Tokio Hostel [szkicz]

1
„Jesteśmy niewinnymi stworzeniami. Właśnie tego chcą nas nauczyć”
Tokio Hotel

Prolog

Hostel Tokio, rok bieżący. Centrum kosmosu, a przynajmniej jakiejś ważnej jego części (czy coś w tym stylu), niby czarny orzech. Gra radio, a ściślej „Lato z radiem”, choć za oknem już raczej czuć powiewy jesieni. W środku kuchnia pachnie lawendowym środkiem odświeżającym, który jednak tylko połowicznie maskuje zapach wyjaranych wcześniej szlugów i jointów. Wokół jest tyle plastiku!

- To pan kroił teraz kanapki na tej desce? - pyta i mierzy mnie badawczym wzrokiem Pani Sprzątaczka.
- Tak – odpowiadam po dłuższej pauzie, bo przełykałem właśnie solidny kawał suchej bułki.
- Ale pan to zmyje i odstawi, jak już pan zje? - pyta.
- Tak, tak, oczywiście.
- No, żeby mi tu nic nie zostawało.


I

Jak już zjem, to posprzątam, ale kiedy to będzie? - zastanawiam się, bo ilekroć chcę wziąć w zęby kolejny kęs tej nieszczęsnej bułki, ktoś nowy wchodzi i zagaduje.
- Gdzieś tu były noże do krojenia, ale znikły – mówi gościu z dreadami na głowie i Buzzem Astralem na białej koszulce. - Strasznie tu kurwy kradną.

Gorzką refleksję zagryza słodkim, dojrzałym bananem. Po jego słowach zaczynam obawiać się o portfel, dlatego zaraz upewniam się, czy jeszcze mam go w kieszeni spodni. Tylko jak się skutecznie zabezpieczyć przed kradzieżami, w perspektywie całej nadchodzącej nocy w pokoju dwunastoosobowym? Przecież muszę kiedyś zmrużyć oczy i zasnąć, nie znoszę wszak bycia na jawie. Gdzie mam go schować, ten portfel, przed złodziejami? W majtkach?! Też ryzykowne.

- Może są tu takie zamykane schowki na rzeczy? - pytam tego z dreadami.
- Są, tam jak się wchodzi z recepcji, od razu po prawo.
- Aha – mówię.
- Ale raczej nic ci to nie da, bo nie mają do nich kluczyków - wzrusza ramionami. - Może jak będzie na recepcji taka blondyna z krzywym nochalem to ci da, ale pozostali wolą udawać, że nie ma problemu.
Mówiąc to, obiera z żółtej skórki kolejnego banana, bo poprzedniego już zjadł. - W sumie to tyle samo kalorii co porządny stek – wyjaśnia sens swojego pokarmu - ale jednocześnie bogate źródło witamin.
A przy tym ten falliczny kształt...

II

Problemów jest tu zresztą więcej, niż zdradził mi pierwszego wieczoru Bananowiec, nie tylko z kradzieżami. Na drzwiach kuchennych wisi kartka, że zabrania się palenia i wyrzucania niedopałków przez okno z pokojów 11, 13, 15 oraz z kuchni, w której właśnie się znajdujemy, a to ze względu na kontenery pod oknem. Nie zastosowanie się do tego zakazu może skutkować nawet wezwaniem policji. Ostatnie zdanie komunikatu brzmi, że zakaz palenia obowiązuje w całym budynku. Hmm. Odczytuję to – choć nie wiem czy zgodnie z intencją autora – w ten sposób, że zakaz obowiązuje w całym obiekcie, a w pokojach nieparzystych i kuchni dodatkowo jeszcze podlega sankcjom. Ewentualnie może to być taka sugestia, że obowiązuje całkowity zakaz, ale jeśli już, w nagłej potrzebie, musisz go złamać, to zrób to w którymś z pokojów parzystych.

- Praca czy zwiedzanie? - pyta mnie w końcu Bananowiec, czym wprawia w lekkie zakłopotanie, bo przecież obaj wiemy, że ani jedno, ani drugie.
- A nie, ja tak tylko – mówię. - Przyjechałem się przespać w tym hostelu, bo w tym jeszcze nie spałem.

