Kapliczka

1
Kapliczka.

Samochód mozolnie wspinał się po dziurawej asfaltowej drodze, kolejne zakręty ułatwiały podjazd ale stara dwudziestoletnia łada nawet na drugim biegu wyła coraz głośniej.

Monika wpijała dłonie w cienką kierownicę zastanawiając się co się stanie jak samochód w końcu się zatrzyma albo i ruszy w przeciwną stronę. „No dalej moja śliczna, już niedaleko…” łada wysłuchała szeptów swojego właściciela i po kolejnym zakręcie zawyła żałośniej niż dotąd i umilkła. Monika sięgnęła do kluczyka i przekręciła go …nic. łada umarła na tej zapomnianej przez Boga i ludzi drodze. Monika wyszła z samochodu i rozprostowała się, spojrzenie w dół i górę nie wyjaśniło jej sytuacji, gęsty sosnowy las zasłaniał drogę którą przebyła i wraz z lekką mgiełką szczyt góry. „mam nadzieję że już niedaleko”. Plecak z bagażnika i zielona wojskowa kurtka dopełniły wyglądu Moniki, trzydziestoparoletniej niedużej brunetki w ciemnych spranych dżinsach i wąskich przeciwsłonecznych okularach. Sprawnie załadowała z samochodu kilka drobiazgów do plecaka, sprawdziła zasięg telefonu, była poza cywilizacją. Spojrzała bez żalu na stary samochód i po zwolnieniu go z ręcznego hamulca nie czekając aż zniknie ruszyła w drogę, huk rozpadającego się samochodu umilkł równie szybko jak się pojawił, wszystko znowu wypełniała przerywana ptasimi krzykami i szumem drzew cisza wrześniowego popołudnia.

Kolejne zakręty i nadzieja że za następnym wreszcie zobaczy coś innego niż kolejne dziury w drodze i sosny kończyła krótkim „o rzesz kurwa twoja mać”. Po godzinie marszu za kolejnym zakrętem asfalt skończył się i zaczęła kamienista jeszcze bardziej dziurawa droga, sosny zastąpiły małe pokraczne krzaki i kamienie wielkości małego samochodu. Wszystko była zasnute sino mleczną mgłą, było znacznie zimniej, „już niedaleko…, mam nadzieję”. Zachodzące słońce zmieniło wygląd góry, Monika poczuła się jak pod wielkim szklanym zadymionym kloszem, dźwięki dochodziły z dziwnym pustym pogłosem jakby echo chciało je powtarzać, ale w ostatniej chwili z jakiegoś powodu rezygnowało. „Pięknie, nocleg na kamieniach…” jej śpiwór i kupiony w hipermarkecie za 20 złotych namiot leżał wśród smutnych szczątków łady jakieś 2 dwie godziny stąd. „Wreszcie…” westchnęła z ulgą, wśród kamieni zabłysło ewidentnie elektryczne światło układające się w jakiś napis. Zabłysły litery M. R. ET, „market, o kurcze …”. Market okazał się drewnianą budą pośród… niczego. Powyginane z giętkiej rurki częściowo niedziałające napisy lekko mrugały. Monika ogarnęła wzrokiem cały lokal nie zauważając którędy dostarczano prąd, nie słyszała też żadnego generatora, „pewnie jest dalej…” Sam market nie wzbudził wielkiego zdziwienia, w sezonie pewnie pełno tu turystów, właściciel chyba szykuje się już do wyjazdu. Na ścianach wisiały owcze skóry, rzeźbione diabelskie głowy, drewniane korale, ciupagi i… miecz, wszystko wyglądało na wyjątkowo kiczowate i wykonane przez niemających za grosz talentu tubylców, wszystko z wyjątkiem miecza. Złota rękojeść lśniła od niebieskich, żółtych i czerwonych kamieni, garda zakończona była rzeźbionymi głowami lwa, głownia wychodząca na klingę miała kształt płomienia i lśniła jak prawdziwe złoto, wzdłuż ostrza biegły złote płomienie zbiegające się u samego końca, wzdłuż ostrza biegł łaciński napis, Monika wytężyła wzrok i w zapadających ciemnościach przeczytała „Et In Arkadia Ego”.

