Rozdział 18+
– Masz, sztachnij się. – Basowy głos wyrwał opartego o barierkę wiaduktu Edwarda z ponurej zadumy. Chłopak uniósł wzrok znad nierównych, popękanych płytek wąskiego chodnika. Lwią część jego pola widzenia zajmowała teraz wielka jak bochen ręka, trzymająca wypalonego do połowy papierosa.
– Edward. – Bas zabrzmiał jeszcze niżej. – Wyglądasz jak gówno. Wyglądaj tak dalej, to za niedługo ciebie ktoś nam zleci ukraść. – Ogorzałe oblicze o kwadratowej, pokrytej cieniem zarostu szczęce rozjaśnił zaczepny uśmiech, ale widać było, że mężczyzna się martwi. Miał zresztą o co - trójkątną twarz Edwarda szpeciła niezdrowa bladość, zaś jego ostre, cienkie brwi ściągały się nisko nad błyszczącymi w napięciu szarymi oczami.
Edward westchnął ciężko i spróbował poprawić wysoki kołnierz ciemnoniebieskiej kurtki, byleby zająć czymś trzęsące się ręce.
– Niech pan da sp… – urwał raptownie, odchrząknął i poprawił się równie szybko: – Odwal się ode mnie, Ulman.
Edward westchnął ciężko i spróbował poprawić wysoki kołnierz ciemnoniebieskiej kurtki, byleby zająć czymś trzęsące się ręce.
– Niech pan da sp… – urwał raptownie, odchrząknął i poprawił się równie szybko: – Odwal się ode mnie, Ulman.
Znali się raptem dwa tygodnie i Edward nie mógł pozbyć się nawyku mówienia do Ulmana per “Pan”. Jak jednak inaczej zwracać się do niemal dwumetrowego giganta, którego sylwetka przesłania słońce, głos dudni niczym lawina, a ostre, grubo ciosane rysy przywodzą na myśl oblicza barbarzyńskich wodzów, złowrogie i pradawne? Umysł co prawda podsuwał Edwardowi “Wodza” i “Waszą Ogromność”, ale z wiadomych względów chłopak wolał trwać przy “Panu”. Skojarzenie z prehistorycznym watażką nie było bezpodstawne - wręcz przeciwnie, Edward doskonale pamiętał bogato ilustrowaną monografię archeologiczną, którą znalazł w bibliotece Instytutu Taumaturgicznego miesiąc wcześniej. Traktowała właśnie o brutalnych plemionach nomadów, których najazdy miały nękać Anabis Cetia w zamierzchłej przeszłości. Czytając pracę przez myśl mu nie przeszło, że wkrótce stanie naprzeciw postaci żywcem wyjętej z jednej z rycin. Jeszcze bardziej nie spodziewał się wtedy, że niespełna dwa dni po tym spotkaniu otrzyma dożywotni zakaz przekraczania bram Instytutu.
Ulman prychnął cicho, po czym rozczochrał i tak już nastroszone włosy chłopaka. Ich końcówki wciąż nosiły niewyraźne ślady farby, odcinającej się biało od naturalnego brązu.
– Nie mogłeś wybrać sobie gorszego momentu na wątpliwości… Musisz wziąć się w garść, młody. – W czarnych oczach olbrzyma pojawił się groźny błysk. – Beatrice urwie nam obu jaja, jeśli to nie wypali.
– Pewnie – mruknął Edward niewyraźnie, odwracając się od niego i opierając przodem o barierkę. – Najgorsze jest to czekanie…
– Nie mogłeś wybrać sobie gorszego momentu na wątpliwości… Musisz wziąć się w garść, młody. – W czarnych oczach olbrzyma pojawił się groźny błysk. – Beatrice urwie nam obu jaja, jeśli to nie wypali.
– Pewnie – mruknął Edward niewyraźnie, odwracając się od niego i opierając przodem o barierkę. – Najgorsze jest to czekanie…
Ulman przez chwilę patrzył na chłopaka uważnie, po czym westchnął i oparł się obok, wyciskając z barierki żałosny jęk. Gdyby wychylić się nieco dalej, można by dojrzeć brunatny kręgosłup tregry, odsłonięty przez dziury w zmurszałym betonie.