Przytakuje jakby rozumiał, w co jednak wątpię.
- Szlachta nie pracuje? - zagaduje sentencjonalnie.
- No cóż, trudno z tym polemizować – odpowiadam. - Ale wiesz, ja żadna szlachta – dodaję szybko. - Ja to raczej taka łajza jestem. A dla łajzy nie ma lepszego argumentu by gdzieś się udać, niż takie trywialne: „Tu jeszcze nie byłem”.

III

Łamanom angielszczyznom śniadawy Saudyjczyk pyta mnie czy mam rodzeństwo w Warszawie. Łamanom angielszczyznom odpowiadam mu, że w ogóle nie mam rodzeństwa. On mówi, że to dziwne, bo poznał już w tym mieście ze dwie czy trzy osoby, które wyglądają identycznie jak ja, a jest dopiero od tygodnia. Ciekawe, widocznie mam sobowtórów, tylko nie wiem kto i po co miałby ich produkować.
- A co ty tam tak popijasz? - pytam go, bo widzę, że pociąga coś z dziwnej butelki, a pachnie to jakąś tandetą. W zasadzie to chciałem go tak zapytać, ale ponieważ rozmawiamy w obcym mi języku, pytam po prostu co pije (bo wiem, że „pić” to „drink”, ale nie mam pojęcia jak będzie „popijać”).
- Lek taki, na spirytusie – mówi i od razu cieszy mu się micha. – Żeby ciągle nie kichać, maj frjend.
- Masz katar? - pytam, ale zaraz muszę mu wyjaśnić, że mam na myśli nie „Quatar” przez wielkie „Q”, ale „catarrh”, „rhinitis”, „runny nose”...
- Noł, noł, ja tak profilakticznie – odpowiada, wziąwszy solidnego grzdyla.

I coś mi tam wyjaśnia, że lubi to pić, bo słodkie, i że pije to przez cały rok, nawet w ramadan. - Bo lekarstwo to wolno, nawet ascetom – mówi. - A ja w sumie nawet wolę to, niż jakąś gównianą whisky. Dżoni Łolkier? Pliz, noł!

IV

Nie dane jest mi spokojne dokończenie tej skromnej kolacji, bo – jakby to był jakiś cholerny tramwaj – wchodzi kolejna partia wędrowców, a co drugi z nich mnie zagaduje. No cóż, tylko w moim pokoju jest zameldowanych aktualnie dziesięć osób, a pokoi jest tu dużo, dużo więcej. Jak się zaczną schodzić nad ranem ci ostatni, najwytrwalsi, to będzie komplet. Widocznie Hostel Tokio, choć zdaje się stać w miejscu, ma dobowy przemiał pasażerów lepszy niż niejedna linia ZTM-u w godzinach szczytu.

Ten co wszedł tuż przed północą, wita się ze mną z wyjątkową serdecznością. Mówi nawet, że jeśli przypadkiem mam przy sobie jakąś flaszkę wódki, to chętnie ją ze mną wypije. Błyszczy mi tuż przed oczami złota obrączka na jego palcu, bo akurat pada na nią światło żarówki.
Naturalnie, że mam flaszkę. Mało tego, mam nawet słone paluszki, których na sucho wprawdzie nienawidzę, ale wiem, że jako zakąska sprawdzają się. Siedzimy więc i pijemy. Ten z kolei nie jest z Medyny jak śniadawy poprzednik, ani z Mekki, jak rodzice Mahometa, jest za to z Polski, z Białegostoku, co jednak zupełnie mnie nie dziwi. Nie dziwi, bo jeszcze nigdy nie zdarzył mi się pobyt w Warszawie, podczas którego nie poznałbym kogoś z Białegostoku. Mam w ogóle wrażenie, że w Warszawie musi być dużo więcej białostoczan niż warszawiaków. Aż dziwne i niepojęte, że na murach napis „Legia” jest bazgrany częściej niż „Jagiellonia”.

Temu przynajmniej nie muszę tłumaczyć po co tu jestem, jak wcześniej Bananowcowi – ten też jest łajza, się okazuje, i to taka jeszcze lepsza niż ja.
- Kobita mnie zostawiła, zabrała dzieciarnię, to się trochę rozpiłem z tego wszystkiego i wylali mnie za to z roboty – wykłada swój uładzony życiorys. - Stwierdziłem więc w takim razie, że sprzedam samochód, a za kasę w końcu sobie trochę tego żyjątka użyję. Poszłem więc w Polskę i trwa to już czwarty miesiąc.
- I tak cię zostawiła? - pytam naiwnie, jako ten gówniarz mało znający się na tych kwestiach. - Tylko za to, że piłeś? Przecież wszyscy piją, nawet tamten Arab.
- W sumie tak - mówi. - Tyle, że ja po pijaku czasem ubliżałem jej słownie. W sumie to mam nadzieję, że ona mnie nadal trochę kocha, bo ja ją noszę ciągle w serduchu. Zobacz, obrączkę nawet jeszcze noszę.
- Widziałem.

