Dzień dobry Państwu, pozwalam sobie wrzucić moje opowiadanie.
Jeśli macie czas i chęć to napiszcie parę słów, miłej lektury, wszystkiego dobrego.
#wulgaryzmy
Krzyk
Obudził mnie krzyk. Dochodził z ulicy i słyszałem go już wcześniej. W moim śnie, tak że kiedy zdałem sobie sprawę, że już nie śpię, zastanawiałem się chwilę, czy to, co mi się śniło, nie działo się jednak naprawdę.
W zasadzie to przytomność przywróciło mi to, że krzyk ustał i zaczęło mi go brakować. Pochodził od kobiety i przepełniony był zdziwieniem, strachem oraz potęgującą się z każdą chwilą bezradnością i świadomością. Cóż, bardzo mi się podobał. Podobała mi się jego geometria, przyczynowo-skutkowa logika, choć przyczyna i skutek pozostawały dla mnie nieznane. Podobał mi się tak, że poczułem, jakby ktoś zdjął mi z pleców coś cholernie ciężkiego. Już dawno nie słyszałem czegoś tak wypełnionego autentycznymi emocjami. Cóż, w zasadzie dzięki niemu po raz pierwszy od wielkiego oceanu czasu poczułem się tak, jak wydaje mi się powinien się czuć człowiek, w pełnym tego słowa znaczeniu. Byłem zaskoczony. W mojej dzielnicy nie zdarza się słyszeć takich rzeczy. Spojrzałem na telefon, była 3:37. Mogłem leżeć jeszcze przez pół godziny. Potem musiałem wstać po to, by ze wszystkim zdążyć. Cóż, grafik miałem dość napięty. Przed wyjściem musiałem jeszcze zejść do rodziców, potem prosto do szkoły. Tam tylko chwila, bo miejsce na ukrycie broni i zapasów przygotowałem już kilka dni temu. Potem szybko na cmentarz, postoję chwilę przy grobie Zuzi, wrócę do szkoły, będę palił papierosy i czekał. W międzyczasie muszę dopracować listę, do tej pory nie udało mi się jej zamknąć. To wielki szkopuł dla mojego planu i pewnie niejednego mogłoby zaszokować, że lista nie jest ukończona, mimo takiego zaawansowania procesu organizacyjno-decyzyjnego. Procesu tego, co zamierzam za parę godzin zrobić. No cóż, to nic. Jest to problem do rozwiązania, jeśli nie uda mi się go rozwiązać, rozwiąże się sam… jakoś.
Miałem jeszcze chwilę, więc włączyłem lampkę, a jej moc ustawiłem pokrętłem na słabą. Zgarnąłem papierosy, zapalniczkę i słuchawki z szafki nocnej. Włączyłem radio w telefonie i zapaliłem papierosa. Nie lubię palić w łóżku.
Wiele stacji szumiało, tylko jedna odbierała perfekcyjnie. Nadawany był „program specjalny”, otóż sytuacja epidemiologiczna „osiągnęła punkt krytyczny”. Tajemnicza choroba wymknęła się spod kontroli, co przyznał minister do spraw bezpieczeństwa czy czegoś tam. Co więcej, sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę, wciąż mobilizowano wojsko. Należy pozostać spokojnym, ale czujnym. Ale to wszystko na wschodzie, u nas póki co spokojnie. Jednostki policji są tam przerzucane, to samo tyczy się medyków i reszty służb. W drugą stronę wędrują politycy, sędziowie, prokuratorzy, prezesi spółek skarbu państwa, ich rodziny, kochanki, świty i tak dalej. Na środku kraju powstała granica sanitarna, wschód został odcięty od reszty „zdrowego” świata. Więc są tam całe nasze wojsko i policja. Niewiele wiadomo na temat, co się tam tak naprawdę dzieje. Niewielu stąd to tak naprawdę interesuje. Mnie trochę interesuje. To coś zupełnie nowego.
Oglądam filmiki na youtubie. Wszelki wzajemny ruch między strefami został oficjalnie wstrzymany i jest traktowany jako przestępstwo zagrażające życiu i zdrowiu, i tak dalej, i tak dalej… W gruncie rzeczy, to reszta kraju nie ma się czym martwić. Wszystko będzie dobrze. Świetna wiadomość. Nikt nie będzie mi przeszkadzał, nikt nie będzie mnie ścigał.
To zaskakujące, że ludzie są tak naiwni i jak nieprawidłowo działa ich instynkt samozachowawczy. Ta cała zaraza, która podobno jest ludzką odmianą wścieklizny, jeszcze kilka tygodni temu była w Azji. Wtedy ci, którzy mieszkali na wschodzie kraju, postrzegali ją tak, jak postrzega się podawaną w mediach ciekawostkę o urodzeniu się w Indonezji człowieka z jakąś egzotyczną chorobą czy mutacją, których nie widuje się na co dzień w sklepach, tramwajach i bankach. Teraz doświadczają jej na własnej skórze i są tym bardzo zdziwieni. Za to ludzie z zachodu, obserwując to, popełniają mimo to tę samą głupotę braku reakcji i wciąż pozostają w przekonaniu, że to jakaś odległa, niedotycząca ich sprawa. Jaką mam dla nich radę? Uciekać, bardzo szybko stąd, kurwa, uciekać. Ale takich jak ja nikt nie słucha, niby czemu miałby mnie ktoś słuchać?