Wiadukt, na którym stali, wyłączono z użytku dobre dziesięć lat temu, czyniąc z konstrukcji kolejny pomnik koszmaru urbanistycznego, jakim było Anabis Cetia. Tu, w Wichurze, nie było jeszcze tak źle - dzielnica znajdowała się daleko od nabrzeża i pęd modernizacji przeszedł tu bokiem. Lecz im bliżej Wrzącego Oceanu, tym bardziej miasto zaczynało przypominać zmaltretowaną dioramę modelarską, wydaną na rzeź dwóm wrogim sobie siłom. Pierwszą z nich był ślepo wpatrzony w przyszłość monumentalizm Rady Komisarzy - trzydzieści lat temu, opętane boomem przemysłu morskiego władze w zasadzie z dnia na dzień postanowiły uczynić z Anabis Cetia industrialną potęgę. Na fali początkowych sukcesów Drugiej Floty Greaves’a miasto zaczęto gruntownie przebudowywać, zaś gdy przemysł morski uległ załamaniu, dokończyć ambitnych inwestycji nie było z czego, ani nawet komu - Radzie brutalnie wyrwano ster władzy, doszczętnie go przy tym roztrzaskując. Część dużych fragmentów natychmiast przejął jednomyślny Rząd, szczapy trafiły w ręce korporacji armatorskiej “Awiamotr” oraz Instytutu Taumaturgicznego, zaś drzazgi stały się zarzewiem konfliktu gangów, które zaczęły wydzierać je sobie nawzajem, walcząc o kontrolę nad biedniejszymi dzielnicami. Dokładnie na taki moment czekała druga z władających miastem sił: cyniczny oportunizm podparty żądzą szybkiego zysku. Burzone z takim zapałem fawele odrodziły się na zgliszczach niedokończonych zakładów i hal produkcyjnych. Truchła nierentownych fabryk szybko zaroiły się od przedsiębiorczych czerwi, gotowych zagospodarować najbardziej lichą nawet przestrzeń. Toporne filary mostów samochodowych utonęły w bagnie budynków czynszowych, zaś same pasy jezdni ugięły się pod ciężarem plugawych bud i szop, naprędce kleconych z blachy i dykty.
Nikt o zdrowych zmysłach nie próbował zakładać stałych osad na wybrzeżu i jedynie Anabis Cetia stanowiło wyjątek. Na prowincji utarło się stwierdzenie, że mieszkańcy AC swoim kolektywnym szaleństwem dają odpór piekielnej temperaturze. Każdy wiedział jednak, że metropolia po prostu wygrała na loterii geograficznej. W zatoce, nad którą mieściło się AC, znajdowało się ujście Habera – mroźnego wiatru, mającego źródło daleko na północy. Haber dął szaleńczo i groźnie, wspinając się na masyw Gór Bladych, spływał gromką kaskadą po ich południowej stronie, gdzie szarpał koronami drzew w okrytej złą sławą Dziczy, po czym minimalnie osłabiony lądował w Zatoce Kalentury, wbijając się lodowym klinem w mroczną toń Wrzącego Oceanu. Różnica temperatur między Anabis Cetia a resztą wybrzeża szokowała - przebywanie w pobliżu Oceanu mogło skończyć się śmiercią nawet po kilku minutach, tymczasem w Anabis Cetia potrafił czasem spaść śnieg. Co prawda tylko na peryferiach i może raz na dekadę, ale potrafił.
