 Niestety napisałam tylko 1 książkę, więc wkleję tu po prostu jej ciąg dalszy. Albo... Ponieważ ciężko się będzie wam polapać w tym wszystkim, wrzucę to po prostu w całości- tzn, to co już wklejałam kiedyć, plus to, co wtedy pominęłam, plus ciąg dalszy. Rzeczy, ktore już były oznaczę kursywą. Mam nadzieję, że nie robię niczego niezgodnego z regulaminem i że nikogo nie przerazi taka ilość tekstu.
 Niestety napisałam tylko 1 książkę, więc wkleję tu po prostu jej ciąg dalszy. Albo... Ponieważ ciężko się będzie wam polapać w tym wszystkim, wrzucę to po prostu w całości- tzn, to co już wklejałam kiedyć, plus to, co wtedy pominęłam, plus ciąg dalszy. Rzeczy, ktore już były oznaczę kursywą. Mam nadzieję, że nie robię niczego niezgodnego z regulaminem i że nikogo nie przerazi taka ilość tekstu.No to wklejam...
PS. Tego, co jest kursywą, jeszcze nie poprawialam, bo jestem już tak zmęczona czytaniem po raz 100 swojej książki, że muszę sobie zrobić paromiesięczny odpoczynek od niej.
Prolog
Remon wszedł powoli do komnaty. Gęsty dym z rozpalonych wszędzie kadzidełek uderzył go już od progu. Pośrodku obszernej sali, w utworzonym ze świec kręgu, na czerwonym dywaniku siedziała Luwra.
Wydawała się być pogrążona w jakimś przedziwnym transie. Trzymała się prosto, oczy utkwiła w ścianie naprzeciw, ale patrzyła wzrokiem mówiącym, że najwyraźniej nie jest obecna w rzeczywistym świecie. Lewą ręką, niemal drapieżnie ściskała zwisający jej z szyi gadzi kamień- niebieską lairel .
Mężczyzna z niepokojem spojrzał na swój medalion, czarny ademus. Przeszył go dreszcz. Przeznaczenie- powiada starzec. Przeznaczenie by żyć w ciemności? Jakże to możliwe?
Na nowo zwrócił oczy ku narzeczonej. Była ogarnięta dziwną pasją. Magia wywarła na nią olbrzymi wpływ, jakby przez całe życie właśnie tego szukała i potrzebowała. A on? Remon czuł się zdezorientowany, ale wiedział jedno- musi trzymać się tej kobiety, choćby nawet postradała zmysły. Jeżeli, jak mówił Ismir przeznaczenie istnieje, ona zapewne nim jest.
Uśmiechnął się do siebie, ostrożnie podszedł do Luwry i kucnął obok utworzonego ze świec kręgu.
- Słyszysz mnie? - szepnął.
- Remon? - zapytała niepewnie, mrugając oczyma.
- Jestem tutaj...
- Jak dobrze - uśmiechnęła się lekko, nadal uparcie wbijając wzrok w ścianę.
- Co robisz? - zagadnął, podążając za jej spojrzeniem.
- Szukam...
Westchnął.
- Prawdy?
- Tak - odparła niemal radośnie. - Czuję w sobie moc, potencjał... Myślisz, że coś z tego wyjdzie?
- Choćbyś nawet nie chciała - odparł poważnie
- Moja świadomość dotyka... czegoś - odezwała się nagle cichym głosem.
- świadomość?
- Wyczuwam coś... To nie daje mi spokoju...
- Co?
- Widzę moc, ogrom, doskonałość... Mówi ci coś ten znak?
Wreszcie odwróciła wzrok w jego stronę, wzięła do ręki jedną ze świec i w skupieniu przechyliła ją tak, by kapiący na posadzkę wosk utworzył wyraźny symbol, będący jakby zwiniętym wężem z odchodzącymi od niego promieniami.
- Cóż to?- zapytał, marszcząc czoło.
- To właśnie ta prawda nie pozwala mi zapomnieć... Masz przed sobą znak nieskończoności, ideału... i życia.
- Podejrzewasz coś w związku z tym?
W milczeniu kiwnęła głową.
- Czym jest magia, Remon?
- Możliwością?
Zacisnęła usta i wbiła wzrok w splecione na kolanach szczupłe dłonie.
- Czuję, że prócz Nixios istnieje jeszcze inny świat...
- Za Wielkim Morzem?
- Nie. W ogóle gdzie indziej...
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić - przyznał cicho.
- I ja... ale mam takie wrażenie...
- Magia może zwodzić - zauważył.
- Tak... Nie umiem jej jeszcze okiełznać.
- Ismir nam pomoże.
- Zapewne...
Wstała, podniosła fałdy sukni i przekroczyła krąg świec. Podał jej ramię. Uśmiechnęła się, chwyciła jego dłoń i uważnie się jej przyjrzała.
- Hmm... Za dużo czasu poświęcasz na treningi z mieczem. Myślałam, że te lata są już za nami...
Wzruszył ramionami.
- Nie mogę całymi dniami ślęczeć nad księgami. Ja nie jestem taki jak ty... Ciebie te studia pochłonęły bez reszty... Ach, Luwra... Czasem tęsknię za tym, co minęło. Było mi wtedy... łatwiej.
Uśmiechnęła się.
- Bo jeszcze nie wierzysz... Nie wierzysz, że stałeś się tym, kim jesteś.
- Może... - spuścił wzrok.
- Wiesz co, Remon? Też mam ochotę odpocząć... Co powiesz na mały pojedynek?
Cztery lata później, Arip Gav...
- Remon...!
Mężczyzna podniósł wzrok znad stosu rozrzuconych na stole pergaminów i spojrzał na żonę. Luwra stała wyprostowana przy oknie i z napięciem wpatrywała się w ciemność na zewnątrz.
- Co się stało?
- Ismir wrócił...
Spojrzała na niego niepewnie, przygryzając wargę.
- Idziemy?
Skinął głową i wstał od stołu.
- Mam jakieś złe przeczucia - westchnęła, kiedy wyszli z domu i skierowali swe kroki w stronę Wieży.
- Może niepotrzebnie. Spokojnie. Zaraz się przekonamy, dlaczego zniknął.
Wieża była najstarszym budynkiem w siedzibie Gwardii w Arip Gav. Gwardię założył przed dziesięciu laty mag Ismir, by przeciwstawić się złu rosnącemu w centralnym Nixios. Jako mag skupił wokół siebie głównie czarowników, ale gdy organizacja urosła w siłę, dołączyli do niej również ci, którzy z magią nie mieli nic wspólnego, między innymi wojownicy. Uczestniczyli oni w rozmaitych akcjach prowadzonych na coraz większą skalę na terenie Suun, jak i również całego Nixios, służąc głównie jako ochrona i wsparcie dla władających magią.
Arip Gav było rodzinnym miastem Ismira, w którym mag spędził niemal całe swoje życie. Choć jego lokalizacja nie była zbyt wygodna, szczególnie jeśli chodzi o kontakty ze Stolicą, która żywo interesowała się działalnością organizacji, Gwardia wybrała je na swą siedzibę główną.
Ismir zamieszkał w Wieży, domu swego zmarłego mentora. Choć jako mag był nieśmiertelny, kiedy ową nieśmiertelność zyskał, liczył już sobie przeszło osiemdziesiąt lat i moc gadziego kamienia nie odbierała mi ciężaru lat. Nie często więc schodził z Wieży. Czynił to wyłącznie w sprawach najwyższej wagi. Nic więc dziwnego, że nagłe zniknięcie starca tak zaniepokoiło jego uczniów i zarazem najbliższych współpracowników- Remona i Luwrę. Nieobecność maga trwała dwa tygodnie, po których nagle, w ciemnych oknach Wieży, na nowo zapłonęło światło.