Drzwi otworzyły się z wyjątkowo głośnym skrzypieniem, wnętrze było większe niż wydawało się z zewnątrz, mimo że sufitu zwisała tylko jedna goła żarówka wszystko było rozjaśnione i spowite w miękkie żółtawe światło. Na drewnianych pólkach leżały typowe pamiątki dla turystów takie same jak nad morzem i górach, pudełka z napisem „na pamiątkę”, termometry z misiami, breloki, lusterka, skórzane torby, rzeźby głów, postaci, kobieta z wiadrami, stary żyd, jakiś muzykant. Monika podeszła do lady i wyciągając głowę próbowała zajrzeć na ukryte za zasłoną z drewnianych koralików zaplecze.

- dzień dobry!

- jest tu ktoś!

Koraliki zafalowały a po chwili rozsunęły się ukazując właściciela, który na chwile przystanął w drzwiach uważnie spojrzał na gościa a następnie wyszedł ukazując Monice ubranego w szary pobrudzony dres czterdziestoparoletniego człowieka z widoczną nadwagą i parudniowym zarostem. Uśmiechnął się do Moniki ukazując szeroką przerwę między górnymi jedynkami.

- dzień dobry, co cię dziecko sprowadza, już po sezonie, jutro już nikogo byś tu nie zastała,

Przemilczała „dziecko”, mimo że nie cierpiała, gdy ktoś tak się do niej zwracał szczególnie, gdy nie był siwiutkim staruszkiem, siwiutkie staruszki miały dyspensę.

- zepsuł mi się samochód a ponieważ robi się ciemno…

- rozumiem, teraz noce są już zimne, dobrze że pani tu trafiła,

Monika zmrużyła oczy, „spokojnie dziadku…, do twojego łóżka mi się nie spieszy” cztery lata ćwiczeń Krav Magi dawały Monice pewność i po krótkim szacowaniu „przeciwnika” była pewna swojej przewagi,

- proszę mnie źle nie zrozumieć, mam tu pokój gościnny, zamykany od wewnątrz - szpara w uzębieniu znowu zabłysła,

- nawet tak nie pomyślałam to miło z pana strony, nazywam się Monika - wyciągnięta ręka zniknęła w wielkiej jak bochen chleba ręce posiadacza szczerby, uścisk był delikatny, ale wyczuła w nim dużą siłę, siłę której nie wyczuwała u swoich miejskich kolegów których uścisk przypominał oblepienie dłoni przez obślizgłą ośmiornicę „chyba źle go oceniłam…trudno…”

- Gabriellus, yyyhh, Gabriel właściwie, tak się nazywam…,

- miło mi, piękne imię, rzadkie teraz…,

- masz ochotę coś zszemać?

- słucham?

- zjeść. Nie mam wiele, bo już wyjeżdżam, ale jakieś salami albo ogóreczek?

- alkoholu nie piję.

- to tak jak ja. Tylko popijam.

No ladzie szybko pojawiły się plasterki salami, kiszone ogórki, krakersy i butelka po oranżadzie z brunatno-brązowym mętnym płynem.

- a to co Gabrielku?

- tutejszy nektar, okoliczni mieszkańcy są z tego znani i rzeczywiście mają się czym szczycić.

- ale ja nie pije alkoholu,

- dasz słowo honoru?

- słowo honoru?

- właśnie, daj słowo honoru że nie pijesz alkoholu a schowam to.

Monika zmieniła swoja twarz w minę nr 7 „jestem niewinna lelija i nie wiem o czym pan mówi” ale słowa nie wiedzieć czemu utknęły w gardle i zamiast poważnego stwierdzenia usłyszała siebie gdy mówi:

- nie przesadzajmy, szklaneczka nikomu jeszcze nie zaszkodziła,

Szklaneczka okazała się lekko oblepionym kufelkiem co wobec płynu który w połowie go zapełnił nie miało większego znaczenia. Wieczór upłynął miło a tubylczy nektar był błogosławieństwem dla strudzonych. Gabriel okazał się gawędziarzem którego opowieści szybko zamieniły się dla Moniki w szumiący potok słów z którego tylko co jakiś czas wynurzało się zrozumienie, pojedyncze słowa i zdania, nektar działał w najlepsze, w ostatnim błysku świadomości pomyślała „ot ja głupia, krav maga i reszta, teraz zrobi ze mną co zechce…” Gabriel zrobił co chciał czyli delikatnie przeniósł Monikę do małego pokoiku na zapleczu którego patrząc z zewnątrz tak naprawdę chyba nie powinno być, ułożył na kwiecistym materacu, przykrył włochatą owczą skórą i powiedziawszy „dobranoc miły gościu” bezszelestnie zniknął a drzwi nie zaskrzypiały wcale.