Jednak chłód nie był jedynym błogosławieństwem, jakie Haber roztaczał nad Anabis Cetia. Lodowy wiatr tworzył wyrwę w Ugiyak - monumentalnej zasłonie chmur, okrywającej wybrzeże grobowym całunem. Chmury wrzały równie mocno, jak sam Ocean i w rzeczywistości stanowiły skupisko niezliczonych komórek burzowych. Te niszczycielskie cyklony, powstałe na drodze parowania ogromnych ilości wód, nierzadko potrafiły zapędzić się na kilka kilometrów w głąb lądu, zanim gwałtownie ochładzająca się atmosfera odpierała ich szarżę. Niosły ze sobą nie tylko niszczycielsko silne podmuchy, ale i rzęsiste opady o temperaturze niewiele niższej niż wrząca. Przez lata ludzkiego osadnictwa Ugiyak urosła do rangi czegoś więcej niż zjawiska atmosferycznego i nikt, kto znał wygląd wybrzeża, nie śmiał tej reputacji podważać: niskie brzegi stanowiło słone, błotniste bagno, bezustannie smagane deszczem i podmywane podchodzącym od dołu ukropem; zaś to, co w zamierzchłej przeszłości mogło być wapiennymi klifami, zmieniło się w ciągnące się za horyzont krasowe galerie. Przetykane wyrwami studni, lejów, wywierzysk czy guzami ostańców, skrzące się od zastygłych wapiennych sopli i naciekowych draperii, bardziej niż formacje skalne przypominały gniazda jakichś ogromnych, wstrętnych owadów. Burzowy całun nosił różne nazwy w różnych miejscach kontynentu, ale najpowszechniejszą była właśnie Ugiyak - słowo z języka Inów, mieszkańców Dziczy, oznaczające “tą, która pożera”.
– Zaraz zaczynamy – Głos Beatrice przywrócił Edwarda do rzeczywistości. Chłopak skrzywił się i poprawił zawiązany na palcu supełek z białych włosów - matrycę umożliwiającą kontakt telepatyczny z ich właścicielką. Beatrice była całkiem wprawnym esperem, potrafiła utrzymać stałe połączenie z czterema osobami naraz. Teraz pełniła również rolę hosta - osoby trzymające przy sobie kosmyki jej włosów mogły za ich pośrednictwem rozmawiać ze sobą nawzajem, co określano mianem “pasma wspólnego”.
Choć w Instytucie Edward często miał do czynienia z telepatią, w ogóle do niej nie przywykł. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny raz przyprawiał go o trochę większy dyskomfort. Nawet wyjątkowo dźwięczny i miły głos Beatrice nie był w stanie osłodzić odrazy, jaką wywoływało nagłe pojawienie się pod czaszką cudzych myśli, na wskroś obcych i niechcianych.
Edward odetchnął głęboko i zepchnął protesty podświadomości na dalszy plan.
– Rządowa kurew kręciła się po Wichurze podejrzanie długo, ale zaczyna się rozchodzić – relacjonowała Beatrice. – A paramedycy przed chwilą wyjechali na akcję. Coś sporego, trzy ambulanse. Spróbujmy szybko się uwinąć, żeby nie zablokowali nam podjazdu, kiedy wrócą. Ulman, gdyby wszystko poszło się jebać, to zwiniesz którąś karetkę, ale na razie trzymamy się planu.
– Mm. Powiedzieć to łatwo… – pomyślał Ulman z przekąsem. Edward aż wzdrygnął się, słysząc głos olbrzyma, mimo że ten nie otworzył ust.
– Nie pyskuj. Ed, jak tylko znajdziesz naszego trupa, kieruj się od razu na parking. Tylko mi czasem nie panikuj, jasne? Głowa do góry i zachowuj się, jakbyś nie był przestępcą.
– Jasne – mruknął Edward, mocno pocierając brwi. Czuł chłód wiatru na zroszonym potem czole.
– Liczę na ciebie, mój ty śliczniutki borsuczku. – Głos Beatrice zawibrował w umyśle chłopaka, spływając wzdłuż kręgosłupa nieprzystojnym dreszczem. – Postaraj się ładnie, to…
– Jeszcze jeden jurny komentarz na wspólnym paśmie i będziecie sobie uciekać na piechotę. – Przepity głos uciął namiętną tyradę w zarodku. Edward znał jego właściciela jedynie z opisu Ulmana: miał na imię Arthur, dobiegał sześćdziesiątki i trochę za bardzo lubił wypić. Zwłaszcza to ostatnie budziło zastrzeżenia, jako że miał pełnić rolę kierowcy.