V

Białostocczanin zapoznaje mnie z Brzytwą. Brzytwa ma brzytwę i dlatego tak go nazywają. Trudno wykluczyć, że w nocnych wojażach po lokalach ze striptizem atrybut ten służył mu za sekretną broń, a przynajmniej za tzw. "naturalne przedłużenie". W Hostelu Tokio nie używa jej jednak do celów niecnych – nie, nie, w żadnym wypadku! - za to proponuje wszystkim facetom profesjonalne golenie za parę złotych – i w ten sposób zbiera na kolejną noc, z dnia na dzień przedłużając swój pobyt w tej bajce. Jest tak zdeterminowany by tu zostać, że zaczepia nas nawet w trakcie naszej prywatnej, wieczornej flaszki.

- Golenie jutro? - pyta.
- Nie dzięki.
- Dobra, dobra, pogadamy jak wytrzeźwiejecie i obudzicie się, zarośnięci jak dziki agrest... Jeszcze będziecie prosić.
- Nie pierdol, masz tu lufę, pij z nami...

Oprócz brzytwy, Brzytwa ma też pędzelek, białą chustę i różnego rodzaju pianki do golenia, a przy tym rękę rzeczywiście wprawną, co widać nawet w sposobie chwytania i przechylania kieliszka. Chwali się, że nikogo nigdy niechcący nie zaciął, ale... Po pierwsze, trzeba zauważyć, że przy wódce zawsze się wyolbrzymia swoje zdolności, po drugie, nie dawał żadnej gwarancji, że nie zatnie chcący.

- Mówię o goleniu tutaj, bo za ekscesy w interiorze nie ręczę – na koniec sam przyznaje szczerze. - Takich jak ten od bananów, to normalnie na mieście koszę z miejsca. Jakby kurwa nie mógł sobie kurczaka kupić, szympans jebany... Ale tutaj go nie tknę, Tokio jest jak taki azyl, nawet dla zjebów.
- Ale widzę, że aż chodzi ci grdyka na myśl o tych bananach.
- Banan to nic, najbardziej mnie wkurwia ten cały Jurij... - choć nie zamierza go użyć na terenie hostelu, to jednak przegląda się teraz w ostrzu brzytwy, jak w lustrze. - To chyba nie jest wasz ziom, co? Jakbym miał wybierać dwuosobowy pokój z Bananowcem albo z Jurijem, to bym wybrał Bananowca. Najwyżej bym sobie odbyt zakorkował na noc.

Brzytwa, choć taki agresywny i wulgarny, w głębi duszy jest jednak artystą. Bułkę, którą dałem mu na zagryzkę gdy skończyły się paluszki, widzi jako formę. Zamiast więc zwyczajnie zjeść, długo ugniata w dłoniach jak glinę. Wydrążył w niej coś przypominającego waginę i teraz popisuje się przed zażenowaną Panią Sprzątaczką, wsadzając w ten otwór wskazujący palec. - Pani to ma chyba ciekawą robotę – mówi z przekonaniem.

VI

W przypadku wspomnianego Jurija nie ma już żadnych wątpliwości, że toczył tego wieczoru zacięte boje na ulicach miasta stołecznego i, że przelewał w nich swą słowiańską krew. Kiedy pojawia się na korytarzu, nie tylko z ręką na temblaku, ale i całym korpusem oklejonym bandażami jak mumia, wszystkie śmiechy i żarty momentalnie ustają.

Dopiero kiedy on sam wysoko podnosi zwieszony dotąd łeb, pozostali wiedzą, że już mogą pozwolić sobie na ostrożne spoufalanie się z nim. On zaś, nie chcąc tu patosu, prezentuje wszem i wobec żółte zęby i czarne wyrwy po nich, jakby to był przyjacielski uśmiech. Wtedy goście hostelu mogą już śmiało rozluźniać tzw. „portki” ( - Przecież chyba nie umiera... - myślą wszyscy naraz).