Gdy magowie zapukali do drzwi pracowni Ismira, przez dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał. W końcu jednak usłyszeli cichy głos, zapraszający ich do środka.
Ismir siedział w swoim ulubionym fotelu przy oknie, wpatrując się w srebrzystą kulę ustawioną na trójnogu nieopodal. Wypolerowana powierzchnia była jednak biała i pusta- kula milczała.
Gdy Luwra spojrzała na swego nauczyciela, przeraziła ją jego bladość i kruchość. Jeszcze nigdy nie wyglądał na tak starego i zmęczonego zarazem. Było też coś jeszcze, dostrzegła to od razu, gdy tylko spoczął na nim jej wzrok... Na jej twarzy odmalował się wyraz ponurego zrozumienia.
- A więc wyrzekłeś się go, Mistrzu - odezwał się Remon lekko drżącym głosem, wypowiadając to, co Luwra sama chciała wykrzyczeć. Nic bowiem nie spoczywało na piersi Ismira; jego gadzi kamień zniknął.
- Tak, dobrze myślicie, dzieci- umieram... I bardzo się cieszę, że będziecie teraz ze mną.
- Ale... dlaczego? - wyjąkała kobieta. - Dlaczego zrobiłeś to właśnie teraz?
Ismir westchnął i gestem zachęcił ich by usiedli.
- Zawsze jest jakieś teraz... - mruknął. – Jak już wiecie, od najmłodszych lat, zgodnie z życzeniem moich, zajmujących się magią rodziców byłem szkolony na czarownika. Jako swą specjalizację wybrałem wieszczenie, gdyż posiadałem naturalne predyspozycje do przewidywania tego, co ma przyjść, a także do odnajdywania prawdy dotyczącej teraźniejszości, czy nawet przeszłości... Mój talent zaprowadził mnie tak daleko, że pewnego dnia zobaczyłem w przyszłości samego siebie jako maga. Co najważniejsze, byłem świadom tego, że wcale nie muszę obrać takiej ścieżki. Zrozumiałem, że Bóg dał mi po prostu szansę- dowiedziałem się, gdzie mogę znaleźć gadzi kamień. Wiedzę tę przyjąłem z obawą, gdyż od wielu lat po Nixios nie stąpał żaden mag. Bałem się takiej mocy, bałem się odpowiedzialności... Starałem się więc nie myśleć o tym, a lata mijały. A potem miałem mały atak serca... To jednak wystarczyło, bym się przeraził. Mogłem umrzeć, a myśl o odejściu z tego świata napawała mnie lękiem, świadomość rychłej śmierci nie dawała mi spokoju... W tamtym też czasie odkryłem podejrzanych machinacji w Naarze. Magia pozwoliła mi wykryć ciemne sprawki najmłodszego z tamtejszych książąt- Radforda. Moja intuicja sprawiła, że dostrzegłem w tym człowieku poważne zagrożenie, choć wtedy był jeszcze całkiem nieszkodliwym lordem Północnej Prowincji. Częściowo więc z rozsądku, częściowo kierując się własnym interesem, udałem się na poszukiwanie gadziego kamienia. Nie trwało to długo, a potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko... Ale przez te wszystkie lata nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ciężkie może być dla starca podjęcie się tak wielkiego zadania. śmierć... To naturalne, że człowiek czuje przed nią obawę. Wtedy potrzebowałem czasu... potrzebowałem kolejnych lat, które mogłem przeżyć wedle swego życzenia. Jednak pewnego dnia poczułem, że moje ciało i duch pragną odejść... Znużenie... Na to jest tylko jedno lekarstwo- śmierć. I zdecydowałem się na nią. Chciałem odejść już kilka lat temu, ale czekałem na właściwy moment. Dziś wiem, że znalazłem godnych następców, którzy podejmą się kontynuacji mego dzieła. Remonie... Luwro... Przejmijcie Gwardię i kierujcie nią mądrze. Wierzę w was, moje dzieci...
- Ależ, Mistrzu! - zawołała Luwra. - Nadchodzą... straszne czasy. Nie poradzimy sobie sami! Jesteś naszą podporą, fundamentem... Jakże mamy działać wiedząc, że nikt nad nami nie czuwa?!
- Macie siebie - pochylił się nieznacznie i złączył z nabożeństwem ich dłonie. - To właśnie wy jesteście przyszłością tego świata. W was drzemie istota nadchodzących dni.
- Czujemy się słabi! Nie podołamy takiej odpowiedzialności!- zaprotestował Remon.
- Za mało w siebie wierzysz, synu.
- Moja wiedza, moje doświadczenie jest niczym w porównaniu z twoim!
- Nie chodzi o to... Mądrość zdobywa się z czasem i siła nie tylko na niej się opiera. Trwajcie razem, ramię w ramię a żadna moc, żadne zło was nie dosięgnie.
- Naar będzie potęgą!
- Naar jest destrukcją, chaosem... i to może go zgubić. Poza tym nie docenia Suun i Gwardii.
- A jeśli przegramy...
- Jeśli przegracie ciemność zaleje wszystko i nastąpi koniec. Macie o co walczyć...
Westchnął i na chwilę przymknął oczy. Zrozumieli, że zbliża się śmierć...
- Trwajcie razem - powtórzył. - I niech nic was nie rozdzieli. Macie stanowić jedno. Tylko wasza wspólna energia może pomóc temu światu... I proszę- nie lekceważcie legendy o Bramie. Nie lekceważcie wojny, która nas czeka... Nie wiem kiedy przyjdzie, ale widziałem ją. Widziałem ją w wieszczeniach, a potem w koszmarach... Wykorzystałem dar swego kamienia by ją zobaczyć... I Brama... Nasza nadzieja, nasz pokój... Wierzę, że ona istnieje, choć nie byłem w stanie tego sprawdzić. Pilnują jej Arsenci ... – westchnął. - I strzeżcie dzieci, savrif ... Teraz są bezpieczne, ale kto wie... Radford jest sprytny... Za sprytny... Obiecajcie mi to.
- Obiecujemy - powiedziała natychmiast Luwra, a Remon potaknął.
Ismir uśmiechnął się blado.
- Jak dobrze, że zostawiam sprawy w rękach takich ludzi, jak wy...- powiedział, po czym urwał i zastygł.
Z oczu Luwry popłynęły łzy.
- Nie... - szepnęła bardzo cicho.
Remon objął ją i przytulił. Czuła, że i on drży. W sercach oboje mieli pustkę, jakby nagle wszystko się skończyło... i nic nowego nie miało nastąpić... nigdy.
Osiemnaście lat później...
1
Cienie przyszłości
Emirild stanęła przy oknie z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach. Na zewnątrz zalegał zmrok, a między drzewami zbierała się lekka mgiełka. Dziewczyna zamyśliła się i odgarnęła kosmyk czarnych loków, odsłaniając przekłute w kilku miejscach ucho. Było lekko szpiczaste, co świadczyło o tym, że w żyłach jednego z jej rodziców płynęła krew elfów.
Stała tak przy oknie jeszcze dłuższą chwilę, po czym uśmiechnęła się lekko, dojrzawszy coś w ciemności na dworze.
- Emi...! - usłyszała za sobą ciepły, kobiecy głos.
