–1–
Deszcz. Cuchnąca chemikaliami, lekko tłustawa mieszanina spadająca z nocnego nieba prosto w przepaść, w cień między megality wieżowców. W miasto, które nigdy nie kładło się spać i nigdy tak naprawdę się nie budziło. Tylko trwało w letargu, szarym półśnie. Wąski zaułek. Niebieskie światła policyjnych patrolowców migoczące rozmazaną poświatą w wilgotnym, ciężkim powietrzu. Czerwono-biała taśma dookoła miejsca zbrodni. Autonomiczne sondy krążące tuż nad głowami funkcjonariuszy i techników. Błyski fleszy aparatów fotograficznych i długie igły promieni laserów dokumentających to, co człowiek potrafił uczynić bliźniemu swemu. Chłodno, bez emocji. Z cyfrową precyzją.
– Od razu widać, że to świr jakiś – skwitowało inspektoro Krasauskas. Stało u wylotu alejki, pod daszkiem wejścia do jednego z magazynów i pobieżnie przeglądało dane przekazywane przez sondy wprost do neuroimplantu. Trzy dekady pracy w policji nauczyły ono, że najbardziej oczywiste wyjaśnienie zwykle okazywało się tym najbardziej trafnym. Wyłączyło projekcję wyświetlaną bezpośrednio na siatkówce oka, sięgnęło za pazuchę długiego, ciężkiego prochowca i wyjęło papierośnicę. Otworzyło, ale zanim ujęło w dłonie cienkie cygaro, westchnęło samo do swoich myśli i pokręciło głową.
– Jak tak można? Przecież to dzieci – wymamrotał kulący się obok podkomisarz Noud. Nie mógł oderwać wzroku od zmasakrowanych ciał. Pierwsze leżało tuż przy murze magazynu, drugie trochę dalej w alejce, trzecie już tylko kilka kroków od jej wylotu na główną ulicę. Przynajmniej w większej części. Technicy potrzebowali kilku arkuszy folii, żeby przykryć rozrzucone kawałki.
Noud nerwowym ruchem postawił kołnierz znoszonej skórzanej kurtki, by choć trochę osłonić kark od wilgotnego chłodu, który wpełzał pod ubranie. Poniewczasie spojrzał na przełożono i zrozumiał, że nie zdążył podać zapalniczki. Przygryzł wargi i sklął się za to w myślach. Szefo działu już odpaliło cygaretkę i zaciągało się aromatycznym dymem.
– Nie wiem, Jerome – mruknęło inspektoro, wydychając gęsty obłoczek nosem i pocierając grzbietem dłoni nalany, porośnięty krótkimi włoskami policzek. – Naprawdę nie wiem.
Stali tak, czekając aż zespół dochodzeniowy skończy zabezpieczać ślady i odwoła autonomiczne sondy. Małe grawiloty wyposażone w zestawy kamer i czujników lądowały posłusznie na platformach transportowych patrolowców. Od grupy techników w białych kombinezonach, którzy krzątali się przy sprzęcie, oderwała się drobna postać w policyjnej czapce i służbowym, długim płaszczu. Ruszyła przez strugi deszczu w kierunku dwójki oficerów.
– Aspirant Kent, co wiemy? – krzyknął Noud, jeszcze zanim funkcjonariuszka zdążyła podejść. Założył dłonie za plecy i wyprostował się, czekając na raport. Jednak dziewczyna ostentacyjnie go zignorowała i zameldowała inspektoro:
– Iana Moldowaneschti, lat szesnaście; Kara Armanque, lat siedemnaście i Vigo Halle, lat szesnaście. Klasa syntetyczna zero. – Aspirant Kent stuknęła palcem w ekran trzymanego w dłoniach terminala. Na siatkówkach całej trójki wyświetliły się karty identyfikacyjne ofiar.
– O ja pierdolę… biologiczne dzieci – wymamrotał Noud.
Krasauskas zgromiło go ostrym spojrzeniem, ale zaraz warknęło do policjantki:
– Utajnić. Natychmiast! – wycedziło przez zęby. – Aspirant Kent, jesteście osobiście odpowiedzialna za utrzymanie tajemnicy służbowej. Ta informacja nie wychodzi poza wydział…
– Ale raport do centralnej bazy już posze… – próbowała zaprotestować dziewczyna.
– Żadnego raportu!!! – wrzasnęło Krasauskas i bezceremonialnie wyrwało jej tablet z dłoni i kilkukrotnie stuknęło nerwowo kolejno wyskakujące ikonki. – Ślady zabezpieczyć, ciała przesłać do nas – rzuciło, nie patrząc na aspirant.
– Inspektoro, przypominam, że każdą ofiarę zbrodni, która nie ma wszczepionego neuroimplantu, należy niezwłocznie zgłosić do centralnej…
– Wykonać! – ucięło szefo wydziału.
Dziewczyna zagryzła wargi, przez chwilę stała niezdecydowana, jakby kalkulowała, czy warto powiedzieć coś jeszcze. W końcu posłusznie skinęła głową i odmaszerowała ku reszcie. Krasauskas nie zaprzątało sobie nią więcej uwagi. Było pochłonięte studiowaniem danych na terminalu. W końcu wywołało zbiorczą informację i udostępniło ją podkomisarzowi:
– Dzieciaki Mocodawców.
Naud pokręcił głową i mrugnięciem powiek zgasił swoją projekcję. Nerwowym ruchem potarł usta dwoma palcami, wreszcie wydusił z siebie:
– Nie powinniśmy tego tykać. Czegokolwiek byśmy nie zrobili i tak będziemy bici.
Krasauskas parsknęło, wydymając mięsiste policzki:
– Pff, już na to za późno, nie uważasz Jerome? – Wskazało ruchem głowy miejsce zbrodni, obrabiane teraz przez gromadę techników dochodzeniowych. Ich techników.
– Chodzi mi o to, że nie osobiście. Jako wydział już jesteśmy umoczeni, ale to nie znaczy, że ty i ja musimy mieć z tym coś wspólnego. Przynajmniej nie za dużo.
Odkaszlnął. Zawsze tak robił, gdy się denerwował. Niekontrolowany odruch, oznaka słabości. Teraz jednak zabrzmiało to niemalże jak doskonale wykalkulowana pauza. Taka, jaką wtrąca się, by sprowokować rozmówcę do reakcji.
Inspektoro spojrzało na niego z ukosa. Podniosło do ust cygaro, zaciągnęło się dymem i wypuszczając powolutku kłęby nosem, pokiwało z uznaniem głową.
– Ty to masz łeb, Jerome. Masz, i to na właściwym miejscu.