Dzień dla Moniki wstał gdy słońce było już wysoko, tworzyła oczy i zbierając myśli zrzuciła z siebie owczą skórę, zlustrowała się wzrokiem, przeciągnęła rekami po nogach i tułowiu i opadła na materac „o ja głupia pinda…głupia”, westchnęła, a po chwili ogarnął ją żal „stara już jestem, a może gej…miał okazję i nie skorzystał… gej, na pewno…głupia”, zakończyła samobiczowanie, wstała zdziwiona jasnością umysłu co po wczorajszym nie powinno mieć miejsca, miejscowi rzeczywiście mogą być dumni.

Wyszła przed budę, przeciągając się po raz kolejny zdziwiła się że tyle się w niej mieści z zewnątrz wydaje się taka mała. Gabriela nigdzie nie było, miecza na ścianie również. Spojrzała przed siebie i zamarła, widok z płaskiego pozbawionego drzew szczytu góry zapierał dech w piersiach, przed jej oczami jak garby wielkich węży rozścielały się łagodnie wzgórza, szczyty, doliny we wszystkich barwach jesieni, brązy, przygaszone zielenie, żółcie, czerwienie, we wszystkich kierunkach, szaleństwo barw i kształtów kołysało się jak na żywym, nierealnym obrazie. Monika zauroczona pejzażem stała i wdychała czyste powietrze pachnące serem i kiełbasą. Monika poczuła dysonans. I kiełbasę. Za marketem Gabriel przygotowywał śniadanie, nad ogniskiem na ruszcie leżały kiełbaski, żółty ser w metalowych kubeczkach i pajdy chleba.

- dzień dobry, dziękuję że mnie przeniosłeś, nie wiem co mi się stało…

- drobiazg, mam nadzieje że się dobrze czujesz,

- tak, nadspodziewanie…

- mówiłem, nektar…

- skąd kiełbaski i ser?

- zadzwoniłem, przywieźli rano, spałaś jeszcze,

- tu jest telefon? I przywożą?

- przecież stoi na ladzie, czemu mają nie przywieźć?

- na ladzie stoi jakiś zabytek z korbką,

- właśnie,

Monika postanowiła niczemu się nie dziwić. śniadanie było przyjemnością, którą wraz z widokami nie mogła przyrównać do niczego co ją spotkało w ostatnich miesiącach.

- ci od kiełbasy mówili że jakiś samochód się rozbił, niewiele z niego zostało, wyciągnęli tylko śpiwór i namiot, tam leżą…

Monika postanowiła nic nie mówić i udała że informacja do niej nie dotarła co podkreśliła spojrzeniem w dal i westchnięciem nad pięknem przyrody.

- to twoje auto.

- taaak, stare już było… - jedzenie stanęło w gardle, myślała szybko nad jakąś zgrabną historyjką,

- znaleźli tez twój dowód i paszport,

„o ja głupia cipa…” Monika postanowiła zapaść się pod ziemię,

- chłopaki się ucieszyli, tyle złomu, zebrali wszystko do ostatniej śrubki, kazali ci podziękować,

- to, proszę, tak, sama nie wiem…, - „wyglądam idiotycznie a on się pastwi…”, Gabriel zmienił temat,

- co cię tutaj sprowadza, po sezonie,

Monika zebrała się w sobie, miała nadzieję że pąsy z policzków już zniknęły,

- szukam kapliczki św. Anny, mam ocenić rzeźbę świętej, podupadła podobno, chyba będzie potrzebna konserwacja a może nawet trzeba będzie ją zastąpić kopią. Pracuję dla Dziedzictwa Narodowego - krótkie spojrzenie na Gabriela wystarczyło by szybko dodała - to taka agencja przy Ministerstwie Kultury…