Odwróciła się przez ramię i spojrzała na niską kobietę o brązowych, poprzetykanych pasmami siwizny włosach, ubraną w haftowany fartuch, spod którego wystawała ciemnoniebieska suknia.
- Jestem, jestem, Darbs - odparła. - Potrzebujesz czegoś?
- Nie wiesz, kiedy wróci twój brat? - zapytała opiekunka. - Powinien już dawno być.
- Właśnie idzie.
- No nareszcie! Przygotuję kolację. Będziesz jeść?
- Troszkę...
Darbs skinęła głową i wyszła, a wkrótce po niej na schodach dało się słyszeć kroki i do pokoju wszedł wysoki, szczupły chłopak, mogący sobie liczyć około dwudziestu lat. Ubrany był w spodnie z jeleniej skóry i ładną, ciemnozieloną kurtkę- strój, który zwykł nosić na polowanie. Miał ciemne, proste włosy, sięgające ramion i takie jak Emirild zielone oczy. On także był półelfem...
- Witaj, Arold - odezwała się dziewczyna. - Jak ci się udało polowanie?
- Nie byłem na polowaniu - odparł krótko, podchodząc do stołu. Odkorkował stojącą w zasięgu ręki butelkę i nalał sobie do szklanki jej zawartość. Wzdychając usiadł na krześle i zaczął pić.
Obserwowała go w milczeniu. Arold zawsze był małomówny i zamknięty w sobie, ale miała wrażenie, że od pewnego czasu zrobił się jeszcze bardziej skryty.
- Możemy porozmawiać?- zapytała w końcu nieśmiało.
Wzruszył ramionami.
- Niebawem wrócę do Orletawu - powiedziała. - Już niedługo zostanę bardką.
- Wiem...
- Pojedziesz ze mną?
- Nie sądzę...
- Nie chcesz się dalej uczyć?
- Chcę, ale... to miasto... Nie lubię go. źle się tam czuję. Brakuje mi swobody, jaką mam tutaj... Lasu, wiatru... Ciszy... Emi... Nigdy nie myślałaś, żeby zamieszkać wśród nich?
- O kim ty mówisz? - zapytała, marszcząc brwi.
Na jego ustach zagościł nikły uśmiech.
- O elfach, ma się rozumieć.
Dziewczyna prychnęła.
- żartujesz sobie chyba?
Od razu spoważniał.
- Problem tkwi w tym, że nie. To nasze dziedzictwo. W naszych żyłach płynie ich krew. Ja... Czuję się bardziej jak elf, niż jak człowiek. Nie wiem... Może charakter mam ludzki, ale brakuje mi tego, czym elfy się otaczają. Miasta Suun... Kupa gruzu, wąskich ciasnych uliczek, brudu i hałaśliwych mieszkańców. A elfy podróżują, gnane wiatrem, ciągle przed siebie... W ciągu roku przemierzają całe swoje ziemie, odwiedzają wszystkie ukochane zakątki. Ich osady są piękne same w sobie, nic w nich nie ma ze zgiełku ludzkiego świata. Jest tylko cisza, wiedza i harmonia...
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
- Nie wiedziałam, że tak o tym myślisz - odezwała się w końcu.
- A ty...? - zapytał. - Nie chciałabyś być tam, zamiast męczyć się tutaj... jak wygnaniec?
- Nie jestem elfem. A Suun... Mieszkam tu praktycznie całe życie. Nie pamiętam Nyofis... Nic nie pamiętam z tamtych lat... Dobrze mi tu. Nie możesz się temu dziwić.
- Tak... A jednak... Wrócę tam. Na niczym tak mi nie zależy.
- Obawiam się, że to niemożliwe, Arold. Elfy są... bardzo skryte. Niewielu wpuszczają na swoje ziemie i niewielu może tam pozostać. Sądzę, że ciebie, jako półczłowieka, mogą potraktować niezbyt przyjaźnie. W końcu dla nich liczy się krew. Czysta krew.
Zaśmiał się gorzko.
- Mimo to, spróbuję.
- I co... Pojedziesz tam i dasz sobie wpakować strzałę w plecy, tak?
- Oj, Emi, Emi... Widzę, że masz nikłe pojęcie o tym, co się dzieje na świecie. Interesuje cię tylko ta twoja muzyka i nic poza tym...
- Co niby wiesz takiego, czego nie wiem ja...? - zapytała obrażonym głosem, krzyżując ręce na piersiach.
Milczał dłuższą chwilę, więc spojrzała na niego uważniej. Na twarzy brata pojawił się cień jakiejś strasznej tajemnicy...
- Arold... Czy coś się stało?
Westchnął ciężko i odstawił trzymaną w dłoniach szklankę na stół.
- Chyba powinnaś wiedzieć... - mruknął.
- Więc powiedz mi.
Przymknął oczy przywołując świeże jeszcze wspomnienia...
*
Podszedł do krawędzi skarpy, na którą wcześniej się piął. Otoczywszy ramieniem cienki pień drzewa, wychylił się nieznacznie i spojrzał na widok malujący się w dole. Jasne, zachodzące słońce rozlewało się po całym niebie purpurowo-pomarańczową łuną. Wyżej leniwie zwisały pierzaste obłoczki, otoczone wielobarwną osłonką blasku. Aż po horyzont ciągnęła się równina porosła wysoką trawą, a gdzieniegdzie ciernistymi, karłowatymi drzewkami, czy ainagamią pokrytą wielkimi, różowo-białymi kwiatami. Praktycznie u samych stóp urwiska czerniły się skały, tworzące sieć rozgałęzień, małych wąwozów i przejść układających się dalej na kształt pierścienia, w którego środku lśniło niepozorne jeziorko. Odepchnął się od drzewa i kucnął za rozłożystymi krzakami właśnie w chwili, gdy ostatni skrawek słońca błysnął i znikł za widnokręgiem. Czekał w ciszy, starając się nie poruszać. Gdzież oni są?! Mieli już dawno być! A jeżeli chcą tam wejść jakoś inaczej? Podejrzenia przerwały zbliżające się głosy. Należały do kobiety i mężczyzny. Usłyszał strzępki słów:
- Mam wrażenie - ozwał się męski głos – że oni coś podejrzewają. Szczególnie Arold...
- Może i tak - odparła kobieta. - Chłopak jest sprytny, a Emirild bardzo wyczulona na nastroje innych. Zauważyła, że się martwisz.
- Mam dosyć tych snów - powiedział mężczyzna gorzkim głosem.
- Nie myśl o tym, Remon. Snem jest przeszłość, a ją masz już za sobą.
- Wkrótce znów zacznę śnić. Wszystkim przyśnią się koszmary na jawie.
Zbliżyli się do krzewu, za którym czaił się Arold.
Na pięknej, szlachetnej twarzy Luwry (bowiem to ona była tą kobietą) malowała się powaga, a jej duże, jasnoniebieskie oczy, zwykle pogodne, straciły teraz swój blask. Pochyliła głowę i jej twarz przesłoniły długie, kruczoczarne włosy.
Remon w jakiś nieokreślony sposób przypominał żonę, ale trudno było znaleźć tego przyczynę, bo w rzeczywistości bardzo się różnili. Podobnie jak ona miał czarne włosy, ale nie tak błyszczące i w kilku miejscach poprzeplatane siwymi pasmami. Poza tym ostry, charakterystyczny profil, lekko wystające kości policzkowe i nieduży zarost nadawały jego twarzy szczególny wyraz. Wrażenie to potęgowały także prawie czarne, głęboko osadzone oczy i niewielki kolczyk w lewym uchu, sporządzony z pazura jakiegoś zwierzęcia.