Nawet ci, którzy tak ostentacyjnie okazywali w internecie nienawiść do rządu, teraz wierzą w te pierdoły, że wszystko chociaż wymyka się spod kontroli, to nadal jest pod kontrolą. Podczas gdy tak naprawdę nic, kurwa, nie jest pod żadną kontrolą, bo jak mogłoby być, skoro poziom zidiocenia i zobojętnienia istot ludzkich osiągnął taki poziom? Za kilka dni będzie tu dokładnie tak samo. Ok, skoro tak. To tylko kolejny dowód na to, że natura ludzka podlega już od jakiegoś czasu zmianie tylko w jednym kierunku – pozbawienia go instynktów, dzięki którym człowiek jest silny i gotowy do działania, w zamian za owinięte w kolorowy papierek gówno. Ludzi pozbawia się człowieczeństwa, a oni nie mają nic przeciwko temu. Niedużo, coraz mniej trzeba, żeby funkcjonowali jak pozbawione rozumu wydmuszki. Niech każdy z was odpowie sobie na pytanie, ale tak szczerze: czy łatwiej jest być człowiekiem, czy może jednak łatwiej być maszynopodobnym? Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie, wbrew pozorom, człowieczeństwo jest łatwiejsze niż jego brak lub jego pozoranctwo. Każdy ocenia według siebie. I siebie, i mnie. Ze mną im się w każdym razie nie uda, nie potrzebuję niczego, czym chcą mnie zwabić. Nowy wspaniały świat nie ma mi nic do zaoferowania. W tym też tkwi powód, dla którego zamierzam zrobić to, co zamierzam. To dlatego ja też pozbawiam się uczuć i instynktu samozachowawczego. No cóż, tak to już jest ze skrajnościami, a ja właśnie w jedną z nich wpadłem.
Obserwowałem, jak dym przewala się na tle światła lampki. Oto mój pokój. Podoba mi się, mimo że mam w nim sporo kwiatów. Nie lubię widoku kwiatów w doniczkach. Mimo że mój pokój mi się podoba, nasyca mnie cierpieniem tak samo jak inne miejsca mojej codzienności. Dlatego muszę stąd zniknąć i mieć nadzieję, że w kolejnym miejscu się to nie powtórzy, że każdy centymetr wszystkiego wokół nie będzie ciążył mi bezustannie na piersi. Ok, już czas. Mógłbym poleżeć jeszcze chwilę, ale poczułem potrzebę działania. Nie ma co zwlekać. Nie to, żebym bał się, że pojawią się jakieś wątpliwości. Po prostu szkoda mi czasu. Nie lubię marnować czasu. Dlatego nie lubię swojej przeszłości, bo polegała głównie na marnowaniu czasu i czekaniu na coś. Na co? Może właśnie na dzisiejszą noc i dzisiejszy dzień. Jeśli się uda, okaże się, że warto było czekać. Wtedy polubię swoją przeszłość.
Wszedłem do łazienki na górnym piętrze. Rodzice spali na dole. Mamy spory dom. Rodzice są zamożni. Matka jest dość znaną artystką, gra na pianinie, a ojciec jest biznesmenem i robi różne rzeczy, z których ma sporo kasy. Jest bardzo zaradny. Są w porządku, lubię ich. Nie ma sensu, żebym opisywał moje relacje z nimi, i nie to, żebym miał do nich o coś jakieś większe pretensje. Na swój sposób, tak jak rozumiem to słowo, i znam siebie, swoje ograniczenia, to ich kocham. Nie to, żebym śmiał się z miłości, czy wątpił w jej istnienie. Absolutnie, podkreślam absolutnie! Jestem człowiekiem z wielką potrzebą miłości, ale mało do niej zdolnym, zarówno w kwestii dawania, jak i brania. Cechują mnie zimna kalkulacja i pragmatyzm. Dlatego zabiję ich, żeby nie musieli cierpieć przez to, co zrobię potem. Ot, taki wyraz pragmatycznej miłości. I tak by niedługo zginęli, zapadając na wściekliznę, która tu niedługo dotrze. Ja przed nią ucieknę, ale oni nie daliby rady. Dowiadywali się kilka dni temu o możliwość legalnego przejazdu na zachód (nie wszyscy to idioci wierzący rządowej propagandzie), ale nie wypuszczają już ludzi z Polski. Więc czekają, są systemowcami. Jeśli system im na coś nie pozwala albo czegoś nie przewiduje, pozostają bierni. Dlatego nie daliby rady, a ja nie dałbym rady przez nich. Przywykli do luksusów… W drodze ich nie będzie. Nigdy nie walczyli o przeżycie, ja na swój sposób robię to codziennie. Nie jestem podobny do żadnego z nich. Czasem zastanawiam się, czy po prostu mnie nie adoptowali. Cóż, już się tego pewnie nie dowiem. W każdym razie po wszystkim ucieknę – sam. Chyba byliby z tego zadowoleni. Z tego, że będę żył.
Obmyłem twarz zimną wodą, trzy razy, odgarnąłem włosy i spojrzałem w lustro. Po wczorajszej bójce mam siny nos i lewy łuk brwiowy. Nie ma co ukrywać, finalnie dostałem konkretny wpierdol, ale zrobiłem, co mogłem. Ten frajer też ma ślady na swojej fałszywej mordzie. Jestem pewien, że przy analogicznej różnicy w fizyczności, gdybym ja miał jego posturę, a on moją, nigdy nie odważyłby się ze mną walczyć. Dlatego jest tchórzem, a ja na swój sposób wygrałem. Jedyne, o co się martwię, to krwiak na piszczelu. Może mi przeszkadzać, spowalniać mnie i rozkojarzać. No cóż, trudno. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, szybko i przyjemnie. A tak nawiasem mówiąc, to wszystko nie ma na celu w żaden sposób sprawić mi jakiejkolwiek przyjemności. To moja potrzeba fizjologiczna, głęboko zakorzeniona konieczność. Nie spodziewam się żadnej satysfakcji, ta może pojawi się za jakiś czas i to tylko pod pewnymi warunkami. Za chwilę zabiję moich rodziców. Mojego tatę i moją mamę.
Czy pamiętacie swoje pierwsze, świadome wspomnienie z życia? Moim była kąpiel z moją mamą. Pamiętając je, mam wrażenie, że widziałem ją i siebie również z perspektywy wychodzącej poza moje ciało – widziałem siebie, z pozycji osoby trzeciej. Byłem bobasem, a ona młodą kobietą. Tak działa to wspomnienie, bardzo mnie to fascynuje.
Słyszę, jak chrapią, spędzili całkiem udany wieczór na biznesowej kolacji. Mój ojciec pił whisky ze swoim nowym wspólnikiem, mama grała i śpiewała, chyba polubiła żonę tego gościa. Ja siedziałem na górze i pisałem list. Nie ma adresata, nie wiem, gdzie i komu go zostawię. Czułem potrzebę, żeby napisać parę słów. Od tak, nie ma tam nic odkrywczego, nic specjalnie ważnego. Niczego szczegółowo nie tłumaczę, nie przepraszam, za nic nie dziękuję i o nic nie proszę. Wezmę go ze sobą, w zależności od tego, jak to wszystko się potoczy, takie będzie jego przeznaczenie. Najprawdopodobniej nikt go nigdy nie przeczyta, może ja będę go czytał raz za razem, siedząc w lesie, podróżując docelowo na pustynię. Taki jest plan – po wszystkim przedostać się do Tunezji i zamieszkać na pustyni. W tym całym rozpierdolu, jaki nas w najbliższym czasie czeka, to całkiem rozsądne i przyszłościowe rozwiązanie. Eh…, tak bardzo nie lubię upałów.
