Begied21 pisze: Sprzątacz z Los Alamos
Tradycyjnie najpierw czepialstwo, potem ogólne wrażenia.
Podniosłem się z przepoconego materaca, niepewnie stawiając stopy na szczeblach drabinki prowadzącej na dół.
Nie da się. Podniósł się, a potem stawiał stopy.
Mieszkałem przecież w klitce wynoszącej - mniej więcej - kilkanaście metrów kwadratowych,
Powierzchnia klitki wynosi.
kilka gaci
Kilka par gaci.
Wiedziałem, że wynalazki tego typu należały do stałego repertuaru Steve’a, który umiejscowił się tuż przy drzwiach wejściowych i ostro czesał jeża pod kołdrą.
Fajny smaczek z plakatem. Bardzo barwnie rysuje męskie towarzystwo.
Złapałem za maszynkę do golenia z wymiennymi ostrzami. Całe szczęście, że dostałem ją z przydziału - dokładnie takie same ustrojstwa znajdowały się na wyposażeniu naszej armii. Wyglądały siermiężnie - toporna plastikowa rączka przypominała karabinową lufę, jednak spisywały się doskonale.
Kolejny fajny smaczek.
Z mozołem czekam, aż kran przestanie wypluwać rdzawą breję,
Jeśli robimy coś z mozołem, to znaczy, że to żmudna, męcząca praca. Czekanie może być nudne, ale żmudne już chyba nie.
pozwalając mi na ogolenie się z użyciem czystej wody. Wciąż patrzę na tę samą twarz - jedynie pozbawioną kłaczków brunatnej szczeciny.
Kępek? Kłaczek można uturlać z dłuższych włosów.
Zakasałem rękawy uniformu sprzątacza, kierując swoje kroki w stronę stróżówki przy punkcie 2B – wejścia dla pracowników mniej lotnych umysłowo. Droga do bramy mierzyła kilkaset metrów, z racji iż tutejsza okolica nie obfitowała w lasy – nawet z takiej odległości dostrzegałem zarysy zakamuflowanych budynków uniwersytetu. Obecnie ich rdzawoczerwone dachy pokrywała siatka maskująca, stanowiącą zabezpieczenie przed ewentualnym nalotem bombowym. Tam zmierzałem, pilnie oczekując aż wręczą mi w dłoń miotłę i szufelkę, ku chwale wielkiej Ameryki.
Świetny fragment.
Charles, kurwa! Co ja będę cały dzień bez ciebie robił? Co z naszym planem zatytułowanym “nie-dopuścić-do-zmęczenia-za-wszelką-cenę”? A jeśli wszyscy znajdują się już na swoich miejscach, grzecznie zamiatając korytarze, a tylko mnie zdarzyło się zaspać? Brr. Wzdrygnąłem się na myśl o możliwych konsekwencjach takiej sytuacji. Szybciej więc! Przyspieszając kroku, docieram do stróżówki. Przede mną widnieje ogromy szlaban. Wnętrze budki, w której zwykł stać ochroniarz ziało pustką. Co teraz? Mała furtka tuż obok szlabanu wyglądała bezsprzecznie na otwartą. Wyobraźnia podsuwała do głowy najróżniejsze scenariusze, choćby i ucieczkę Japończyków z obozu jenieckiego położonego kilka kilometrów za Santa Fe - zmasowany desant skośnookich żołnierzy na Los Alamos nie był więc aż tak nieprawdopodobny. Nieposkromiona ciekawość pchała mnie do wyjaśnienia tej zagadki. Do przebycia miałem jedynie odcinek betonowej drogi o piaszczystym poboczu, prowadzący mnie do wielkiej, drewnianej bramy wojskowego budynku.
Bardzo zgrabnie upchnięte informacje zarówno o ogólnej sytuacji, jak i wyglądzie bazy. Są, a jednocześnie nie ma się wrażenia, że zostały podane na siłę, nie przerywają i nie zaburzają narracji.
posadzka z przetartego granitu - odmiennie niż zwykle - zdawała się lśnić.
Lśnienie to wrażenie odbierane bardzo bezpośrednio. Chyba nie może się wydawać, że coś lśni. Albo to widzimy, albo nie.
Może właśnie dlatego odczuwałem dzisiaj delikatne ukłucie bólu – wczoraj byłem jeszcze kimś ważnym, czułem się przez moment częścią rozentuzjazmowanego tłumu. Ba! Byłem na swój sposób prawdziwym amerykańskim patriotą!