Faktem było, że zarówno on, jak i Luwra wyglądali wyjątkowo, czemu nie można się dziwić, bo na prawdę tacy byli.
Kobieta spojrzała na męża ze smutkiem. Uśmiechnął się niepozornie, pochylił ku niej i pocałował. Arold chciał westchnąć, ale w porę się opamiętał.
- Oby tym razem los okazał się dla nas bardziej łaskawy.
- Oby...
Kroki zaczęły się oddalać, aż w końcu zupełnie ucichły. Arold odczekał dłuższą chwilę i wyczołgał z krzaków. Teraz musiał zachować maksymalną ostrożność- nie igrał z byle kim.
Stanął u wejścia do jaskini omiatając wzrokiem masywne granitowe ściany i zalegającą we wnętrzu ciemność. Rozejrzał się odruchowo i wyjął z kieszeni małe, metalowe pudełko. Hulający między skałami wiatr rozwiał mu włosy. Otworzył szkatułkę i krzywiąc się, zanurzył palce w ciemnoniebieskiej, galaretowatej substancji, którą była wypełniona.
Chwilę patrzył na swoje oblepione śluzem palce, w końcu jednak przemógł się,
przymknął powieki i posmarował je niebieskim żelem. Zadrżał, oparł się o ścianę, zamrugał oczyma. Minęło.
Korytarz wypełniony był przytłumionym, niebieskawym światłem, bez określonego źródła. Uśmiechnął się nerwowo, włożył na wszelki wypadek rękawiczki (mające chronić przed jadowitymi pająkami) i ruszył przed siebie.
Cudem odnajdywał drogę mając problemy z przypomnieniem sobie kodu. W pewnym momencie przystanął nagle, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę gdzie jest i co naprawdę zamierza zrobić. Przełknął głośno ślinę. Cisza... Tylko w oddali monotonnie kapała ze sklepienia woda. Plusk małych kropel odbijał się spotęgowanym echem w korytarzach jaskiń, a dotkliwe zimno dawało się chłopakowi we znaki. Potarł energicznie skostniałe dłonie i przestąpił z nogi na nogę. Odetchnął głębiej. Miał wrażenie, że stoi w przeciągu, a w umyśle kołatało się natarczywie denerwujące pytanie: Czy ta eskapada naprawdę ma sens? Ale nie! Na pewno nie zawróci!
- Veidios, lenos, mei - powtarzał monotonnie czyjś głos, a echo chwytało skwapliwie każdy wyraz.
- Digerde Endawia, olanda zi ger moben di skrout.
Arold przycisnął się do ściany zza której dochodziły inkantacje i uśmiechnął się do siebie triumfalnie.
Po długiej wędrówce dotarł wreszcie na miejsce. Czuł się zmęczony i zziębnięty, ale było to niczym w porównaniu z dumą, jaka go rozpierała. Miał za sobą kilometry korytarzy, prowadzących w najróżniejszych kierunkach i o najróżniejszym nachyleniu. Pokonał też inne przeszkody, takie jak strumienie tryskające nagle z podziemi, płytkie, krystalicznie czyste jeziora rozlewające się na dość dużej przestrzeni, tajemniczą, mętną wodę i niezauważalne rozpadliny. Najtrudniejszy okazał się bez wątpienia ostatni odcinek drogi, przypominający labirynt - wszędzie pełno korytarzy, mrożące krew w żyłach odgłosy , cienie, gra świateł na sklepieniach...
Tak oto malowała się w skrócie cała wędrówka. Na razie wolał nie myśleć o powrocie. Znalazł jednak to czego szukał – miejsce, do którego udawali się magowie od dawna i z którego za każdym razem wracali w coraz gorszych nastrojach.
- Wendarion, digrette bin jhronnam - usłyszał znów dźwięczny ton w którym bez trudu rozpoznali głos Luwry.
- Rodossa ir or ksekolin. Rodossa Sur si isorp - tym razem przemówił Remon.
- Ki aszud anz solen{O duszo znająca los}! - zaczęła kobieta.
- Lawos sel liu{Który był}.
- Lawos sel ki{Który jest}.
- Sob lawos sel yoc {I który przyjdzie}.
Arold przesunął się do przodu. Zza zakrętu korytarza widać było wciąż nowe rozbłyski światła. Ostrożnie wychylił się zza skalnej ściany i jego oczom ukazał się zdumiewający widok. Spoglądał oto na olbrzymią grotę o płaskiej i śliskiej posadzce w kształcie koła, w której środku bulgotało małe jeziorko- również koliste. Unosiły się z niego kłębiaste opary co chwila w innym kolorze. Sufit był kopulasty sklepiony i bardzo wysoki. Na przeciwległych stronach sadzawki stali Luwra i Remon. Obydwoje wyprostowani, z zamkniętymi oczyma i z rękoma spoczywającymi na swoich medalionach, szeptali jakieś niezrozumiałe zdania a jezioro szumiało.
- Kamata! - krzyknęła w końcu kobieta, a wokół zapanowała głęboka cisza. Nawet woda przestała drżeć; nadal tylko połyskiwała różnorakimi kolorami.
Małżeństwo powoli otworzyło oczy i wpatrzyło się w sufit. Wzrok Arolda również powędrował w tamtą stronę. Na sklepieniu widać było tylko kolorowe, bezkształtne plamy.
- Famos - powiedział głośno Remon.
Znowu dał się słyszeć szum wody, tym razem delikatny i dźwięczny. Wzrok wszystkich nadal wbity był w sklepienie, na którym ciągle nie można było zauważyć niczego nadzwyczajnego. Po jakimś czasie jednak, zaczęli rozróżniać poszczególne kształty. Najpierw Arold ujrzał ciemne niebo i posępną wyludnioną krainę przypominającą step. W oddali zahuczał grzmot. Chwilę po nim zza niewielkiego wzniesienia wyłonił się szereg jeźdźców na koniach. Ich postacie były niewyraźne, więc nie sposób było stwierdzić kim są; stanowili jedynie małe punkciki na tle chmurnego nieba i pustej przestrzeni. Nagle- nie wiadomo dlaczego wszystko się rozpłynęło i na suficie ponownie zagościły bezkształtne kolorowe cienie. Chłopak zamrugał oczami, nic nie rozumiejąc. Minęła dłuższa chwila i nadal nic się nie działo. Luwra i Remon musieli się jednak najwyraźniej czegoś dowiedzieć, bo wypowiedzieli parę zdań i nawet plamy na sklepieniu znikły. Podeszli do małego kamiennego stołu na drugim końcu sali i zaczęli zabierać z niego swoje rzeczy, szepcząc coś między sobą.
Arold zrozumiał, że nic więcej już nie zobaczy, więc najciszej jak mógł wycofał się ze swego punktu obserwacyjnego i szybko ruszył w drogę powrotną…
*
- A więc twierdzisz, że grozi nam niebezpieczeństwo? - zapytała Emirild, gdy brat skończył swoją opowieść.
- A cóż innego możesz wyczytać z wizji, jaką ujrzałem na sklepieniu tamtej jaskini?
- No nie wiem, Arold. To mogło być coś...
- Innego? Wyraźnie czułem grozę jaka emanowała z tego obrazu. Jeźdźcy... Jeźdźcy w czerni. Były ich setki.
Przełknęła głośno ślinę
- Myślisz, że może chodzić o... wojnę? - zapytała.