I zaczyna się dopytywanie co się stało, i klepanie po ramieniu, że do wesela się zagoi i ogólnie też złorzeczenie wrogom i biadolenie, że coraz gorzej się na ulicach miasta robi, że niedługo to w ogóle nie będzie można spokojnie wyjść, tylu tych ciapatych i czarnych (scena ta nie dotyczy Saudyjczyków, bo ci na widok obitego Jurija zmyli się natychmiast, nie okazywali przy tym żadnego strachu, raczej uznali analizując to na chłodno, że nie ich sprawa, kiedy się „niewierni” między sobą tłukli).

Jurij siada w kuchni i opowiada jak wdał się w nieszczęsną bójkę. Gdyby miał gitarę, to by na niej grał. Zaczęło się – jak mówi - od laski w beżowym płaszczu i w wysokich butach, ale to oczywiście nie ona go tak urządziła, a przynajmniej nie bezpośrednio. Od razu wpadli sobie w oko i takie tam, nawet w tańcu jakoś tak do siebie pasowali. Tyle, że Jurijowi zachciało się browara, więc przeprosił i poszedł do baru, a w tym czasie po dziewczynę przyjechał jakiś „pedek”, tak go przynajmniej Jurij nazwał. Pedek był niestety narzeczonym dziewczyny. Jurij to oczywiście uszanował, bo dla niego kobieta zajęta, nawet przez pedzia, to żadna kobieta, ale wyszedł z klubu wyraźnie podkurwiony.

I właśnie kiedy tak szedł sobie Chmielną, ktoś z ogródka piwnego rzucił mu peta prosto pod nogi. W takim stanie raczej trudno znieść myśl, że ktoś ci rzuca pety pod nogi więc, niejako odruchowo, wyzywa się kogoś takiego od najgorszych, a już na pewno wyzywa się jego matkę (tak po prostu „się” robi). Gościu Jurijowi nakopał, ale Jurij gościowi jeszcze lepiej. - W sumie nie żałuję – teraz mówi Jurij do chłopaków, bo i tak jest już po fakcie. - Ręka mi się za parę miesięcy zrośnie, szwy z ryja pozdejmują, a przynajmniej się może gościu nauczył korzystać z popielniczki.

Intermezzo

Dni mijają. Wszystkie podobne do siebie, jednako ponure i bliźniaczo smutne. Nie ma już dni, zlały się w jeden dzień i jeden wieczór. Nie ma wieczoru, jest noc. Cechą tego hostelu jest też to, że każdy chce coś komuś sprzedać. Jeśli nie dobra materialne, którymi tu zbytnio nie śmierdzi, to przynajmniej jakąś usługę. O goleniu już zresztą wspominałem.
Cycata małolata mówi natomiast, że za dwie stówy mogę robić z jej ciałem co zechcę. - Tylko bez seksów – dodaje - jestem dziewicą, a rozdziewiczenie mnie to już kwestia kilku tysięcy, więc sorry, raczej cię nie stać... - stwierdza. - Trzeba znać swoją wartość, co nie? – dodaje.

Ja wszytko rozumiem, ale skoro bez seksów, to na kiego grzyba komu jej ciało? - zastanawiam się i z wrodzoną dyskrecją dziękuję.

VII

Nie zawsze jestem tak „asertywny” (fuj, co za obrzydliwe słowo!) jak z tamtą laską. Ten z dreadami tak mnie jakoś podszedł, że nawet (między jednym bananem a drugim) udało mu się sprzedać mi za 2 złote nowy numer niezależnej, lewicowej gazety. - Chodzi nam tylko o to, żeby mieć za co wydrukować kolejny numer, tak to się kręci – wyznaje. - W warunkach neokapitalistycznych nie da się inaczej wydawać wolnej prasy.

Nie wiem, czy przez to, że chodzę w rurkach czy, że nie noszę srebrnego krzyżyka na szyi, ale Bananowiec widocznie uznał mnie za swojego „towarzysza”. W sumie nic dziwnego – ludzie po obu stronach politycznego dyskursu zawsze są do bólu stereotypowi (a z drugiej strony czy Buzz Astral z jego koszulki to przypadkiem nie amerykański kapitalista?). Biedny, chyba nie wie, że dałem mu te dwa złote raczej z litości.