Czy to klucz do zagadki, którą jak dotąd rozwiązała tylko jedna osoba – związku części pierwszej z dalszym ciągiem tekstu?
Umiał urzeczywistnić swój geniusz na każdy możliwy sposób. W jego dłoni ołówek mknął jak zaczarowany, sunął po bezdrożach kreowanego świata. Na kolejnej kartce szkicował żeńską twarz widzianą z profilu. Z mojej perspektywy, wyglądała ona niczym rozszalały żywioł, huragan uczuć o ciemnych włosach. Z jaką siłą profesor Richard musiał kochać swoją Arlene!
Ten fragment trochę nie pasuje do wrażliwości głównego bohatera, ale rozumiem, dlaczego nie mogłeś się oprzeć pokusie umieszczenia go tutaj. Jest naprawdę niezły. Przy takiej tematyce rzadko udaje się opis poważny i nieprzekraczający granicy kabaretu, a jednocześnie opowiadający o takich uczuciach i takiej pracy.
Z pewnością wrócą oni do domu z rozmaitymi wspomnieniami i sowitą wypłatą - zapewne przywita ich na progu żona o bujnych kształtach,
Może „niejednego przywita na progu żona”? Chyba nie wszyscy pasażerowie mają tę samą żonę.
Bus przyspiesza, obijam się o szybę - to znów o bakelit siedzenia,
No kurczę, masz talent do bezbolesnego wplatania informacji o realiach w tekst.
kurczowo zaciskając swój niewielki bagaż w dłoniach.
Ściskając bagaż. Zaciskając dłonie na bagażu.
Upadek Trzeciej Rzeszy może i pozostawał kwestią tygodni, ale wciąż w militarnej grze brali udział inni alianci Hitlera, tacy jak Japonia.
Aż poczytałam Wikipedię. Rzeczywiście teraz już używanie słów „alianci” i „sojusznicy” zamiennie nie jest błędem, ale może jednak dasz się namówić na „sojuszników” dla spokoju duszy ludzi uważających, że alianci to tylko „ci dobrzy” z II WŚ.
Zrobiłem głęboki wdech, wciągnąwszy powietrze nosem.
Tu akurat wciągając.
Tak pachniało moje przedwyjazdowe życie - przede mną roztaczała się ciężka woń radości przemieszanej z rozpaczą. Nareszcie w domu. Pozostało jedynie otworzyć ciężkie wejściowe drzwi i wdrapać się na ostatnie piętro.
Nim zdążyłem wejść po schodach na pierwszy stopień, zobaczyłem panią Green w różowym szlafroku. Miała włosy rude jak ogon wiewiórki, a temperament jak reszta tego zwierza. Nie przepuściła chyba żadnej okazji, by zdradzić swojego męża.
Kurczę, no, umiesz pisać. Serio.
Ten człowiek miał przepastną wyobraźnię.
Znów słowo, którego użycie w zasadzie nie jest błędem. Chciałam tylko zasygnalizować, że IMHO można byłoby poszukać innego. „Przepastne” kojarzy mi się nieodparcie z czymś, z czego trudno wydobyć właściwą rzecz.
Gdy tylko chciałem rzucić swoje graty na krzesło bez oparcia stojące obok łózka, usłyszałem pukanie do drzwi. Puk, puuuuk, puk. Puk-puk-puk. W mgnieniu oka rozpoznałem szyfr. Trzy długie dźwięki, w środku jeden najdłuższy i zaraz po nim seria krótkich.
Nie. Można wystukać jakiś rytm, ale wtedy zmienia się długość przerw między stuknięciami, nie samych stuknięć. Każde stuknięcie trwa tyle samo. Nie da się inaczej. Spróbuj, jak nie wierzysz.
Tylko jedna osoba na świecie była zdolna do takiej kombinacji – a był nią Stary Henry. Otworzyłem mu.
Chodzi o to, że tylko jedna osoba na świecie cierpiała na na tyle rozszalałą paranoję, by być zdolnym do aż takiego kombinowania?
Bo jeśli chodzi o to, że tylko jedna osoba na świecie znała kombinację stuknięć, to znaczy, że tylko jedna osoba znała kombinację, a nie, że tylko jedna była do niej zdolna.
Jego oczy przypominały resztkę z ciemnego portera zostającego na dnie kufla.