- To... niewykluczone - powiedział. - A mówiąc szczerze, właśnie tego się obawiam.
*
Gdyby ktoś przechodził przez Lwią Komnatę, dostrzegłby zapewne niewysoką postać, stojącą trochę z boku, tuż przy drzwiach, prowadzących do sąsiedniego pomieszczenia. Była to około osiemnastoletnia dziewczyna, o jasnych, sięgających nieco za ramiona włosach. Nosiła bogatą, zieloną suknię, doskonale podkreślającą barwę jej oczu i świadczącą o wysokiej pozycji społecznej.
Sirrina, bo tak nazywała się owa dziewczyna, była księżniczką Suun. Stała teraz przyciskając ucho do drzwi i w napięciu czekając na kolejne wypowiadane przez jej rodziców zdania. Nie miała zamiaru podsłuchiwać, ale gdy stanęła u drzwi i usłyszała dobiegającą z wnętrza zażartą dyskusję, bezwiednie przystanęła. Rodzice rzadko się kłócili, bo i rzadko na prawdę rozmawiali. Nie mieli w zwyczaju spędzać wiele czasu w swoim towarzystwie, a kiedy już to robili, rozmawiali o interesach, albo po prostu milczeli. Tym razem jednak chodziło o coś więcej...
- Dlaczego uważasz, że mamy się trzymać tych pogłosek? - odezwała się znów Lizaba.
- To nie są pogłoski, Liz. To poważna sprawa.
- Poważna, bo tak twierdzą magowie? Słuchaj... czy ty czasem nie przesadzasz?! Mam wrażenie, że w tym kraju tak naprawdę nie rządzisz ty, ale Luwra ze swoim mężulkiem! Radzisz się Gwardii niemal w każdej sprawie!
Sirrina dosłyszała ciężkie westchnienie.
- Ach, daj spokój. A co niby mam robić? Gwardia bardzo nam pomaga... Gdyby nie oni...
- Ale nie możemy być tak od nich zależni, Verdes! I co teraz zrobisz? Wywróżyli sobie coś z fusów, a ty postawisz pół kraju na nogi, tak?!
- Przezorności nigdy dość.
- Verdes... Zastanów się... Ludzie zaczną coś podejrzewać. Zaczną się niepokoje społeczne... Bóg raczy wiedzieć, co może z tego wyniknąć! A na koniec się okaże, że to wszystko fałszywy alarm!
- Obawiam się, że to jednak prawda. I nikomu nie zaszkodzi podjęcie pewnych działań... Nawet gdybym nie dostał żadnych informacji od Gwardii, mógłbym pomyśleć o zbrojeniu. Ot, dla kaprysu. Ludzie by to zrozumieli.
- Ty i kaprysy? - zapytała sceptycznie kobieta. - Nie ma dymu bez ognia, Verdes... Nie ma dymu bez ognia...
- Porozmawiamy o tym z Radą. Choćby w nemur , na najbliższym posiedzeniu.
- Przesadzasz, ale niech tak będzie. Chcesz, aby ludzie dostrzegali w tobie histerię, proszę bardzo. Zobaczymy co powie Rada... Nie zdziw się, jeśli to mnie przyzna rację. Idę do siebie, a ty przemyśl to jeszcze...
- Liz, czekaj...
- Tak?
- Ostatni list od Tamuna...
Urwał, bo Lizaba westchnęła.
- Co znowu?
- Pomyślałem, a właściwie pomyśleliśmy obaj, że czas aby wrócił do domu.
- Do domu... - pochwyciła kobieta ponurym głosem.
- To jest jego dom. Skończył już dwudziesty rok życia. Chciałbym go mieć teraz na oku, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że następne lata mogą być...
- Skończ już z tym, bo nie mogę słuchać tych bzdur! Niech Tamun przyjeżdża... W końcu dlaczego nie? Pamiętaj jednak o naszej umowie... Tylko Sirrina...
- Wiem. Tylko Sirrina.
Dziewczyna z bijącym sercem odsunęła się od drzwi i czym prędzej usadowiła w najbliższym fotelu. Lizaba tymczasem nacisnęła klamkę i weszła do Lwiej Komnaty.
Była kobietą raczej średniego wzrostu, jednak niezwykle wyniosłą. Nosiła ciemnoniebieską suknię, mocno ściśniętą w talii, a brązowe włosy upięte miała w fantazyjne sploty z tyłu głowy. Jej wzrok natychmiast spoczął na córce i nie było to miłe spojrzenie.
- Podsłuchiwałaś – rzuciła od progu.
Sirrina zawahała się.
- Może... - mruknęła.
Lizaba zacisnęła usta. Dziewczyna wiedziała, że matka jest wściekła. Postanowiła więc jakoś złagodzić sytuację.
- Chciałam o coś zapytać tatę, ale usłyszałam, że rozmawiacie i nie chciałam przeszkadzać... Usiadłam tu i postanowiłam poczekać. Nie moja wina, że podnosiłaś głos.
- A co usłyszałaś, jeśli można wiedzieć?
- O Tamunie... Wiem, że ma przyjechać. Bardzo się cieszę, tak dawno się nie widzieliśmy...
Lizaba kiwnęła głową, ale bez przekonania.
- Nie mam czasu... Mniejsza o to, co słyszałaś, a czego nie, ale wszystko, powtarzam wszystko, ma pozostać między nami, zrozumiałaś?
- Tak – odparła szybko dziewczyna, a Lizaba odwróciła wzrok i oddaliła się z szelestem sukni.
Sirrina westchnęła. Nigdy nie miała dobrego kontaktu z matką i nie zanosiło się na rychłą zmianę.
Informacje, które usłyszała zaniepokoiły ją, a zarazem ucieszyły. Bardzo zależało jej na zobaczeniu znów, po tak długim czasie rozłąki, swojego przybranego krewnego- Tamuna. Jednocześnie wystraszyła ją wzmianka o zbrojeniu. Czyżby ktoś chciał zaatakować Suun? Potrząsnęła mimowolnie głową, chcąc odegnać od siebie złe myśli. Może matka tym razem miała rację i wszelka panika była niepotrzebna? Sirrina miała nadzieję, że zwykły sceptycyzm Lizaby wobec wszystkich i wszystkiego jest w tej konkretnej sytuacji jak najbardziej uzasadniony.
2
Cienie przeszłości
Luwra obudziła się i usiadła na łóżku, odczuwając trudny do sprecyzowania niepokój. Jak zwykle poszukała wzrokiem Remona. Miejsce obok niej było jednak puste. Mężczyzna zniknął...
Westchnęła z rezygnacją i szybkim ruchem zeskoczyła z pościeli, odgarniając z czoła długie włosy. Narzuciła miękki, ciepły płaszcz i wyszła.
Noc była niesłychanie pogodna. Na niebie świeciło jasno tysiące gwiazd, a gdzieś z boku, zza wysokiej skały wychylał się wielki srebrzyście-biały księżyc.
Jej bose stopy zanurzyły się w mchu. Szła szybko, ostrożnie rozglądając się w obie strony. Dlaczego to robiła? Chyba z przyzwyczajenia; dobrze wiedziała, gdzie poszedł.