Zaraz potem do pokoju wpada Brzytwa, obraca i rozrzuca wszystkie kołdry z łóżek. Widać, że jest mocno wkurzony, ale też przejęty. - Kurwa, brzytwę mi jakaś menda zajumała! - krzyczy. - Nie widziałeś, młody, mojej brzytwy? Miała dużą wartość, jak to się mówi, sentymentalną.

Nawet nie mam kiedy zaprzeczyć, bo on zaraz wybiega, nie czekając odpowiedzi, aby takiej samej rewizji dokonać w kolejnym z kilkunastu podejrzanych pokoi. Wtedy go widziałem ostatni raz. Nie miał czym golić, więc i nie miał jak zarobić na kolejną dobę hotelową.

VIII

Siadam na fotelu i przeglądam proletariacką gazetę, którą kupiłem, aby wesprzeć idealistyczną inicjatywę, do której przekonał mnie Bananowiec. Cały numer poświęcony jest w zasadzie tylko temu, żeby wykazać, którzy posłowie nowej kadencji Sejmu są faszystami. Warto było wydać dwójkę, by dowiedzieć się, że największym problemem współczesnej klasy pracującej w Polsce jest Grzegorz Braun, ponieważ jest on antysemitą. Nie niskie płace, nie rozwarstwienie społeczne czy podwyższony wiek emerytalny, ale właśnie Grzegorz Braun (ponoć jakiś niespełniony reżyser filmowy) i jego antysemityzm. Oto jest prawdziwy problem klasy robotniczej w tym kraju!

IX

Jednym z osobliwych rozwiązań zastosowanych podczas projektowania Hostelu Tokio, jest taki układ łazienki, że po lewej masz kabiny prysznicowe, po prawej zaś, naprzeciwko każdej z nich, toalety, jedne i drugie zakrywane tylko przez cienkie, zwiewne zasłonki. Skutkuje to tym, że kiedy idę się odsikać, niemal ocieram się o gołe dupska wycierających się właśnie po kąpieli Saudyjczyków. Dzięki tak przyjętej organizacji przestrzeni, ci, którzy się myją, muszą słychać odgłosów sikania i srania, ale nikomu to nie przeszkadza, bo prędzej czy później role się odwrócą – ci co teraz sikają i srają, kiedyś będą chcieli się umyć.

Zauważam z czasem, że wszyscy goście Tokio bardzo często, co najmniej dwa razy dziennie, chodzą pod prysznic i myją się bardzo starannie, zwłaszcza w miejscach intymnych – to też widywałem kątem oka, podczas wizyt w toalecie, bo zasłonka od kabiny nigdy nie zasłaniała się do końca.

Dzięki takim zwyczajom ciała gości są stale czyste i ładnie pachną, czego niestety nie można powiedzieć o tutejszych meblach i ścianach, mimo zakazu palenia, tak bardzo tym paleniem nasiąkniętych, nawet w tych pokojach z widokiem na kontener. Przypuszczam, że wytłumaczenie tej higieny osobistej, czasem naprawdę już przesadzonej, jest zgoła prozaiczne – płaci się tu za dobę, nie za zużycie wody. Jestem pewien, że większość tych czyściochów tutaj, we własnych domach w tydzień nie zużyłaby tyle wody, co w hostelu podczas jednej takiej kąpieli. Ale skoro wliczone w cenę, to korzystaj z życia i mycia! A jak jest jeszcze jakiś ręcznik, to go zabierz ze sobą do domu, tak jak ktoś zabrał Brzytwie brzytwę.

X

- Tak, proszę pani, dzisiaj też po sobie pozmywam, tak jak to robiłem w poprzednich dniach, za każdym razem bez wyjątku – mówię. - Naprawdę nie musi mi pani o tym co dzień przypominać.
- A bo kto was tam wie... - odpowiada jakby od niechcenia. -Niejeden już taki chlew po sobie zostawiał.

Jeszcze przez chwilę wpatruje się we mnie natrętnie, jakby nadal nie dowierzała, ale w końcu chyba coś do niej dociera, bo cicho przytakuje kiwnięciem głowy i odchodzi sprzątać w pokojach. - To o takich ludziach jak Pani Sprzątaczka powinny pisać lewicowe gazety, nie o jakimś Braunie... - myślę sobie, choć tak naprawdę zaczynam już myśleć o zmianie hostelu na jakiś nieco lepszy i nieco tańszy, nie musi być w samym centrum... Myślę, że nawet Pan Bóg, jeśli szuka czasem noclegów, to raczej na obrzeżach.