Zszedłem na dół i patrzę na nich. Ojciec leży na brzuchu, z wyrzuconymi w górę rękoma, zajmuje prawie całe łóżko. Mama, jak to ona, pełna gracji leży spokojnie na boku. Spędzili miły wieczór, to całkiem nieźle umrzeć w dobrym nastroju.
Moim poważnym problemem jest to, że nigdy nikogo nie zabiłem. Myślałem, żeby zrobić to wczoraj, dlatego sprowokowałem bójkę z tym półproduktem instagrama, ale kiedy zobaczyłem, że Ona obserwuje, zawahałem się – scyzoryk został w kieszeni. Dobrze, że tak się stało. Po pierwsze, taki ktoś nie zasługiwał na to, żeby być tym pierwszym. Po drugie, pewnie mimo wszystko by mnie zatrzymali albo odwołali dzisiejsze lekcje. Minusem jest, że nie nabyłem doświadczenia. Doświadczenie jest bardzo ważne.
Plecak z bronią i torba z zapasami leżą już przy drzwiach wyjściowych. W kieszeni mam Glocka 17. Umiem celnie strzelać, umiem składać i czyścić broń. Nie potrafię zabijać. To dobrze i niedobrze. Dobrze, bo człowiek w moim wieku nie powinien zabijać. Nie jestem dumny z tego, że zacznę. Źle, bo potrzebuję być w tym dobry. Dobra, już – czas to tylko czas. Nic nie zmienia. Tylko idioci się na niego nabierają. Na stoliku stoi butelka whisky i lepka szklanka. Nalałem, wypiłem. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Paczkę cienkich papierosów mamy zgarniam do kieszeni. Kto pierwszy? Ojciec jest pijany, śpi mocniej. Nie chciałbym, żeby jedno z nich się obudziło i zdało sobie sprawę z tego, co się dzieje, nawet jeśli zaraz żadne z nich nie będzie żyło i nie będzie to miało znaczenia. Więc ojciec umrze pierwszy, nie dowie się, że umiera. Patrząc na historię naszej cywilizacji, stwierdzam, że to wielki dar. Oj, tak, głupku, naprawdę wielki. Z drugiej strony… Jeśli matka się obudzi, to będzie większy problem. Jeśli obudzi się ojciec, to z racji tego, że jest pijany, może się nie zorientować, że właśnie umiera. Cóż, strasznie pojebany dylemat.
Więc trzeba zrobić tak, żeby stało się to jednocześnie. Ich głowy są na tyle blisko, że jeden strzał powinien załatwić sprawę. Matka ma bardziej miękką czaszkę i mniejszą głowę… Nalewam jeszcze jedną lufę. Nie myślałem, że będzie to dla mnie takie trudne. Czy uważam się za normalnego? Tak, może to dziwne, ale uważam się za normalnego. Biorąc pod uwagę kontekst i rys przyczynowo-skutkowy, moje rozterki są całkiem normalne. Przepraszam, jeśli punktem wyjścia dla mnie są rzeczy, które cię nigdy nie dotyczyły. Przepraszam ironicznie. Zadaj sobie pytanie, czy ty jesteś normalny, jeśli twierdzisz, że ze mną jest coś nie tak, leżąc bezczynnie pod kołdrą, a twoim jedynym zmartwieniem jest to, czy masz zjeść na kolację jajecznicę, czy może jednak tosty? Hm? Zadaj sobie pytanie, co poszło u ciebie nie tak, jeśli tak bardzo nie dostrzegasz różnorodności zjawisk na planecie Ziemi? Czy mam dla siebie, w swoim mniemaniu, jakieś usprawiedliwienie? Inaczej bym tego nie robił. Czy to usprawiedliwienie jest obiektywnie słuszne? Nie do mnie należy odpowiedź. Lubię historię. Nie lubię historii post factum. Ocena mojej osoby, jeśli dojdzie do niej publicznie, będzie dokonywana właśnie post factum, dlatego jest dla mnie nieistotna.
Dość alkoholu. Klęknąłem przy mamie, lecz nie patrzę na nią. I tak ją widzę. Choć to, co robię, jest dość pojebane, to nie jestem wyrafinowanym zbrodniarzem. Mówiąc, że nie mam uczuć, miałem na myśli szerszy kontekst. To nie znaczy, że nie jest mi smutno, że nie bywam wesoły. Nigdy nie myślałem o samobójstwie, nie chcę umierać. Najchętniej nikogo bym nie zabijał, mówię całkiem poważnie. Nie oczekuję, że ktoś będzie to analizował, że ktoś mnie zrozumie i pogłaszcze po głowie. Moje uczucia sprowadzają się do sumy zerowej, stąd odczucie, że ich nie mam. Przykładowo, kiedy widzę kogoś starego, biednego, głupiego, to tak samo, jak nim pogardzam i go nienawidzę, tak samo jest mi go szkoda i płaczę nad jego losem – czasem na głos, czasem w środku. Czy w duszy? To pytanie nie do mnie. Nie porywam się na takie sądy ani oceny. Nie wiem, czy istnieje dusza, bóg i równoległe wszechświaty kwantowe. Stawiam pół na pół. W dzisiejszym świecie nie sposób wyrobić sobie opinii na pewne sprawy. Mimo to, mi się udało. Nie uważam się ani za osobowość narcystyczną, ani za ignoranta. Za takich uznam tych, którzy już wydali na mnie wyrok. Czy uważam się za hipokrytę? Tu się często waham.