Przypominały kolorem resztkę ciemnego portera. Pod innymi względami chyba się odeń różniły.
Maki. Moje cudeńka, moje cacuszka. Pamiętasz jak je sadziliśmy dwa miesiące temu? Ja kołowałem towar, a ty ziemię. Te cioty z antynarkotykowej nigdy się nie kapną, że coś tu sadzimy! – jego entuzjazm nieco mnie przytłaczał.
(...)
- Patrz na tego. Śliczny kwiatuszek, torebeczka, torebunia!
Rzeczywiście czuć chorobliwy entuzjazm starego ćpuna.
No chodź do mnie… - po czym Henry wyciąga przerdzewiały scyzoryk(to cud, że ten idiota nie ma tężca) i nacina jedną z makowych główek. Czekamy w skupieniu, aż wypłynie białawe mleczko, które ten natychmiast zlizuje, pochylony w pozycji niemal leżącej. Obracam się, nie chcąc uczestniczyć w intymnych chwilach Henry’ego (miałem nieodparte wrażenie, że on traktuje to jak robienie minety).
Brutalne, niesmaczne, ale dobre. Obrzydzenie porównaniem wzmacnia obrzydzenie opisanym zachowaniem Henry'ego.
Gorzki mak, słodko klepie –
Nie znam wielu ćpunów, alkoholicy słyną z takich powiedzonek, więc ćpuny pewnie też. Plus za oddanie kolorytu.
Uzyskane mleczko z naciętej torebki Papaver Somniferum W sytuacji gdy błogostan miał się ku końcowi, należało możliwie szybko i bez skrupułów przywalić kolejną dawkę.
(…)
Jak to mawiał Stary Henry - czym się strułeś, tym się lecz.
Zdaję sobie sprawę, że ten fragment był bardzo trudny do napisania. Trzeba było połączyć techniczny, prawie encyklopedyczny opis różnych technik ćpania z indywidualnymi rysami postaci, by nie stracić klimatu. Za nic nie radziłabym wywalenia tych szczegółowych opisów, to połowa „fajności” tekstu (i w tym momencie wycofuję się z twierdzenia, że w „Dychotomii) niepotrzebnie opisałeś, jak działa bridgewire – teraz zaczynam to rozumieć jako literacki odpowiednik zbliżeń i sekwencji pokazujących szczegóły pracy techników z procedurali w stylu CSI - bardzo ciekawy zabieg.
Mimo wszystko można było ten fragment jeszcze doindywidualizować. Dodać odrobinkę emocji. To, jak Paul z niecierpliwością czeka, aż narkotyk rozejdzie się po krwiobiegu.
Czytałam kiedyś opowieść o morfinie (na Quora, jak coś, to mogę poszukać). Pytany wspominał, że w miejscu wkłucia czuć mrowienie i pieczenie, które pełznie naczyniami krwionośnymi w stronę głowy. W momencie, gdy do niej dojdzie, dostaje się właśnie to upragnione „woooooow”. Facet (żaden ćpun, zwykły pacjent po operacji) mówił, że potrafił gapić się na własną rękę, wsłuchując w pieczenie naczyń krwionośnych i czekając, aż dotrze do mózgu.
***
O kurwa. Teraz chyba przegiąłem. Zamiast dołożyć o jeden okruszek więcej, podwoiłem dawkę. A. Potem. Dorzuciłem. Jeszcze. To się nie mogło dobrze skończyć. Leje się ze mnie zimny pot. Zaraz. Chyba. Umrę. Dotychczasowy, spowolniony już rytm mojego serca stanie jak źle nakręcony zegar. Mam mroczki przed oczami. Decyduję się działać natychmiast i wybiegam z pokoju, obijając się o ściany, kurczowo łapię za mosiężną klamkę drzwi. Jestem. Na. Korytarzu. Pukam do drzwi obok, tych w kolorze hebanu. Walę w nie pięściami. Dyszę jak spocony szczur. Jest mi zimno i chce mi się rzygać. Prawie jak za pierwszym razem – no właśnie, prawie robi tutaj wielką różnicę. Krok od śmierci to chyba całkiem duża odległość. Robi. Się. Coraz. Ciemniej. Gdy straciłem już wszelką nadzieję i kładłem się na ziemię lotem nurkującym - drzwi się otwierają, a tajemnicza postać łapie mnie za ramię.