– Rządowa kurew kręciła się po Wichurze podejrzanie długo, ale zaczyna się rozchodzić – relacjonowała Beatrice. – A paramedycy przed chwilą wyjechali na akcję. Coś sporego, trzy ambulanse. Spróbujmy szybko się uwinąć, żeby nie zablokowali nam podjazdu, kiedy wrócą. Ulman, gdyby wszystko poszło się jebać, to zwiniesz którąś karetkę, ale na razie trzymamy się planu.
– Mm. Powiedzieć to łatwo… – pomyślał Ulman z przekąsem. Edward aż wzdrygnął się, słysząc głos olbrzyma, mimo że ten nie otworzył ust.
– Nie pyskuj. Ed, jak tylko znajdziesz naszego trupa, kieruj się od razu na parking. Tylko mi czasem nie panikuj, jasne? Głowa do góry i zachowuj się, jakbyś nie był przestępcą.
– Jasne – mruknął Edward, mocno pocierając brwi. Czuł chłód wiatru na zroszonym potem czole.
– Liczę na ciebie, mój ty śliczniutki borsuczku. – Głos Beatrice zawibrował w umyśle chłopaka, spływając wzdłuż kręgosłupa nieprzystojnym dreszczem. – Postaraj się ładnie, to…
– Jeszcze jeden jurny komentarz na wspólnym paśmie i będziecie sobie uciekać na piechotę. – Przepity głos uciął namiętną tyradę w zarodku. Edward znał jego właściciela jedynie z opisu Ulmana: miał na imię Arthur, dobiegał sześćdziesiątki i trochę za bardzo lubił wypić. Zwłaszcza to ostatnie budziło zastrzeżenia, jako że miał pełnić rolę kierowcy.
Wraz ze słowami Arthura do świadomości odbiorców wdarły się niewyraźne przebłyski - widok pokrytej smugami przedniej szyby, dotyk wytartej skóry kierownicy, zapach wbitego w tapicerkę dymu. Edward mógł tylko modlić się w duchu, by ten niewprawny użytek telepatii wynikał z czegokolwiek innego niż odurzenia alkoholem.
– Pal gumę, stary chlorze! – Krzyk Beatrice wybuchnął jak fajerwerk, nawet u Ulmana wywołując grymas bólu. – Ciesz się, że w ogóle… – urwała i naraz jej głos stał się suchy, rzeczowy: – Rząd się zwinął. Trasa czysta, zaczynamy.
– Powodzenia, mały – burknął jeszcze Arthur, po czym na paśmie zapadła cisza.
Edward z trudem przełknął ślinę. Gula strachu opadła do żołądka i poczuł falę mdłości. Z zaciętym wyrazem twarzy ruszył ku schodom.
– Ed. – Głos Ulmana zabrzmiał dziwnie cicho, jakby w nadziei, że utonie w dochodzącym spod wiaduktu harmidrze. Chłopak przystanął w pół kroku, wlepił w olbrzyma oczekujące spojrzenie. Ulman milczał przez chwilę z napiętą miną, po czym westchnął i nagle się rozpromienił, dziwnie, sztucznie. – Pamiętaj, zawsze trzymam twoją stronę. Z jajami czy bez.
– Uhh… Jasne! – odrzekł Edward, siląc się na dziarski ton.
– Powodzenia, mały – burknął jeszcze Arthur, po czym na paśmie zapadła cisza.
Edward z trudem przełknął ślinę. Gula strachu opadła do żołądka i poczuł falę mdłości. Z zaciętym wyrazem twarzy ruszył ku schodom.
– Ed. – Głos Ulmana zabrzmiał dziwnie cicho, jakby w nadziei, że utonie w dochodzącym spod wiaduktu harmidrze. Chłopak przystanął w pół kroku, wlepił w olbrzyma oczekujące spojrzenie. Ulman milczał przez chwilę z napiętą miną, po czym westchnął i nagle się rozpromienił, dziwnie, sztucznie. – Pamiętaj, zawsze trzymam twoją stronę. Z jajami czy bez.