Kucam i trzymam pistolet w rękach, celuję w głowę mojej mamy, którą kocham. Muszę na nią spojrzeć, żeby tego nie spieprzyć. Ale nim to zrobiłem, usłyszałem, że mówi. Odruchowo chowam broń za plecy i patrzę. Ma zamknięte oczy, spokój i dostojność zastąpił grymas. Mówi: Zuzia… Zuzia… nie biegnij, nie uciekaj. Poczekaj, poczekaj. Kurwa. Ręka, w której trzymam broń, trzęsie się. Trzęsie się całe ciało. Zuzia – myślę. Nie miało jej w tym wszystkim być. Czy jeśli by tu była, też bym ją zabił? Moją malutką Zuzię? Tę, która spała mi na klatce piersiowej, kiedy była bobasem? Tę, którą uczyłem z ojcem jeździć na rowerze? Bądź pragmatyczny… Co to? Czuję, że z oczu lecą mi łzy. Matka mówi: Michałku, uważaj na nią… Zuzia.
Michałek to ja. Stało się coś bardzo złego, pojawiła się wątpliwość. Pojawiła się ogromna, kurewsko niepragmatyczna wątpliwość. Analiza: przeceniłem się. Jeśli ich zabiję, będę rozchwiany tak, że cała reszta może się nie udać. Będę szukał wyzerowania emocji, nie jestem w stanie w tej chwili przewidzieć, czym to się objawi. To niedobrze.
Broń schowałem za pasek spodni. Wstałem i podszedłem do plecaka, wyjąłem z niego pistolet i dwa magazynki. Położyłem je na stole, tak samo jak paczkę papierosów, którą wcześniej zabrałem. Chwilę się wahałem, zostawiam też list. Plus kartkę o treści: Uciekajcie na zachód! O mnie się nie martwcie, daję sobie radę! Weźcie broń, pewnie wam się przyda. Wszystkiego dobrego!
Całuję mamę w czoło, spoglądam na ojca, zabieram z paczki jednego papierosa, w końcu znowu biorę całą paczkę. Patrzę na ojca, nalewam pół szklanki whisky, przechylam. Wykrzywia mnie, pojawia się odruch wymiotny. Biorę butelkę ze sobą, wychodzę z pokoju, zabieram torbę, plecak. Wychodzę z domu, zamykam ich na klucz, który chowam do kieszeni. Mają drugi. Odpalam papierosa, czuję powiew ciepłej wrześniowej nocy, zapach skoszonej trawy, pomieszanej z wyziewami okolicznych kominów. Zapamiętam tą mieszankę do końca życia! Patrzę na gwieździste niebo, staję na chwilę, zaciągam się. Kocham noc i bycie w niej samym. Ale tym razem w mojej nocy jest ktoś jeszcze. Znów słyszę krzyk, jest gdzieś daleko i nie mogę poznać jego szczegółów. Szkoda, że wciąż nie wiem, czy ten, który mnie obudził, istniał naprawdę, czy był jedynie moim krzykiem w mojej głowie. Cóż, odkładam to teraz na bok. Ruszam i myślę już tylko o jednym.
***
Jestem sobą trochę zawiedziony, ale staram się być dla siebie wyrozumiały i oceniać wszystko w odpowiednim kontekście. Jedyną rzeczą, o którą mogę mieć do siebie stuprocentowe pretensje jest to, że lista wciąż jest niedoprecyzowana. Zabierając się do jej tworzenia, stworzyłem wpierw podstawową definicję osób, które mają podlegać wyeliminowaniu. Nazwałem ich istotami ludzkimi. Istoty ludzkie, w odróżnieniu od ludzi, charakteryzują się kilkoma podstawowymi cechami, które występują wspólnie. Oto zbiór tych cech: bycie skurwysynem i idiotą przeświadczonym o swojej wyjątkowości, fajności i ważności, podczas gdy jest zupełnie inaczej; krzywdzenie innych ludzi tylko dla własnej satysfakcji i podrasowania własnego ego; brak nadziei na refleksję w przyszłości; notoryczność w działaniach; egoizm powodowany niskimi, uwłaczającymi człowiekowi pobudkami.
Oh tak, wiem. Mówię o sobie? Nie wydaje mi się. Nigdy nikogo z premedytacją nie skrzywdziłem, zamierzam to dopiero zrobić. Skąd wiem, że nigdy nikogo nie skrzywdziłem? Bo nikt nigdy nie dał mi tego odczuć, a jestem na to wybitnie wyczulony. Czy się mszczę? Nie, bo ja nigdy nie dałem się skrzywdzić komuś, kto reprezentuje poziom predestynujący go do figurowania na liście istot ludzkich. Mam tu na myśli skrzywdzenie jednostkowe, punktowe. W ostatecznym rozrachunku, oni wszyscy skrzywdzili mnie tym, że oddychają na tyle, że muszę robić to, co właśnie robię. Czy zabiję każdego ze szkoły, kto spełnia te warunki? Chętnie bym to zrobił, ale obawiam się, że nie wszystkich na tyle poznałem, żeby być tego pewnym. Naprawdę, na obecność na liście trzeba sobie poważnie zasłużyć. Nikt nie trafi tam z przypadku, ani przez mój kaprys czy osobistą niechęć. Czy nad losem tych ludzi też płaczę, tak mocno, jak nimi pogardzam? Trochę płaczę, ale chyba nie tak mocno, a i to jest w tej sprawie bez znaczenia. Wątpliwości biorą się z tego, że nie są to jednostki wyjęte z reszty całości. Nie chcę przy tym skrzywdzić innych rykoszetem. Są ludzie, którzy nie zasługują na cierpienie, a znają tych z listy i często są z nimi blisko. Mam tu na myśli rodzeństwo, rodziców, i tak dalej. Niestety, niektórzy ludzie zadają się z istotami ludzkimi. Nie winię ich za to, nie każdy musi widzieć to, co ja. Nie każdy musi myśleć w ten sam sposób.
Szło mi się dość ciężko i zastanawiałem się, jak rozwiążę ten problem. Nie mogę w takim tempie, mając zajęte obie ręce, przemieszczać się i zachowywać pełną gotowość do użycia broni. Będę musiał stanąć przed wyborem: czy zostawić część broni, czy zapasów. Najprawdopodobniej zrezygnuję z jedzenia. Zdobędę je dzięki broni, choć może już niedługo broń będzie można wymienić na jedzenie? Nie mam go aż tyle… Mam za to kilka tysięcy dolarów, które zabrałem z konta ojca. To niewiele z tego, co ma, muszę spieszyć się, żeby mądrze je wydać, zanim stracą wartość. Wydam je głównie na podróż na Maltę, a stamtąd do Tunezji. Tam już pieniądze raczej mi się nie przydadzą. Na Malcie nie ma jeszcze wścieklizny. Cóż, tak mówią w telewizji. To, czego nie mówią w telewizji, to że są tam organizowane rejsy za gruby hajs.