- aaa, ministerstwo…. Władza… - Gabriel ni to stwierdził ni to zapytał,

- jaka tam władza, nawet służbowego samochodu mi nie dali,

Gabriel wstał, otrzepał poplamione spodnie,

- kapliczka jest tam, trzeba zejść ścieżką, jest na zboczu,

- widziałam wczoraj na ścianie miecz, teraz go nie ma,

- jest, jest, przecież wisi…

Gabriel zniknął za poskręcanymi drzewkami a Monika podeszła do ściany budki, rzeczywiście był tam miecz, plastikowy, niebiesko żółty, z czerwoną kulką z napisem „press” Monika nacisnęła a ostrze zabłysło fioletowym mrugającym światłem, dzięki czemu można było odczytać „made in china”.



Kapliczka była przytulona do skalnej ściany, częściowo wykuta a częściowo obramowana sczerniałymi brusami, zakończony krzyżem szczyt pokryty był kutą kratą z liściastym motywem, wejście zamknięte było ciężkimi metalowymi drzwiami z fantazyjnie wygiętą klamką. Otworzyły się lekko, wnętrze oświetlone dotąd wpadającym przez kratę słonecznym światłem rozjaśniło się i rozbłysło miriadami pędzących we wszystkich kierunkach drobin kurzu, rzeźba świętej otoczona była słonecznymi drobinami „jak złoty pył…” Monika z zachwytem patrzyła na poczerniałą rzeźbę, święta ze spokojem i smutkiem patrzyła w stronę horyzontu, jedna ręka wyrażała zdziwienie, druga jakby szukała kogoś obok.

- kogo szukasz Anno? - Monika nie mogła się powstrzymać przed głośnym pytaniem - i czemu jesteś smutna?

Monika chwilę cieszyła się ciszą i samotnością ale nie zapomniała o swoim zadaniu. Dokładnie obejrzała rzeźbę, obfotografowała ją małą cyfrówką, zmierzyła szczeliny pęknięć i zapisała je w małym notesiku, zmarszczyła brwi widząc jasnoszary naciek na podstawie „jakieś sole… niedobrze…” mruczała, dotknęła wyrytej daty „AD 1676”, poczuła czyjąś obecność,

- to tylko ja - Gabriel z zaciekawieniem patrzył na krzątaninę Moniki,

- nie jest tak źle, może poza tymi solami, nie wiem skąd tutaj sól…

- może ktoś tu płakał?

- musiałby płakać długo, bardzo długo…

- niektórzy mają nieskończenie dużo czasu,

- Gabrielku nikt nie ma aż tyle czasu,

- No tak, nikt - smutek w głosie był wyraźny, Monika spojrzała na Gabriela, wydało się jej że miał ciemniejszą twarz i niemal białe oczy, dreszcz przebiegł po plecach, Gabriel mrucząc coś do siebie zniknął, Monika wróciła do pracy, ale coś kazało jej nie odwracać się tyłem do wejścia, „skończę i wyjeżdżam…”, słońce było już wysoko, ostre cienie wydobywały z rzeźby szczegóły których wcześniej nie widziała, twarz świętej była napięta, Monika zbliżyła się i wbiła wzrok, święta otworzyła oczy i spojrzała na Monikę, Monika krzyknęła i cofając się runęła na podłogę, poderwała się i na czworaka uciekła z kapliczki, zachwiała się na ścieżce i zsunęła kilka metrów po kamienistym zboczu, serce waliło, niemal je słyszała, poranionymi rękami wdrapywała się po kamieniach patrząc na wejście do kapliczki, usiadła na ścieżce łapiąc oddech, próbowała pozbierać myśli, „to rzeźba…, światło tak zagrało…, Boże ale się przestraszyłam…, przestraszyłam się drewnianej rzeźby…” Rzeźbiarze często tak kształtowali oczy swoich dzieł by gra światłocienia wydobywała z nich życie, nic tak nie ożywiało kamiennych czy drewnianych rzeźb jak świetnie wykonane oczy. Monika pokręciła głową, znalazła wyjaśnienie, popatrzyła na poranione ręce, powiedziała sobie kilka przykrych słów, „dobrze że tu nikogo nie ma… ale się wygłupiłam…”, kłucie w sercu przypominające jak bardzo rzeczywiste było to świetlne przedstawienie i te tak żywe oczy…Monika wzięła głęboki oddech i weszła do kapliczki. Rzeźba stała nieruchomo a swoje ciemne oczy kierowała w stronę horyzontu, Monika nie chciała po raz drugi dać się zwieść złudzeniu, w ciszy zbierała swój sprzęt, starając się nie patrzeć na twarz świętej, jedno spojrzenie na rzeźbę wystarczyło by dziwny zabierający oddech strach powrócił, Monika stała nieruchomo patrząc na ręce świętej, nie było w nich gestu szukania ani zdziwienia, obie…były zaciśnięte w pięści. Zwierzęcy strach przed siłami, których nie można zrozumieć nie pozwalał Monice ruszyć się, drżała, myśli były chaosem, nie usłyszała, ale poczuła słowa,