W tej scenie Paul wydaje się nieco zbyt świadomy, myśli chyba trochę za składnie... chociaż z pewnością udało Ci się oddać różnicę między myśleniem zdrowym, a „hajowym”.
Świat rozpadał się powoli - pochłaniając mnie gęstym mrokiem, skupiającym się na bokach mojego pola widzeniaZresztą, nawet nie chciałem - od tamtej pory dane mi było nazywać się człowiekiem szczęśliwym.
Kolejny dobry fragment. Duży plus za wzmiankę o tym, że Edith była zaniedbana i śmierdziała, ale naćpanemu Paulowi to nie przeszkadzało.
od czasu do czasu wodząc po niej swoimi opuszkami palców
Bez „swoimi”.
trupiobladość skóry przykrytą sztucznym uśmieszkiem.
Dałabym „trupia bladość”. Dziwnie się manipuluje słowem „trupioblady”.
Nie to jednak było w niej najpiękniejsze. Ciągnąłem do niej jak ćma do płomienia świecy. Ta kobieta miała w sobie tę drażniącą zmysły nieprzyzwoitość, zgrabnie ukrytą pod fasadą dziecinnej niewinności.
Dressing like your sister
Living like a tart
They don't know what you're doing
Babe, it must be art
You're a headache, in a suitcase
You're a star
Oh no, don't be shy
You don't have to go blind
Hold me, thrill me, kiss me, kill me
You don't know how you got here
You just know you want out
Believing in yourself
Almost as much as you doubt
You're a big smash
You wear it like a rash
Star
Sprzedawca biletów w końcu zebrał się na odwagę, patrząc na nas niepewnym wzrokiem. Nic dziwnego – wystarczył przecież rzut oka na mnie i moją kobietę.
(...)
Sklepienie nieba przykrywały gęste, ołowiane chmury – wyglądające jak morza płynnej rtęci z opowieści mego wuja. Nie wiem, dlaczego akurat wtedy o tym pomyślałem.
Tak, brutalizm i naturalizm to zdecydowanie mocne strony tego tekstu.
Kochałem ją naprawdę, całym swoim ćpuńskim serduszkiem.
To trochę odstaje od klimatu całości. Wiem, że pewnie miało, ale i tak...
Lunęło jak z cebra. Z nieba posypały się ciężkie, dżdżyste krople deszczu.
Dżdżysty to inaczej deszczowy. Deszczowe krople deszczu?
- Dzięki, że przyprowadziłeś z powrotem moją kurewkę – włosy mimowolnie stanęły mi dęba, słysząc głos Starego Henry’ego.
No nie, jego włosy raczej nie słyszały Henry'ego.
Odlatuję poza ograniczenia świata –
Konsumuję siebie. Prawie jak pradawny wąż pożerający własny ogon. Ale ja kiedyś się skończę.
(...)
Jestem zdania, że na świecie nie ma nic piękniejszego niż heroina. Nawet, gdy chodzi tylko o jej palenie. Brown sugar nabyłem za resztę swoich oszczędności. Był drogi – wojna nie sprzyjała ćpaniu.
Wywaliłabym „konsumuje”, ale poza tym dobre.
Oczywiście, dookoła jest pełno takich jak ja - dogasających, ledwo koordynujących swoje bezwładne ruchy, tępo szamoczących się we własnej niemocy. Zalegają na ulicach, patrząc mętnym wzrokiem na grymasy przechodniów – a jednak, tacy właśnie wciąż dźwigają na ramionach amerykański sen,
Kolejny klucz?
Należało jeszcze tylko obtłuc wystające odłamki szkła, znajdujące się po lewej stronie framugi frontowej szyby.
I kolejny bardzo przyjemny smaczek.
To przedpotopowe kurewstwo miało jednak niezły zasięg rażenia.
Wystarczy sam zasięg.
Swoje życie widziałem jako olbrzymią nić, na którą nanizane były korale ze wspomnieniami. Odległe i stygnące – całkowicie stąd niedosiężne. Pierwszy koralik z uśmiechem mamy i wujka. Sznurek przesuwa się w dłoni. Jeszcze jej nie kaleczy. Drugi z nich to chichot Steve’a z Alamos. Mokre od potu palce wciąż wędrują po sznurku. Kolejny, czarny jak węgiel koralik to przyćpany grymas Henry’ego. Sznur wrzyna się w skórę. Czerwony i błyszczący koraliczek to Edith, w całej swojej okazałości. Teraz już boli. A dalej szereg coraz mniejszych, wyglądających jak zasuszone owoce dzikiej róży. Heroina. Major John. Więc to tak.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to bardzo osobisty opis (choć na pewno nie do końca, bo u Paula całe rozważania kończą się śmiercią). Jest mocny, robi wrażenie.