W pewnym momencie skręciła w bok, schodząc na dno przytulnej, małej kotlinki. Przyspieszyła, słysząc łagodne, ciche szemranie strumienia. Był tuż tuż. Woda lśniła tajemniczo w księżycowej poświacie. Znalazła najpłytsze miejsce o piaskowym dnie, gdzie strumień rozlewał się szeroką falą. Nie wahając się nawet, musnęła stopami wodę. Szła teraz delikatnie, wczuwając się w strumień jak w żywą istotę. Woda była mimo nocy ciepła, piasek przyjemnie drażnił skórę. Przeszła na drugą stronę. Mały zagajnik, jeszcze tylko parę kroków...
Oczom jej ukazało się nagle pasmo dobrze znanych skałek o fantazyjnych kształtach, w słońcu rdzawo-czerwonych. Był tam. Już z daleka zobaczyła zarys jego szerokich pleców, na tle granatowego nieba. Podeszła bliżej, usiadła obok. Twarz owiał jej nocny wiatr, poderwał do góry włosy... Z przodu roztaczał się ogromny trawiasty step, skąpany teraz w całkowitej ciszy.
Odwróciła się w jego stronę. Głowę miał zwieszoną, ukrytą w dłoniach.
- Remon... - szepnęła bardzo cicho, prawie niedosłyszalne, ale on już wiedział, że przyszła. - Nie wracaj do tego. To do niczego nie prowadzi. Nie masz prawdziwych powodów…
Westchnął i spojrzał na nią.
- Nie wyobrażasz sobie, jak mi ciężko - mruknął. - Znowu mam... wyrzuty sumienia.
- Niepotrzebnie. Zrobiłeś już wszystko, co mogłeś, dawno temu. A to, co teraz przyjdzie, o ile przyjdzie, nie będzie takie, jakiego się obawiasz. Staniesz na właściwym miejscu. Dlatego nie powinieneś martwić się przeszłością.
- Wiem, że masz rację, a mimo to...
- Nic nie mów - powiedziała, kładąc mu palec na ustach. - I naprawdę o tym wszystkim nie myśl. To co było, nigdy nie powróci, Remon. Jesteś zupełnie innym człowiekiem, dlatego, choćby nieświadomie, niebawem spojrzysz na to z innej strony. Jesteś silniejszy. A ja kocham cię i będę z tobą, gdy pochłonie nas... ciemność.
3
Sen
Było ciemno i cicho. Czuła tylko bicie serca. Swojego i matki. A potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Mama ubrała ją w ciepłe futro, sama narzuciła jednak na siebie jedynie wiszący nieopodal płaszcz. Choć za wszelką cenę próbowała ukryć zdenerwowanie, Kornelia widziała, że kobieta trzęsie się jak w febrze. Drżącymi rękoma przeszukiwała szafki, od czasu do czasu zgarniając coś do małej torby. W końcu chyba znalazła to, czego szukała, bo wydała z siebie cichy, triumfalny okrzyk, zamknęła torbę i pociągnęła Nelę za rękę.
Na dworze było zimno i biało. śnieg pokrywał wszystko. Był gęsty i sięgał Kornelii niemal do kolan. Pobiegły. Nel pochwyciła przerażone spojrzenie matki, gdy ta obróciła się i ogarnęła wzrokiem ślady, jakie zostawiły. Przeszedł ją dreszcz.
- Mamusiu...! - zawołała, łapiąc oddech. - Co się dzieje?!
- Cichutko, kochanie. Spokojnie, tylko spokojnie.
Na chwilę zamilkła, po czym jakby zbierając się w sobie wychrypiała:
- Posłuchaj mnie, to bardzo ważne. Uciekamy przed złymi ludźmi. Zrobię wszystko, aby nas nie dopadli. Odwrócę ich uwagę, a ty uciekniesz, rozumiesz?!
- Ale mamo...
- Zostawisz mnie i uciekniesz!
- Nie!
- Przysięgnij mi to, błagam cię!
- Nie zostawię cię, mamo!
- Wrócę po ciebie. Masz uciekać!
Obie odwróciły się, słysząc za sobą jakieś hałasy.
- Już są! - zawołała matka. - Biegnij Rosi, biegnij ile sił w nogach!
- Mamo, nie!
Rozpaczliwie próbowała uchwycić się ręki matki, ale kobieta wyrwała ją z jej ucisku i odepchnęła Nelę.
- Uciekaj - wrzasnęła.
Widząc wyraz jej oczu, Kornelia przestała się wahać i z ciężkim sercem rzuciła się przed siebie.
- Kocham cię! - usłyszała jeszcze za sobą krzyk mamy.
Nie obróciła się, nie mogła i nie chciała. Oczy wypełniły jej się łzami. Ale biegła dalej.
Obróciła się tylko na chwilę, gdy stanęła na małym wzgórzu. To co zobaczyła, zmroziło ją do szpiku kości. Matka była sama- mała, czarna kropeczka na śniegu, a przed nią tabun jeźdźców na koniach. Kornelia krzyknęła rozpaczliwie. Matka rzuciła sobie torbę pod nogi i rozpostarła ręce. Nela nawet z tej odległości widziała buchający z nich magiczny ogień. Matka podniosła dłonie wysoko ponad głowę, a ogień stawał się coraz większy i bardziej intensywny. I wtedy kobieta krzyknęła tak rozpaczliwie i donośnie, że dźwięk jej głosu poniósł się echem po okolicznych wzgórzach. Wrzasnęła i miejsce w którym stała zalała fala żaru i płomieni, wystrzelając w górę niczym potężny słup, by z niesamowitą prędkością opaść w dół i strawić wszystko co miał na swej drodze- ludzi, konie, śnieg...
Nela zamarła. łzy ciekły jej ciurkiem po twarzy, ale nie zauważyła ich.
- Mamo... mamo... mamo... - szeptała raz po raz, drżąc i kołysząc się na piętach.
Z odrętwienia wyrwał ją widok innych jeźdźców. Nie myśląc, instynktownie rzuciła się do ucieczki. Była zdana tylko na siebie, a mama kazała jej uciekać. Dlatego też biegła. Pędziła
najszybciej jak mogła, ledwo starczyło jej tchu. Nogi grzęzły w wysokim śniegu, który niemiłosiernie utrudniał posuwanie się naprzód. W płucach czuła igiełki lodu.
Za plecami słyszała nawoływania. Nagonka była tuż za nią. Słyszała konie i psy. Mnóstwo psów. Mogły się znaleźć przy niej w okamgnieniu.
I nagle się potknęła. Serce skoczyło jej do gardła. Chciała się podnieść, ale im usilniej próbowała, tym bardziej grzęzła w białym puchu. W końcu jednak stanęła na nogi. Na śniegu pozostały ślady krwi; zdała sobie nagle sprawę, że ma poranione dłonie. Ale nawet nie czuła bólu... Ujadanie psów słychać było coraz bliżej- to dodało jej sił. Była tak wystraszona i zdeterminowana, że po prostu musiała biec! Puściła się pędem wzdłuż małego parowu. Przed nią było niewielkie wzniesienie porośnięte gęsto drzewami. Dopadła go całkiem zlana potem. Za plecami usłyszała wycie. Po plecach przeszły jej ciarki. Czuła, że długo tak nie wytrzyma, jednak gorączkowo pięła się wyżej, byle dalej od pogoni. W końcu stanęła na szczycie. Osunęła się na kolana, dysząc ciężko, daremnie usiłując złapać oddech. ćmiło jej się przed oczyma, miała zawroty głowy...
I wtedy zobaczyła dwa ogromne, żółte, przekrwione ślepia, przeszywające ją na wskroś. Wszystko wokół zamarło. A ona wiedziała już, że musi umrzeć...