- chodź Moniko, chodź ze mną dziecko…

Gabriel objął Monikę i wyciągnął z kapliczki, zaprowadził pod market i siłą posadził na ławce, nalał szklankę mętnego alkoholu i napoił nim dziewczynę. Monika drżała i z trudem wydusiła z siebie,

- co… to… było…?

- miałem nadzieję że zrobisz swoje i pojedziesz, a teraz… już wiesz…

- ale co…?

- to nasza Anna którą musimy chronić,

- Gabrielu ale co ja widziałam???

- widziałaś… życie które jest w kamieniu, drewnie, we wszystkim, ta rzeźba żyje,

Monika patrząc na Gabriela, starała się zapanować nad drżeniem, serce powoli zwalniało swój bieg,

- to drewniana rzeźba, drewniana!

- widziałaś, i ja wiele razy widziałem, czasem spojrzy ludzkimi oczami, czasem uśmiechnie się, czasem mówi…

- co tu się dzieje? Co tu się do diabła dzieje?

- człowiek, który ją wyrzeźbił nazywał się Anselmo de Lantos, wyrzeźbił ją z czarnego dębu, który wydobyto z rzeki, którą przejeżdżałaś, złowiono go przypadkowo w rybackie sieci, chłopi to wydobyli, to był dąb wyrzeźbiony w kształt stojącej kobiety, nikt nie wie jak dawno leżała w rzece. Anselmo był gościem na dworze Gottliebów, dowiedział się o tym znalezisku, to było wtedy głośne znalezisko, odprawiano nad nim modły, egzorcyzmy, nikt nie miał wątpliwości, że to pogańskie dzieło, tutejszy proboszcz postanowił ją spalić, Anselmo przyjechał, obejrzał i poprosił by pozwolili mu wyrzeźbić z tego kawałka dębu postać świętej Anny.



Ciekawe czy jest ktoś kto chce poznać ciąg dalszy?

Pozdrawiam Jerry.

2
Jest to na swój sposób dość ciekawe, jednak TRAGICZNIE jest ze stylem, przez co źle się czyta....
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Muszę się zgodzić.

Pomysł wydaje się ciekawy, ale podczas czytania można było zwariować. Za dużo powtórzeń, brak przecinków, a pierwsze zdania zaczynają się cały czas tak samo:



Monika wpijała dłonie w cienką kierownicę zastanawiając się co się stanie jak samochód w końcu się zatrzyma albo i ruszy w przeciwną stronę. „No dalej moja śliczna, już niedaleko…” łada wysłuchała szeptów swojego właściciela i po kolejnym zakręcie zawyła żałośniej niż dotąd i umilkła. Monika sięgnęła do kluczyka i przekręciła go …nic. łada umarła na tej zapomnianej przez Boga i ludzi drodze. Monika wyszła z samochodu i rozprostowała się, spojrzenie



Ludzie, nie można było zacząć zdania inaczej! Tak się pisze w podstawówce...



Popracuj nad tym tekstem, bo warto. Ale poświęć mu dużo uwagi (możesz też poprosić kogoś, by sprawdził tekst i poprawił błędy - to zawsze działa, wiem z doświadczenia)

pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”