Nie spotkałem nikogo w drodze do szkoły. Wczoraj zostawiłem otwarte okno w sali gimnastycznej na parterze i dałem stówę woźnemu – człowiekowi, żeby nie zamykał go na noc. Skinął głową i o nic nie pytał. Wywiązał się z umowy. Wrzuciłem więc torbę i plecak przez okno, na wcześniej ułożone tam miękkie materace, wszedłem na wcześniej wyniesione z budynku krzesło i z trudem podciągnąłem się na parapecie. Chociaż nie musiałem, to zrzuciłem przy okazji kwiatka w doniczce. Zrobiło mi się go szkoda, więc zszedłem i wkopałem go w ziemię, po czym znowu, z jeszcze większym trudem podciągnąłem się i wylądowałem na materacach. Musiałem chwilę odpocząć. To niedobrze, jeśli już teraz muszę odpoczywać. Nie lubię i nie umiem odpoczywać. Przez ostatnie tygodnie starałem się przygotować także pod względem fizycznym. Nie paliłem papierosów, nie piłem alkoholu, biegałem i ćwiczyłem. Nie lubię nie palić papierosów i ćwiczyć. Poza tym, dobrze się odżywiałem i wysypiałem, na tyle, na ile było to u mnie możliwe. Byłem też u dentysty, zrobiłem badania krwi, które oprócz tego, że brakowało mi żelaza, wyszły całkiem nieźle. Skutki wczorajszego starcia z nędzną istotą ludzką odczuwałem jednak coraz bardziej. Okazało się, że rusza mi się ząb, mam spuchniętą dłoń i coś strzela mi w barku. No cóż, mogło być gorzej. Ważę 70 kilogramów, a ten skurwiel co najmniej 90, i co drugi dzień jest na siłowni, bo niby co innego taki półdebil mógłby robić…
Odpaliłem papierosa. Lista… Coraz bardziej skłaniałem się do obrania radykalniejszego sposobu. Przemawiał za tym głównie fakt, że zaraz i tak ci wszyscy, których chciałbym „uchronić”, będą mieć konkretnie przejebane i pewnie umrą albo zachorują. Nie interesował mnie symboliczny wymiar moich działaniach, chciałem zlikwidować jak największą liczbę istot ludzkich i chciałem to zrobić osobiście. Dużym problemem była Ona. Ona, miała brata, który był totalnym, niereformowalnym skurwysynem. Kilka razy widziałem, jak z kolegami brał młodszych chłopaków na „sesję zdjęciową”. Polegało to na tym, że zaciągało się takich chłopaków za szkołę, biło się ich otwartą dłonią po twarzy i kazało im się pozować do zdjęć z oprawcami, a do tego uśmiechać. Oprawcą na zdjęciach był właśnie jej brat, a robił je jego koleżka, który zostanie odstrzelony, jak tylko go znajdę. To on mnie wczoraj uszkodził. Chłopaków puszczali dopiero, kiedy uśmiech był wyjątkowo „szczery” i kiedy oddali już wszystko, co mieli w kieszeniach. Zastanawiam się, czy nie powtórzyć tego w jakiejś formie i nie kazać im się uśmiechać, np. z dziurą w kolanie. Chętnie bym to zrobił, ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi...
Nie chcę zrobić z tego happeningu ani jakiejś krucjaty z fajerwerkami. Nie warto też straszyć innych bardziej, niż to konieczne. Już niedługo i tak czeka ich bardzo dużo strachu...
Część broni i zapasów zostawiłem ukryte, część na wszelki wypadek zabrałem ze sobą w plecaku. Zebrałem się z tym wszystkim i ruszyłem dobrze znaną mi drogą do kantyny woźnego. Klucze były w drzwiach. Jego dziś nie będzie, bo ostro pochleje za to, co wczoraj bonusowo zarobił. Potem z powrotem. Czas odwiedzić jeszcze grób Zuzi. Możliwe, że już nigdy więcej nie będzie ku temu okazji.
***
Takie miejsca jak kantyna naszego woźnego, to miejsca, które w pewien sposób tworzą swoje osobne światy, co dla ludzi obarczonych odpowiednim poziomem usposobienia refleksyjnego jest czymś godnym uwagi. Moje przemyślenie już samo w sobie musi wywoływać pewien dysonans, bo fakt, że „coś” tworzy „coś”, co można nazwać „światem”, powinno zwracać uwagę nie tylko u ludzi z odpowiednią wrażliwością, ale u wszystkich ludzi ze zdrowymi zmysłami. Bo przecież, można śmiało dojść do wniosku, że ktoś, kto nie zdaje sobie sprawy, że znalazł się w miejscu, które można nazwać „światem” i w procesie, który go tworzy, jest istotą ludzką obarczoną pewnym upośledzeniem. Fakt, że pewnie wielu z tych, którzy byli kiedyś w kantynach swoich woźnych (jest to oczywiście tylko symboliczny przykład), nie dostrzegło, że jest tam nagromadzony osobny rozdział historii życia, dziejący się również tu, teraz i ciągle, w zupełnie odmienny, od tego który znają sposób, wynika głównie z utraty czegoś dla każdego człowieka fundamentalnego, tj. wyobraźni. To właśnie brak wyobraźni prowadzi do utraty wrażliwości i zdolności do zaangażowania się w chwilę teraźniejszą. Wydaje mi się, że lukę po jej utraceniu szybko wypełniają strach i egoizm doraźny, wynikający z bycia więzionym przez zależności potrzeb piramidy Maslowa.
Cóż, tak to jednak jest, że wyjście poza ten obszar byłoby niemniejszym błędem w byciu człowiekiem. Cóż, nam ludziom ciężko odnaleźć balans między tym, co nas uczłowiecza i zezwierzęca, wykalibrować pewne procesy naszego życia i płynące z nich wnioski tak, żeby odpowiednio je dawkować i nie doprowadzać do przeciwskutecznych rezultatów z ich wykorzystywania.