Kornelię obudził jej własny krzyk. Usiadła na łóżku. Wokół było ciemno, a po szybach bębnił deszcz. Zdała sobie sprawę, że jest cała zlana potem. Serce tłukło się w piersi, a oddech był ciężki i nieco chrapliwy, jak u chorego. Z sykiem wypuściła z płuc powietrze i dotknęła ręką czoła; nie było gorące... Powoli zaczęła się uspokajać tłumacząc sobie, że to tylko sen... tylko koszmar, ale jakże rzeczywisty! I dlaczego czuła takie emocje?! Miała nieodparte wrażenie, że coś takiego już kiedyś ją spotkało. Tylko kiedy i jak to możliwe?
Tej nocy już nie zasnęła. Po trzeciej nad ranem zadzwonił telefon, że jej rodzice nie żyją.
4
Nowy dom
Kornelia stała przy oknie, ściskając w prawej dłoni małą, drewnianą ramkę. Patrzyła przez szybę, zdając sobie sprawę z tego, że widzi to wszystko po raz ostatni... Piaskownica- miejsce dziecinnych zabaw, ławka w cieniu krzewów głogu, na której, kiedy było ciepło lubiła siadać i czytać książki, dalej nieduży ogródek, chodnik, inne domki, ulica... Nic więcej... Ale do tej pory było to całym jej światem. Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę. Nie będzie więcej płakać.
Spojrzała na zdjęcie, włożone w ramkę. Były na nim cztery osoby, cztery radosne, roześmiane twarze... Fotografia została zrobiona rok temu, na wakacjach nad morzem, kiedy Nela miała niecałe szesnaście lat.
Przy wejściu na plażę wybudowano drewniany, prowizoryczny płot, by nie wchodzić na porośnięte sosnami i inną roślinnością wydmy. To właśnie na nim siedziała pierwsza postać.
Patrzyła na siebie na zdjęciu i wydało jej się, że od dnia, kiedy zostało zrobione, minęły całe lata... Dalej była dość wysoka i szczupła, a na plecy opadały jej długie, lekko faliste włosy w ciemnym kolorze blond, ale coś zmieniło się w jej twarzy, w spojrzeniu, w uśmiechu...
Westchnęła i przeniosła wzrok na stojącą obok niej siostrę. Małgosia jak zawsze wyszła ślicznie. Jej włosy były proste, nieco dłuższe od Kornelii i jaśniejsze. To właśnie tego słomianego odcienia, Nela najbardziej jej zazdrościła. Poza tym Gosia miała piękne zielone oczy, a ona szare. Choć ze zdjęcia trudno było to wyczytać, obie były podobnego wzrostu, choć Kornela urodziła się rok wcześniej niż Gośka. I może właśnie ta różnica zaledwie jedenastu miesięcy sprawiła, że tak dobrze się rozumiały i traktowały jak najlepsze przyjaciółki.
Nieopodal Gośki stali rodzice. Ich uśmiech napawał ją głębokim, trudnym do opisania bólem. Nie spodziewali się śmierci, nie tak szybko... Nikt się jej nie spodziewał.
Patrzyła na nich ten ostatni raz, tęsknym wzrokiem, ale tylko chwilę. Nie chciała się dłużej zamęczać. Czas leczy rany i powoli wracała już do siebie. Nie może cały czas żyć przeszłością. Zresztą miała Gosię, którą teraz musiała się zaopiekować. W końcu mimo wszystko była jej starszą siostrą.
Siedziały w wypełnionym słońcem ogrodzie. Przy sobie miały jedynie dwa nieduże plecaki z osobistymi rzeczami. Reszta bagaży została wysłana do ich nowego domu kilka dni temu. Obie tkwiły teraz nieruchomo na ławce, czekając na pociąg i chłonąc wszystko to, co jeszcze zostało z ich dawnego życia. To były ostatnie chwile w miejscu, do którego należały, ale z którym musiały się na zawsze pożegnać. Kornelia nie wiedziała już, co czuje. Bała się nawet próby określenia tych uczuć, dlatego też nie kontemplowała ich. Zepchnęła wszystkie na granicę swej świadomości, gdzie cierpliwie czekały na gorszy dzień, na chmury, które zasłonią słońce, na nieszczęśliwe zdarzenia...
- I co z tym zrobimy? - zapytała ni z tego, ni z owego Gośka.
- Z czym? - zapytała Nela, otrząsając się z zadumy.
- No, z prośbą ciotki...
- Chodzi ci o to coś, co mamy... wykopać?
- Tak.
W liście jaki otrzymały od swojej opiekunki, u której miały teraz zamieszkać, znalazły osobliwą prośbę. Ciocia Barbara chciała bowiem, by odnalazły jakąś spoczywającej w ogrodzie skrzynkę i przywiozły ją ze sobą.
- To... bardzo głupie - powiedziała w końcu Nela.
- Mi to mówisz...? Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, a jednak chyba nie mamy wyjścia.
- Taaa... I co jeszcze? Wyrwę jej z ziemi jabłonkę i przywiozę ze sobą pod pachą?
Gośka zmierzyła ją niezadowolonym spojrzeniem.
- Przestań - powiedziała i wstała. - Skoro nie chcesz mi pomóc, zrobię to sama.
- Proszę cię bardzo - odburknęła Nela, ale już po chwili szła za siostrą w kąt ogrodu.
Gośka przygotowała już wcześniej małą łopatkę i teraz zaczęła kopać.
- Jesteś pewna, że to tutaj?
- Tak.
- Ciekawe co też może być w tej skrzynce i dlaczego ciotka zabroniła nam jej otwierać... - zastanawiała się głośno Nela.
- I dlaczego w ogóle ktoś ją tutaj zakopywał? - zawtórowała jej siostra. - Myślisz, że to nasi rodzice?
- Chyba... - Kornela przygryzła wargę. - Ale dlaczego nic nam o tym nie powiedzieli?
- Mili tyle... sekretów. Pamiętasz te dziwne ubrania?
- Tak. Kiedy zobaczyłam suknię mamy... Kurcze, żadne muzeum by się nie powstydziło!
Gosia roześmiała się. Nie było w jej glosie radości, ale Nela i tak poczuła się nieco lepiej. Bardzo tego potrzebowała...
- Chyba jest - odezwała się nagle Gośka. - Wyczuwam coś twardego!
- Szybko - zauważyła Nela, kucając. - Nie zakopali jej głęboko.
Wspólnie wydobyły z ziemi małą, metalową kasetkę. Na całej jej powierzchni znajdowały się roślinne i zwierzęce motywy. Była też dość ciężka.
- Jest piękna - szepnęła Gośka, nie ukrywając swego zachwytu.
- Wiem. To takie... niesamowite. Mam ochotę ją otworzyć.
- Ale ciotka...
Nela delikatnie wyjęła szkatułkę z rąk Gośki.
- Ciotka się nie dowie... - powiedziała konspiracyjnym szeptem.
- Nela! - syknęła siostra z wyrzutem. - Wolałabym nie...
Ale Kornelia już chwyciła za wieczko. Obie wstrzymały oddech i... nic się nie stało.
- Zamknięte - mruknęła Nela, pełnym rozczarowania głosem.
Gośka zachichotała.
- Dobrze ci tak.
- Po co więc pisała, byśmy jej nie otwierały, skoro wiedziała, że to niemożliwe. Widocznie musi być jakiś sposób...
- A jeśli wcale tego nie wiedziała?
- Wątpię...
- Tę skrzynkę zakopali tu nasi rodzice. Skoro nie trzymali jej w domu, to...
- To co?