Tymczasem pojawia się ten pijany, jakimś amolem czy innym syfem, Saudyjczyk; ten, który ponoć zdążył już poznać kilku moich sobowtórów. Uśmiecha się szeroko, szczerząc imponująco białe zęby, jeszcze bielsze dzięki czekoladowemu odcieniowi twarzy.
Pyta mnie gdzie tu się można najlepiej „enjoy”. Ja z kolei pytam jego, co rozumie poprzez „enjoy”. Czy może chodzi mu o jakieś wydarzenia, imprezy kulturalne, kino, teatr, musical... – mówi, że tak. Ale, że nie lubię jak mi odpowiadają zanim dokończę pytanie, to rozciągam je dalej: – Czy może ma na myśli, żeby sobie popić i potańczyć? - to on mi znowu przytakuje, że tak, że dokładnie o to mu chodziło.
- To może chodzi o dziwki? - dopytuję w końcu.
- Yes, yes, mister – i tym razem przytakuje już tak rozpromieniony, z tak szerokim uśmiechem, że nie mam żadnych wątpliwości jak należy rozumieć to ichnie „enjoy”.

Mówię mu, że dokładnie to nie wiem, ale pewnie właśnie tutaj. - W końcu – mówię mu – jesteśmy jakby w centrum wszystkich centrów (the center of center of center...). Wchodzi tamta dziewczyna, ta co mnie nie stać.

XI

- No i jak ci się podobało w Tokio Hostelu? - zagaduje mnie ten z Białegostoku przed moją "zieloną nocą" w tym miejscu. Idzie spod prysznica. Umięśnione ciało ma wilgotne i przesadnie wypachnione dezodorantem "Bond", skrywa je tylko biały ręcznik przewiązany w biodrach jak u starożytnych. Rzeczywiście, można by go wziąć teraz za jakiegoś Apolla, gdyby nie to, iż wiem już (dzięki spotkaniom pod prysznicem), że ma bardzo małego, iście nieolimpijskiego siurka.

- W sumie w centrum za taką kasę nic innego nie znajdziesz – mówię. - Wychodzisz i jesteś na mieście. No i pluskiew nie ma, a to już coś.
- Za dwunastoosobowy to w ogóle wychodzą grosze – mówi mój pachnący rozmówca. - Kurwa, drinka wczoraj piłem droższego niż nocleg tutaj! O, cześć mała.

To ostatnie to do tej dziewczynki, która wychodzi właśnie z autobusa Arabów, jakim stał się na godzinę pokój nr 12. - Z tym dziewictwem to już nieaktualne – młoda odzywa się pierwsza, bo to niejako odzywka „wyprzedzająca”. A zaraz potem pojawia się Jurij i pyta Białostocczanina czy ten wie co to jest: wisi na ścianie i ryczy??
- Dupa? - pyta tamten niepewnie.
- Nie, alpinista!

Ale z dowcipu śmieje się tylko opowiadający, a ten drugi, zamiast śmiać się wraz z nim, nagle – nie wiedzieć skąd – przypomina sobie o swojej „kobicie”, która została na Podlasiu, już pewnie z kimś innym, nawet jeśli on ją jeszcze kocha. - Miała w sobie taką elegancję, mądrość, długie nogi – łka cicho, nie mogąc powstrzymać łez.

XII

Najgorsze były tu noce, dlatego poniekąd cieszę się, że ta była ostatnią. Jak zawsze, tak i teraz, gdzieś pomiędzy piątą a dwunastą, a im bliżej dwunastej tym bardziej, wszystkie prześcieradła są mokre od erotycznych snów i fatazji. Teoretycznie o dziesiątej powinni być już wymeldowani ci, którzy mają opuszczać Tokio. Jeśli jednak pili ciężko jeszcze po północy (a pili), to, rzecz jasna, o dziesiątej jeszcze śpią jak zabici, mimo że już zaczyna się kakofoniczny koncert ustawianych w komórkach alarmów. Alarmy te mają to do siebie, że budzą wszystkich dookoła, tylko nie tych, którzy je nastawili. - Zaczyna się... - warczy już przez sen jakiś starszy gościu na dolnym piętrze mojego łóżka, nazwałem go w myślach „Atakserksesem”, ale nie mam pojęcia dlaczego.