My, ludzie, przeceniamy się, ale zdarzają się pewne cuda. Śmieszą mnie i odkąd pamiętam zawsze śmieszyli – ci, którzy widzieli cud stworzenia w odległych, niedostępnych tworach, a nie potrafili go dostrzec na co dzień, w otaczającym ich świecie. Kantyna woźnego odkryta za pomocą wielkiej mocy teleskopu na innej planecie, zapewne byłaby bardzo niesamowita, nieprawdaż?
W żadnym wypadku nie oznacza to, że codzienność obdarzona cudem „samej przez się codzienności” nie może być wredna i niewdzięczna. Wystarczy wyobrazić sobie człowieka zakutego w dyby, poddawanego torturom inkwizycji, który jakimś cudem ma widok na okratowane okno swojej celi. Powiedzmy, że taki człowiek widzi w nim parę jaskółek sumiennie budujących gniazdo ze znoszonych grudek mułu i słyszy rodzące się tam życie. No cóż, to bardzo piękne, a jednak patrzy na to i mówi sobie: No fajnie, kurwa, ale ja mam ropiejącą ranę w miejscu odciętego sutka i wolę śmierć od życia, i tak dalej. Strach jest rzeczą straszną, a ignorancja bardzo często ze strachu wynika. Cóż, jak to przeczytałem w jednej z książek: „Strach jest małym mordercą, strach zabija duszę potajemnie i powoli”. Nawet jeśli tak nie brzmiał ten fragment, to ja tak go zapamiętałem. Nie jest jednak zbyt istotne, jak brzmiał dosłownie, biorąc pod uwagę, jak z niego skorzystałem.
Więc takie myśli towarzyszyły mi, kiedy szedłem pożegnać się ze swoją siostrzyczką Zuzią, choć pożegnałem się z nią już tak dawno, że prawie jej nie pamiętam, a tak naprawdę nigdy nie wypuściłem jej z moich ramion. Idąc obojętnym, na to, co mijałem, i wysłuchując bezskutecznie kolejnego krzyku, dotarłem na cmentarz, a tam wszystko się zmieniło. Tam dopiero przypomniałem sobie, czym bywa strach i jakie są jego konsekwencje.
***
Ludziom wydaje się, że pewne rzeczy dobrze już znają i pamiętają. Jednak bardzo często to tylko złudzenie, które niespodziewanie szybko może się ulotnić. Znów mijam te same groby i chociaż tyle zmieniło się u mnie, tutaj nie zmieniło się nic. Te same nazwiska, ten sam stary mur, przy którym jest jej grób. Ten sam dźwięk przejeżdżającego pociągu w nocy, ta sama cisza. Oh, nie ma takich innych miejsc jak cmentarze. Ale dzisiaj ciszę coś przerwało.
Jestem zamyślony, ale czujny. Dlatego od razu odnotowałem, że ktoś do mnie idzie. Pcha się na wszystko, obija gałęzie i ławki przy grobach. Idzie wolno, ale bez przerwy. Coś tam mamrocze, coraz wyraźniej i z każdym krokiem słyszę, że to tylko mamrotanie. Idzie bez zastanowienia, bez reakcji na obijanie kolan o ławki przy grobach. Odłożyłem torbę, wyjąłem pistolet z paska przy spodniach. To on będzie tym pierwszym? On? A kim jest ten on? Oprócz sylwetki i ubrań nie widzę nic. Ale po sylwetce i po tym, jak ktoś idzie, da się coś powiedzieć. Po nim nic. Nic z tego, co znam. Jedynie to, że idzie jakby ktoś ciągnął go sznurem, jakby był ćmą, która leci do światła, jakby musiał iść. No nie powiem, lekko mnie to zdziwiło, ale też utwierdziło w moim przekonaniu. Skoro robię coś z pełnym przekonaniem, to powinienem to szanować. Powinienem zobaczyć twarz pierwszej osoby, którą zabiję. Więc dam mu podejść. Trochę już wiem, czemu tak jest. Coś tam czytałem, coś przedostało się do internetu. To zainfekowany. Czuję niedosyt. Pierwszą osobą, którą zabiję, będzie ktoś wyjęty spod prawa. Opinie na temat tego, czy to wciąż żywy człowiek, są podzielone.
Wiatr uniósł suche liście, po murze przebiegł kot. W innych okolicznościach zawołałbym go i pogłaskał, nakarmił. Koty mają w sobie coś, dzięki czemu świat się wyostrza. Niczego nie udają, nie wahają się w żadnym ze swoich ruchów. Płyną, płyną z czasem i przestrzenią. Ale kot nie podbiegnie, bo ten coś idzie w moim kierunku. Po prostu strzelę mu w twarz. Tak się zabija zainfekowanych. Nie leczy się ich, nie zakuwa w kajdanki. Nie ma leku, podobno. Strzela się do nich. I ja strzelę, a potem stanę przy Zuzi, pomilczę chwilę i postaram się pomyśleć o niej i o tym, co znaczy jej śmierć, a nie o swoich sprawach. To zawsze ciężkie, tak ciężko nie skupiać się na swoich sprawach…
Wyciągnąłem broń i celuję. Chociaż to noc, na cmentarzu jest dość jasno. Podniósł głowę i patrzy na mnie. No i jest problem, bo ten wzrok, ta mimika jest bardzo, kurwa, niecodzienna. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, takiej prośby, takiego zawieszonego pytania, takiej żądzy, takiego zrozumienia. Takich ogromnych, przeciągniętych znaków zapytania i odpowiedzi na wszystkie pytania. Zezwierzęcenie, zrozumienie, akceptacja, bunt. Znam tę twarz. Należy do gościa sprzedającego znicze, od którego kupowałem od kilku lat chuj wie po co świeczki na grób Zuzi. To wszystko jest na jego twarzy. I wszystko sobie wzajemnie zaprzecza, bo jest i strach, i odwaga, i głód, i nasycenie, i cierpienie, i satysfakcja. Równie dobrze można powiedzieć, że nie ma na niej nic, tylko kości przykryte mięsem. Ale nie można tak powiedzieć. To coś naprawdę nowego. Jestem zafascynowany, wmurowany. Ale jak już wspomniałem, nie jestem samobójcą.