Gośka nie odpowiedziała.
- Nie ważne - mruknęła w końcu Nela. - Kiedy dzieje się coś takiego, wszystko przestaje mieć znaczenie- skrzynki w ogrodzie, tajemnice...
- Wiem - szepnęła Gośka, kładąc jej rękę na ramieniu. – Ale zawarłyśmy umowę, prawda? Nie rozmawiamy o tym. Czas iść... Może dowiemy się czegoś o tej szkatułce bezpośrednio od ciotki.
Pociąg zaczął powoli zwalniać, aż zatrzymał się na małej stacji, wciśniętej, z braku miejsca, w ścianę bukowego lasu.
- To chyba tutaj? - zapytała Kornelia nerwowo.
Gośka skinęła tylko głową i wstała, ściskając trzymany wcześniej na kolanach szkolny plecak. Jak Nela zdążyła zauważyć już rano, siostra była nienaturalnie blada.
Wysiadły i zaraz potem pociąg odjechał. Rozejrzały się wokół- na stacyjce nie było ani żywej duszy.
Za każdym razem, kiedy Nel myślała o czekającym na nią domu (a myślała niemal cały czas), coś ściskało ją w żołądku. Nowa rodzina... Wszystko takie obce!
Najgorsze było to, że nie za bardzo wiedziała czego może się spodziewać. Choć rodzice czasem wspominali o Barbarze Dartmos i składali jej krótkie wizyty, to nigdy nie zabierali ze sobą w odwiedziny córek. Z tego powodu Nela nie wiedziała nawet, jak rzeczona ciotka wygląda, nie mówić już o jej domu, czy okolicy, w jakiej się znajdował. Swoją drogą było to nieco intrygujące. Pamiętała, że kiedyś, gdy były jeszcze małe, rodzice mieli duże problemy ze znalezieniem dla nich opiekuna na te kilka dni ich nieobecności. Czy nie łatwiej byłoby po prostu zabrać wtedy córki ze sobą? A może ciotka nie lubiła dzieci? To było nieco niepokojące.
- I co... - niepewny głos Gośki wyrwał ją z zamyślenia. - Nikt tu na nas nie czeka.
- Tak - odparła Nela, wzdychając. – Widocznie nie mogli się zjawić punktualnie, albo... Daj mi ten list, może coś przeoczyłyśmy.
Gosia wyjęła z kieszeni pomięty skrawek papieru i bez słowa podała siostrze. Nel rozprostowała go szybko i zaczęła przebiegać wzrokiem po krótkich, rzeczowych zdaniach.
- Przeczytaj na głos - poprosiła Małgosia.
- „Kochane dziewczynki!” - zaczęła Kornelia , po czym odnalazła w tekście odpowiedni fragment, dotyczący spraw organizacyjnych - „Oczekujemy was z niecierpliwością. Dziś rano doszły wasze rzeczy. Poleciłam Rebece umieścić je w waszych pokojach. Na pewno niczego nie ruszała. Siedemnastego sierpnia odbierze was ze stacji pan Albert. Powinien na was czekać około dziewiętnastej piętnaście. Co do stacji, to jest nieduża, otoczona lasem, pierwsza od miejscowości Leśny Dwór. Powodzenia i do zobaczenia wkrótce. Pozdrawiam - ciotka Barbara. P.S. - Załączam kartkę z informacjami na temat godzin odjazdu waszego pociągu. Bilety musicie niestety kupić same. Wierzę jednak, że sobie poradzicie.”
Nel skończyła, a Gośka automatycznie spojrzała na zegarek.
- Jest dziewiętnasta trzydzieści, facet się spóźnia.
Kornela wzruszyła ramionami.
- Mi się jakoś nie śpieszy.
Gośka spojrzała na nią uważnie.
- Mi też - przyznała w końcu.
Obie usiadły na wąskiej, starej ławce, która wyglądała, jakby się miała zaraz zawalić.
- Nie tak wyobrażałam sobie swoje życie- przerwała ciszę Gośka.
Kornelia uśmiechnęła się kwaśno, wbijając wzrok w tory. Małgosia rzadko kiedy wypowiadała filozoficzne refleksje. W normalnych warunkach pewnie posłuchałaby z ciekawością, co siostra ma do powiedzenia, ale dziś jej słowa przynosiły bolesne wspomnienia.
- Ciekawe jak wygląda ten dom – westchnęła. - Dom na krańcu świata. Trzy godziny w pociągu…
- No nie przesadzajmy, to jeszcze nie wieczność. Ja też jestem ciekawa.
Usłyszały za sobą odgłosy przypominające koński tętent, ale zignorowały je, uważając za zbyt nieprawdopodobne.
- I ten pan Albert - powiedziała głośno Kornelia. – Ciekawe kto to w ogóle jest...
- To ja - usłyszały męski głos za plecami.
Błyskawicznie się obróciły. Na leśnej drodze, kilkanaście kroków dalej, stała bryczka! Zaprzężono w nią dwa konie, a na koźle siedział ciemnowłosy mężczyzna.
- Ja jestem Albert - powtórzył cierpliwie, widząc ich zdziwione miny i na w pół otwarte usta.
Mówił z dziwnym akcentem, którego nie można było przypisać do jakiejś konkretnej narodowości, czy regionu.
Gośka pierwsza wróciła do rzeczywistości, wiec zdążyła wymamrotać za siebie i za Kornelię krótkie słowa powitania. Mężczyzna tymczasem zeskoczył z kozła i podszedł do nich, wyciągając rękę. Był wysoki i dobrze zbudowany. Jak oceniła Nel, mógł mieć trochę powyżej czterdziestki. Z drugiej strony, gdy spojrzała w jego oczy, zobaczyła wiele więcej przeżytych lat, niż na pierwszy rzut oka wskazywało na to ciało. Co ciekawe, jego włosy wciąż pozostawały prawie czarne, opadając lekko na przykryte zieloną kurtką ramiona. Wodził ciemnymi oczyma po ich twarzach, nie ukrywając ożywienia.
- To... - zaczął. - Która z was jest która?
- Ja jestem Kornelia - powiedziała szybko Nel. - A to Małgosia.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Jest jakieś zdrobnienie twojego imienia?
- Jasne. Może pan mówić mi Nela. Tak po prostu.
- Dobrze, postaram się pamiętać.
Chwilę stali w milczeniu mierząc się wzrokiem.
- No to co... - odezwał się w końcu Albert. – Jedziemy?
- Czemu nie...?
Podeszli do koni.
- Są piękne - westchnęła Kornela, patrząc na zwierzęta.
Bliżej stała duża kasztanka, a za nią skubał trawę koń bułanej maści.
- Należą do was - powiedział cicho Albert, poklepując klacz po szyi.
- Co pan miał na myśli? - wykrztusiła Gośka, podchodząc nieco bliżej.
- Wasz ojciec kupił je dla was parę lat temu. Zawsze chciał, byście umiały jeździć. Bo chyba nie umiecie...
- Oczywiście, że nie...ale... pan żartuje - wyszeptała Nela - Dlaczego tato mi o tym nie powiedział?
- Nie wiem.
- Kurcze... Chce mi pan powiedzieć, że mam... konia?
- A co w tym dziwnego? - zapytał Albert, jakby nieco zbity z tropu. - Wielu l

 " Swoją drogą widzę, że na koniec ucięło trochę tekstu.
" Swoją drogą widzę, że na koniec ucięło trochę tekstu.
 
  Nie cierpię matematyki!
 Nie cierpię matematyki!