W ogóle czytając miałam wrażenie, że oglądam film – tak żywe były opisy. Nie była to przyjemna lektura, a przykre wrażenia pojawiały się – tak sądzę – dokładnie tam, gdzie miały.
Jeśli chodzi o znaczenie... wiele osób już wspomniało, że nie rozumie związku między Los Alamos i projektem Manhattan a losami Paula. Dlatego podchodziłam do pisania komentarza jak pies do jeża. Obiecałam sobie, że zrozumiem ten tekst, bo jestem pewna, że sama historia ćpuna zdradzonego przez dziewczynę nie jest treścią tego tekstu. Że nie o to Ci chodziło.
Gdyby tak było, rzeczywiście wystarczyłby tekst od momentu przyjazdu do rodzinnego miasteczka, a przecież mamy Feynmanna, wypowiedź w radiu, przypisy. O coś tu chodzi.
Z początku sądziłam, że za tekst trzeba się zabrać reserchearsko. Może Paul był wzorowany na jakiejś postaci znanej choćby z anegdoty, na kimś, czyjś los faktycznie zależał od historycznych wydarzeń? Poguglałam trochę. Nie dotarłam do dna Internetu, googlałam umiarkowanie i nie znalazłam nic. Pomyślałam, że nie pisałbyś tekstu wymagającego posiadania jakiejś ezoterycznej wiedzy.
Postanowiłam zatem poszukać w samym tekście. I rzeczywiście są okruszki chleba. Wiadomość, że Paul chciał być inżynierem. To, jak zwracał uwagę, że „mniej lotni umysłowo” wchodzą inną bramą. To, jak zrozumiał sztuję Feynmana i jego umysł mimo że był na przeciwległym końcu drabiny społecznej. Szczęście (odczuwane nawet, jeśli sam podchodził do niego cynicznie i z rezerwą), kiedy mógł poczuć, że jest równy innym we wspólnym dziele. Jego refleksje na temat ludzi przygniecionych ciężarem udawania. Tym, że młodzież nie udźwignie Amerykańskiego Snu. Sam miał szansę stać się jednym z dzieci urzeczywistniających sny o domu z białym płotem i cadillacu na podjeździe, ale za dużo zwaliło mu się na głowę. Niespodziewane zwolnienie – nie dlatego, że zrobił coś nie tak. Dlatego, że przestał być potrzebny. Niespodziewana śmierć wujka.
A z drugiej strony mamy bombę atomową. Wspaniałe osiągnięcie nauki i techniki z jednej strony, z drugiej narzędzie do eksterminacji ludzi. Broń masowego rażenia ma to do siebie, że odbiera ludziom nawet prawo do indywidualnej śmierci. Bomba wybucha i zabija, niezależnie, czy spadnie na obóz Inuitów, czy wielomilionowe miasto. Ludzie są jej obojętni.
I ja to trochę tak rozumiem: amerykańska ekonomia połączona z propagandą jako bomba atomowa. Z technicznego, logistycznego, psychologicznego, naukowego – ogólnie rzecz biorąc „wykonawczego” punktu widzenia coś absolutnie genialnego. Skuteczne, ale też pociągające swoistym pięknem. Z drugiej strony to narzędzie do niszczenia ludzi w sposób, który odbiera im nawet prawo do osobistej tragedii, który przetacza się po ludziach całkowicie obojętnie.
Czy taki był Twój cel?
Ogólnie chciałam podkreślić jeszcze raz: widać tu i pracę, i talent. Jest dużo researchu, którego owoce udaje Ci się chyłkiem przemycić czytelnikowi bez wpadania w encyklopedyczny ton. Jest kilka bardzo mocnych, dobrze napisanych scen. Jest trochę poetyckiej prozy - choć to brzmi dziwnie, bo opisujesz doznania ćpuna i tym fragmentom daleko do poetycznej delikatności, a jednak są bardzo niecodzienne. Do mnie to trafia. Ogólnie, mimo kiksów bardzo na plus.