No i zanim strzeliłem, pojawił się jeszcze strach i skurwysyn mnie ugryzł. Wypuściłem broń i upadłem na plecy. W lewą łopatkę wbił mi się kamień, o drugi uderzyłem głową. Kręci mi się w niej teraz, trzymam go za ramiona, a on dalej napiera, żeby mnie gryźć, w policzki, w szyję i ta twarz już nie jest taka, jak przed chwilą, dominuje na niej tylko żądza, tylko instynkt. Ugiąłem nogi, i dostałem się nimi pod jego klatkę piersiową. Wypchnąłem go z całej siły, poleciał na grób, z którego zleciały zwiędłe kwiaty i wypalone świeczki. Natychmiast ruszył ponownie. Obracam się, chwytam broń i strzelam. Strzelam kurwa na oślep raz, dwa, trzy, cztery, trafiam w głowę, sześć. Wstaję i strzelam siedem. Znów cisza, znów spokój. Kot zwinął się w półkłębek i obserwuje. Patrzę na rękę. Mam kurwa wygryziony kawałek mięsa, ale praktycznie nie krwawię. Ręka drży i nie boli. Jak przenosi się choroba? Podobno przez ugryzienie. Podobno ci pojebani chorzy ludzie gryzą innych ludzi i nic innego ich nie obchodzi. A twarz? Groźba i wybaczenie? Pretensja i wdzięczność? To w mojej głowie. Twarzy nie ma, jest rozerwana w cholerę. Podchodzę, biorę znicz z grobu obok i patrzę na to, co zabiłem. Nachylam się. Twarz? Kupa mięsa, dziur, włosów i zębów. Oczy? Przekrwione i nieobecne. Twarzy już nie ma, nie ma już człowieka. W ten sposób zabiłem pierwszy raz. Czy zakażeni wciąż żyją? Tego póki co nie rozstrzygnięto. Mam poważny problem. Jestem sobą tak cholernie rozczarowany, straciłem cały magazynek na jednego.
***
Jestem ugryziony, ale czy jestem zarażony? Podobno 20-30 procent ludzi nie choruje w taki sposób, że przemienia się w zjadaczy innych. Podobno zarażeni mężczyźni częściej polują na kobiety, a kobiety częściej na małych chłopców. Niby zależy to rodzaju wydzielanych przez ludzi zapachów. Jeśli jestem zarażony, to nie dotrę do Tunezji. Choroba rozwija się stosunkowo powoli. Wirus, który odpowiada za zakażenia, rzekomo przypomina wirus ospy i ci, którzy ją przeszli, mają większą szansę się nie zarazić. Mówią, że jak ktoś nie miał ospy, to zapobiegawczo warto uciąć ugryzioną kończynę około 20 cm powyżej miejsca ugryzienia w czasie do 6 godzin, a potem dodając 10 cm za każdą kolejną godzinę. W takim tempie podobno rozwija się wirus. Wiem to wszystko z youtuba, w telewizji o tym nie mówili. W telewizji mówili, że wszystko jest i będzie dobrze.
Zuzi mogłem jedynie zaoferować to, że może niedługo się spotkamy, ale w sumie, kto to wie. Stanąłem przed bardzo poważnym dylematem, otóż najrozsądniejszym rozwiązaniem jest uciąć sobie rękę w przedramieniu. Co ciekawe, perspektywa ta nie budzi we mnie takiego niepokoju, jakiego należałoby się spodziewać po kimś, kto nie ma doświadczenia w ucinaniu sobie rąk. Pierwszy pomysł to skorzystanie z infrastruktury cmentarza. Ale to się nie uda, trochę mi wstyd, że wpadłem na taki pomysł. To, że cmentarz to cmentarz, nie oznacza, że można tu znaleźć w środku nocy ekwipunek potrzebny do amputowania sobie ręki. Muszę dostać się do szpitala, jest blisko, to znaczy trzy kilometry stąd. Załadowałem broń, zapaliłem papierosa, wysuszyłem butelkę, zebrałem graty i ruszyłem. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Nikt nie mówił, że uda mi się wyzbyć strachu.
***
Przed szpitalem jest mur, za którym się chowam. Chowam się, bo na szpitalnym parkingu krążą poruszający się w dziwny sposób ludzie. Zachowują się jak gołębie, zderzają się ze sobą i bezwładnie się od siebie oddalają. Zaczęło się. Myślę o rodzicach, myślę, że nie mają już szans nigdzie uciec. Myślę o tym, jak moja mama będzie twarda, o tym, jak mój ojciec będzie ze strachu bagatelizował problem i z tego samego strachu trząsł się, że nie będzie w stanie ochronić matki. Na nic mi się zdają te myśli. Czy moje plany są wciąż aktualne? Cholera wie. Naprawdę, gdybym mógł, to bym tego wszystkiego nie robił. Myślisz, że nie chciałbym być w pełni normalnym chłopakiem, bez historii takich jak ta? Kurde, bardzo bym chciał, uwierz mi. Tylko kim ja bez tego jestem? Kult ważnej śmierci – bardzo mi to, kurwa, zawsze imponowało. Śmierci w imię czegoś. Śmierci ważnej, bo przecież w tak wielu systemach filozoficzno-religijnych miałka śmierć jest karą za miałkie życie. Jak, postrzegając świat jako przyrodniczą i duchową zarazem, przyczynowo-skutkową zależność, nie hołdować takiemu myśleniu? Jak można cenić i oceniać własne życie, nie kalkulując, jak będzie wyglądać śmierć? Tylko, że ja przecież nie zakładałem śmierci…
Słyszę inne dźwięki. Krzyki, pojazdy, zbliżają się. Niczego nie widzę, nagle huk i wybuchy. Raz, dwa, trzy. Przed szpitalem nie krąży już grupa zainfekowanych, została po nich krwawa plama. Z nieba pada deszcz z ich rozerwanych ciał. Nadjeżdża czołg – Leopard, a za nim kilkunastu żołnierzy. Chowam się, jeśli mnie zobaczą, to zabiją – zostałem pogryziony. Wojsko zajmuje szpital, słyszę komendy, ustalenia. Wchodzą do środka, tam strzały, krzyk. Tak, znam go! Ktoś krzyczy, że został ugryziony, ktoś odpowiada, że wszystko będzie dobrze. Znam ten krzyk, istniał naprawdę! Jest taki sam, identyczny, chociaż męski. Zatrzymuję się, padam głową w glebę. Mam gęsią skórkę i czuję ogromne zmęczenie. Nie ma niczego tak prawdziwego jak ten krzyk…
Nie uda mi się. Wszystko się dezaktualizuje. Rodzice… jeśli żyją, to oni mi pomogą. Mama mnie przytrzyma, a ojciec utnie rękę, znajdziemy w garażu coś odpowiedniego. Powinna być jeszcze morfina, którą dostawała moja babcia, jak umierała na raka. Tak, wracam do domu. Muszę uciąć rękę i się przespać, a potem coś wymyślę. Potem coś wymyślę, bo teraz jestem bardzo zmęczony i mam mało czasu. Nikt nie może mnie zobaczyć, nikt nie może zobaczyć, że jestem ugryziony i uzbrojony. Muszę się przespać i napić kawy, wtedy pomyślę. Z jedną ręką jakoś sobie poradzę. Patrzę na nią – sinieje. Przestała szczypać, to niedobrze.