Jeszcze gorsze od nocy są poranki (te zaczynają się to po dwunastej), kiedy nie chce się już spać, ale też nie ma jeszcze po co wstawać. Minuty ciągną się wtedy boleśnie jak całe godziny, a przytłacza świadomość, że ma się przed sobą do przeżycia kolejną, całą dobę. Czuje to mój sąsiad, znaczy się, jakiś nowy gościu na łóżku obok. Nowy dla mnie, ale w hostelu tym stały gość, dobrze znany. Opowiada o tym, jak kiedyś w tym pokoju o piątej nad ranem wpadło nagle sześciu zalanych w sztok Angoli. - A laska to w ogóle weszła topless – opowiada sentymentalnie. - Ale spokojnie, brzydka była, cycki piegowate, obwisłe, w dodatku się na nie zrzygała. Nie macie czego żałować.
- Hej, panowie! - przerywa nagle Jurij. - Dzisiaj tu żadnych kobiet między nami nie ma, więc wiecie... Jakbyście potrzebowali sobie nieco ulżyć, to śmiało, nie krępujcie się. Ja sam mam ochotę, ale prawą rękę mam zabandażowaną, a lewą nie umiem.

Nagle odzywa się kolejna fala alarmów. - Któremu to tak świergoli? - pyta Jurij. - Jak zaraz nie wyłączy, to mu ten telefon wyjebię przez okno!

Telefon nic sobie z groźby nie robi. Dzwoni dalej, jakąś debilną melodyjką. Obudził już wszystkich – poza tym z Białegostoku, który dalej leży niewzruszony jak kamień. Atakserkses nawet podniósł się z łóżka, przecierając zaropiałe oczy i wąsiska. Znajduje na małym stoliku najbardziej wkurwiający telefon i oznajmia, że go wyjebie przez okno (tam gdzie śmietniki, bo to pokój nieparzysty), jeśli właściciel zaraz nie wyłączy alarmu. Chyba jednak nie chce tego zrobić, bo wyraźnie się wzbrania się. Choć nikt się do telefonu nie przyznaje, to on stoi z nim w dłoni i rozgląda się wokół, jakby zakłopotany; jakby prosił, by ktoś wziął od niego to urządzenie i tym samym nie zmuszał do spełniania groźby. - Nie wiem jak wyłączyć - w końcu przyznaje słabym, niepewnym głosem.

W końcu spogląda na tego z Białegostoku, który jako jedyny się jeszcze nie obudził, naturalnie staje się więc podejrzanym. Atakserkses jest wręcz pewien, że to musi być telefon tego śpiocha. - Hej, hombre! - szturcha go. - To twój zjebany budzik? - ale ten nic. Atakserkses ściąga więc z niego kołdrę, a wtedy odkrywa, że całe ciało Białostocczanina i prześcieradło są we krwi. Obok leżą obrączka i brzytwa – też zakrwawione.

Epilog

Hostel Tokio, wciąż w czerni, z pękniętą łupiną. Przychodzimy, odchodzimy i już nas nie ma. Czy coś po nas zostanie? Choćby skórka od banana, papierek po marsie albo butelka po arabskim syropie na kaszel, który jako lekarstwo może być pity nawet w trakcie ramadanu... Na to jednak nie pozwala Pani Sprzątaczka, czuwająca nad tym rajem jak jakiś klucznik. Chuda recepcjonistka z nochalem zeznaje policji, że tej nocy to pracował kolega. Ona nic nie wiedziała, nic nie wie. Nie tylko w tym temacie, ale i w żadnym.

Zostanie tylko smród fajek przeszywający ściany wbrew zakazom. W pokoju naprzeciwko naszego też znaleźli krew na którymś z prześcieradeł, ale tylko kroplę – tak małą, że bez testu DNA nikt nie dojdzie, czy miała jakikolwiek związek z nieszczęśliwym zdarzeniem. Mnie już nie ma, zdążyłem się już wymeldować. Ani tych moich lokatorów z pokoju wieloosobowego, ani tych z łazienki. Stara Sprzątaczka sprząta i tak to się jakoś kręci.
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski

Tokio Hostel [szkicz]

