak ja, nie miał nikogo? Oboje nie mieliśmy nic do stracenia. Poza tym miejscem. Gdzie byśmy się podziali gdyby nie ten bar?
Nie drgnąłem gdy drzwi otworzyły się z hukiem, wtopiłem się jedynie bardziej w cień. Potężny druciarz przyprowadził kolegę. Chudy szczur – tacy są zawsze najbardziej niebezpieczni. Niepozorni, nieprzewidywalni. Szczur rzucił pytaniem w stronę Joego, który pokręcił tylko głową i wskazał drzwi. Widząc to, szczur jedynie się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Spojrzał na olbrzyma i kiwnął, energicznym ruchem wyrwał zza pazuchy pistolet i strzelił w barmana. Joe jednak był szybszy – schowany wcześniej pod ladą shotgun odstrzelił szczurowi głowę i zwrócił swą lufę ku drugiemu z napastników. Na nieszczęście barmana, saksofon spóźnił się z kolejną nutą i kolejny strzał oderwał kawał sklepienia. Olbrzym trzymając wciąż strzelbę Joego, drugą ręką chwycił za gardło i rzucił nim o ścianę.
Nie czekałem dłużej. Kule mojego rewolweru wstrząsały tułowiem napastnika wraz z uderzeniami werbla. Perkusja nigdy się nie spóźniała. Werbel, werbel, werbel i talerz. A olbrzym wciąż stał.
Czy tak zmodyfikowaną postać można nazwać jeszcze człowiekiem? Nawet nie krwawił, broczył jedynie olejem. Wysypałem naboje z bębenka i zacząłem ładować nowe. W międzyczasie, druciarz chwycił beton lady i uniósł ją nad głowę. Jeszcze chwilę! Zaraz cię nakarmię kolejną serią!
Bębenek wskoczył na miejsce, a lada poszybowała w moją stronę. Próbowałem uskoczyć ale płyta i tak spadła mi na nogi. Wrzeszczałem. Wrzeszczałem jakbym pierwszy raz poczuł ból, jakby moich kości nigdy nie pogruchotał żaden pocisk. No ja pierdolę! Mało brakowało bym stracił przytomność.
Olbrzym ruszył w moją stronę słaniając się. Chyba znacznie uszczupliłem jego poziom oleju. Odciągnąłem kurek i wycelowałem w miejsce, które przez moje zamglone oczy wyglądało jak głowa. Werbel. Werbel, werbel i talerz.
***
– Dlaczego nazwałeś ten bar „U Joego”? – spytała.
Przychodziła tutaj co niedzielę. Lubiła rozmawiać. Mogła nawijać całą noc jeśli tylko grał fortepian. A ja puszczałem wtedy tylko te kawałki.
– Dobrze wiesz dlaczego. Sama tutaj przychodziłaś. – Zdziwiło mnie jej pytanie. Znała go tak samo jak ja. Też przychodziła tutaj ze swoimi problemami.
– Owszem. Lubię tę muzykę, ten półmrok. Ale Joego ani trochę mi nie szkoda.
Powiedziała to takim tonem jakby rzeczywiście tak było. Czy tak było?
– Joe był w porządku.
– Joe był zwykłym oprychem. Słyszałeś, że zastrzelił swoją kobietę?
Nie. Nie słyszałem o tym. Czyżbyś wtedy odpiął swoją kaburę ten jeden raz za dużo, Joe?
– To nie mogło być tak jak mówisz – zaprzeczyłem. Nie lubiłem plotek. – Gdyby był mordercą nie wyszedłby z pierdla.
– Ech, Nate. Sam mi o tym powiedział. Nie wydaje mi się by kłamał, patrzył mi prosto w oczy i wiem, że nie kłamał.
Darlene posmutniała. Przecież nie było jej szkoda Joego. Tak przynajmniej twierdziła. Dolałem jej wódki stukając stalową butelką o jej kieliszek dokładnie w momencie, gdy zaczęło się perkusyjne solo.
– Na mój koszt.
– Dzięki Nate. Spoko z ciebie koleś. – Uśmiechnęła się do mnie. Miała najpiękniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałem. Wzięła kieliszek i wychyliła go duszkiem. Stuknęła nim o blat gdy zagrzmiał fortepian.
Kobieto. Gdybyś wiedziała, że śnisz mi się nocami. Ten bar mógłbym otwierać tylko dla ciebie, patrzeć ci w oczy i całą noc słuchać twojego fortepianu.
– No nic. Na dziś chyba dość prawda? – zapytała retorycznie – Będę się zmywać. Do zobaczenia w niedzielę, co nie, Nate?
– Wiesz. Otwarte mam codziennie, możesz wpaść nawet jutro – powiedziałem z nadzieją – I we wtorek, w środę… w czwartek?
– Myślisz? – Znów się uśmiechnęła. Szczwana bestia, dobrze wie co mi w duszy gra. Pomachała na pożegnanie i wyszła.
Hej, Joe! Słyszałem, że zastrzeliłeś swoją kobietę.
Ja zastrzeliłbym, ale dla niej.