Biorę wszystko i czołgam się wzdłuż muru, muszę dotrzeć do domu, do rodziców…
A moje plany? Moja lista? Mam ją wciąż przy sobie, kiedyś jeszcze je zrealizuje, kiedyś uzupełnię listę o odpowiednie nazwiska. Może ci, którzy mieli się na niej znaleźć, dostali od kogoś szansę? Czy ode mnie, czy od kogoś/czegoś innego? Nie wiem, nie mnie to oceniać. Wracam do rodziców. Czas to tylko czas, tylko głupcy się na niego nabierają…
Dzień dobry Państwu, pozwalam sobie wrzucić moje opowiadanie - Krzyk.
2Tytuł bodaj nieregulaminowy i brak ostrzeżenia o wulgaryzmach oraz „pornografii śmierci”.
Podobała się narracja która wypytuje czytelnika, niejako obarczając współudziałem w potencjalnej zbrodni.
Ogólnie niezłe, dobrze się czytało, dobry start powieści. Ciekawią mnie dalsze opinie, zwłaszcza bardziej sceptyczne.
Sporadyczna zaimkoza, ale jak już to konkretna.Mateusz Nowak pisze: (sob 28 maja 2022, 06:25) zastanawiałem się chwilę, czy to, co mi się śniło, nie działo się jednak naprawdę.
poczułem się tak, jak wydaje mi się powinien się czuć człowiek
Mimo że mój pokój mi się podoba, nasyca mnie cierpieniem tak samo jak inne miejsca mojej codzienności.
Zdanie kanciaste w brzmieniu i nadmiarowe. Do szlifu. Może: Wybudziłem się, kiedy krzyk ucichł i zaczęło mi go brakować. Pochodził od kobiety, przepełniony strachem oraz bezradnością.Mateusz Nowak pisze: (sob 28 maja 2022, 06:25) W zasadzie to przytomność przywróciło mi to, że krzyk ustał i zaczęło mi go brakować. Pochodził od kobiety i przepełniony był zdziwieniem, strachem oraz potęgującą się z każdą chwilą bezradnością i świadomością.
Przesada, można było ich po prostu rozstrzelać, nie narażając uszkodzenia szpitala. Dziecinna ta krwawa łaźnia. Poza tym Leoparda trudno nie usłyszeć nawet z daleka.Mateusz Nowak pisze: (sob 28 maja 2022, 06:25) Niczego nie widzę, nagle huk i wybuchy. Raz, dwa, trzy. Przed szpitalem nie krąży już grupa zainfekowanych, została po nich krwawa plama. Z nieba pada deszcz z ich rozerwanych ciał. Nadjeżdża czołg – Leopard, a za nim kilkunastu żołnierzy.
Dobrze zbudowania postać, skrajna, niezrównoważona. Przekonała mnie.Mateusz Nowak pisze: (sob 28 maja 2022, 06:25) Czy uważam się za normalnego? Tak, może to dziwne, ale uważam się za normalnego.
Chociaż nie musiałem, to zrzuciłem przy okazji kwiatka w doniczce. Zrobiło mi się go szkoda, więc zszedłem i wkopałem go w ziemię
Wplotłeś ciekawe refleksje. Nie żeby jakieś ultra fascynujące, ale nie czuć pitolenia.Mateusz Nowak pisze: (sob 28 maja 2022, 06:25) Kantyna woźnego odkryta za pomocą wielkiej mocy teleskopu na innej planecie, zapewne byłaby bardzo niesamowita, nieprawdaż?
Podobała się narracja która wypytuje czytelnika, niejako obarczając współudziałem w potencjalnej zbrodni.
Ogólnie niezłe, dobrze się czytało, dobry start powieści. Ciekawią mnie dalsze opinie, zwłaszcza bardziej sceptyczne.
Krzyk
3Podobała mu się "geometria" krzyku, czyli co konkretnie? Można oczywiście tłumaczyć to w taki sposób, że to główny bohater jest pretensjonalny, a nie tekst sam w sobie, ale mnie takie wstawki tylko psują odbiór.Podobała mi się jego geometria, przyczynowo-skutkowa logika, choć przyczyna i skutek pozostawały dla mnie nieznane.
Ogólnie początek męczący, trudno było przez to przebrnąć. Potem główny bohater rozpoczyna swój quasi-publicystyczny monolog i o dziwo pierwsze negatywne wrażenie mija. Wszystko jest doskonale klarowne, czyta się dobrze. To jest największa wartość tego tekstu - jakiś bananowy, pozujący na inteligenta szczyl prawi nam swoje pseudofilozoficzne tyrady i to zupełnie nie jest irytujące. Pewnie zacznie być, jeżeli w kolejnych częściach będzie się ze swoimi przemyśleniami powtarzał.
Chętnie przeczytam więcej, liczę na jakieś niebanalne (ugryzienie takie nie jest, jak się okaże, że jest jedynym na świecie człowiekiem, który w krwi posiada jakieś przeciwciała to też nie będzie niebanalne) zwroty akcji.
Pozdrawiam