2
Ładne, sprawnie napisane. I jednocześnie strasznie smutne - historia życiowych rozbitków, żyjących bez celu, bez sensu, bez powodu... Nic trwałego, nic stałego, nic prawdziwego i głębokiego w relacjach między ludźmi, dobrze pokazana przypadkowość i powierzchowność tych hostelowych znajomości. Podoba mi się konstrukcja tekstu, te oddzielne historie kilku ludzi, zbiegające się ze sobą w punkcie wspólnym, jakim jest hostel - i tylko przez to wiążące się ze sobą, ale na tyle sprawnie, że nie widzi się w fabule chaosu. Fajne jest też to, że w zasadzie nie widać świata poza hostelem, jeśli już, to tylko poprzez sylwetki bohaterów (Jurij i tłumaczenie dotyczące bójki). Trochę to dla mnie wygląda tak, że istnieje hostel i nic poza nim, cały budynek zawieszony jest w jakieś czarnej dziurze, sam w sobie stając się takim mikroświatem - przyznam, że miałam skojarzenie ze statkiem kosmicznym dryfującym przez kosmiczną pustkę :)
To mi się bardzo podoba, ładny dialog tekstów kultury:
Jim Skalniak pisze: dziewczynki, która wychodzi właśnie z autobusa Arabów, jakim stał się na godzinę pokój nr 12
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Tokio Hostel [szkicz]

3
Zgadzam się z poprzednią opinią, niezłe, dobrze płynie.

Osobiście błędów właściwie nie wyłapałam, te kilka można podciągnąć pod potoczny język, ale gdyby jednak:
cieszy mu się micha.
Raczej śmieje, coś „fizycznego”, część ciała, nie może się „cieszyć”
Łamanom angielszczyznom śniadawy Saudyjczyk pyta mnie czy mam rodzeństwo w Warszawie. Łamanom angielszczyznom odpowiadam mu,
Zamierzone powtórzenie, ale może lepiej by brzmiało: „takom samom”
ale wiem, że jako zakąska sprawdzają się.
Nie stawia się „się” na końcu zdania: „że jako zakąska się sprawdzają.

I na koniec jedna mała rzecz
Wery jest stroną ogólnodostępną, pod tytułem powinno się więc znaleźć: uwaga – zawiera wulgaryzmy.
Dream dancer

Tokio Hostel [szkicz]

4
Jim Skalniak pisze: W środku kuchnia pachnie lawendowym środkiem odświeżającym
Tu się skrzywiłam...

... a dalej popłynęłam z tekstem. Dobre to jest. Wyraziste, sprawnie napisane, wciągające. Podoba mi się, jak w kilku słowach/kilku krótkich scenach charakteryzujesz bohaterów. Niby jest ich mrowie, a łatwo każdego odróżnić, ich historie przenikają się gładko, splatają, nie przytłaczają nadmiarem. I równie gładko się rozplatają, gdy trzeba...

Chyba nie mam wiele więcej do dodania - wciągnęło mnie i ewentualne błędy czy niedociągnięcia uchodziły mojej uwadze.
Zastanawiam się trochę nad "kulminacją" (jeśli można to tak nazwać) - z brzytwą i obrączką. Czy nie lepsze byłoby coś mniej melodramatycznego/ogranego? Stawiam pytanie, bo nawet nie wiem. Ex post myślę, że może fajnie by było dać tu coś "innego" (cokolwiek by to miało znaczyć), ale w trakcie czytania chyba nie miałam takiego wrażenia. Przepłynęłam i przez ten fragment gładko. Cóż, zostawię ślad po tych rozważaniach, ale niczego konkretnego nie będę doradzać.

Tak czy tak - świetna robota.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

Tokio Hostel [szkicz]

5
Adrianna pisze: Czy nie lepsze byłoby coś mniej melodramatycznego/ogranego?
Sam sobie zadawałem i znowu zadaję to pytanie - czy wybrać subtelność, czy rozbuchanie?
Dziękuję za powyższe komentarze, choć nie wiem jak się do nich odnieść - nie jestem przyzwyczajony do tak pozytywnych reakcji. :)
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski

Tokio Hostel [szkicz]

6
Do samego końca czytałam z dużym zainteresowaniem i przyjemnością, niby takie to spokojne, ale cały czas coś się dzieje, zmieniają się kolejne osoby jak to w hostelu, w grupie przypadkowych, nieraz najdziwniejszych ludzi. Bardzo sprawnie zrealizowany pomysł, tylko ta końcówka ze śmiercią jakoś zgrzyta, kompletnie tego nie czuję. Choć pokrętnie pasuje mi do całości przejście dość obojętnie nad tą tragedią, bo hostel działa jak zawsze, ale ta śmierć już mniej. Ot, takie odczucie.
W każdym razie czytało się świetnie!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”