– Uhh… Jasne! – odrzekł Edward, siląc się na dziarski ton.
Gdy schodził po nierównych schodach na poziom ulicy, wciąż miał przed oczami twarz Ulmana - szeroki, cwaniacki uśmiech nie zdołał w pełni przykryć strachu, który szpecił oblicze mężczyzny głębokimi zmarszczkami.
Idąc wąską uliczką między rzędami leciwych, ale zadbanych kamienic, Edward nie miał prawa budzić zainteresowania: podkrążone oczy, wisielcza mina, niemal rwący się do biegu krok, zaś wszystko to okryte ciemnoniebieską kurtką z odblaskowymi pasami na ramionach, jaką zwykli nosić monterzy instalacji elektrycznych. Gdyby któryś z nielicznych przechodniów zaszczycił go dłuższym spojrzeniem, uznałby go za spóźnionego do pracy młodego elektryka. Tego rodzaju kamuflaż nie mógł jednak wystarczyć do wypełnienia powierzonego chłopakowi zadania - Szpital im. Placeholdera na stałe zatrudniał własnych techników i jeśli Edward chciał bezpiecznie przekroczyć Punkt Kontroli Personelu, musiał zawierzyć ostatniej rzeczy, jaka wciąż łączyła go z wcale nie tak dawnym życiem: legitymacji studenta Instytutu Taumaturgicznego.
Gdy dwa tygodnie wcześniej władze uczelni zażądały jej zwrotu, jakieś niejasne przeczucie kazało Edwardowi skłamać, że ją zgubił. Wtedy był to dla niego ostatni pokaz nieposłuszeństwa wobec Instytutu, teraz jednak romantyczna część jego charakteru usilnie starała się przekonać chłopaka, że myśl tę podsunęła mu sama Opatrzność. Edward co prawda nigdy nie wierzył w jej istnienie, tak jak nie wierzył w posiadanie jakichkolwiek romantycznych tendencji. Był pewien, że nawet jeśli drakońska dyscyplina matki nie udusiła ich w zarodku, to z pewnością dokonały tego dwa lata spędzone na uczelni. Chłopak wstydził się tych myśli, ale nieśmiało wierzył, że zatrzymanie legitymacji było czymś więcej niż zwykłym aktem oporu. Zielony plastikowy prostokąt, podrapany od częstego użytku okazał się jego biletem wstępu do dowodzonej przez Beatrice grupy najemników. Z drugiej strony, kobieta od samego początku dawała mu do zrozumienia, że jej się podoba, więc czy aby nie…
Edward potrząsnął głową, odganiając kosmate myśli. Na pewno chodziło o coś więcej, niż tylko to. Zamierzał zrobić wszystko, by to udowodnić.
Czas na rozmyślania skończył się wraz ze ściskiem cienistej alejki. Na moment zwalniając kroku, Edward omiótł wzrokiem kanciastą bryłę szpitala. Przybrudzoną przez wiszący nad miastem smog fasadę przetykały wypucowane na błysk rzędy okien, blado rozświetlanych przez skryte za gęstymi jesiennymi chmurami słońce. Popękany chodnik, z jednej strony obsadzony rachitycznymi drzewkami, prowadził do głównego wejścia, ale Edward raptownie skręcił ku parkingowi, kierując się w stronę izby przyjęć. Z sercem bijącym gdzieś w okolicach krtani patrzył, jak gruby ochroniarz wychodzi przez główne drzwi i ciężkim krokiem schodzi po rampie dla wózków, macając się po odblaskowej kamizelce. Mężczyzna w końcu wyłuskał z kieszeni paczkę papierosów, odpalił jednego i skrył się za winklem.
Edward głośno wypuścił wstrzymywane powietrze. Stał z jedną nogą na asfalcie zatoczki dla kierowców. Zszedł już z chodnika i teraz bał się, że ponowna zmiana trasy wywoła podejrzenia u jakiegoś nieokreślonego obserwatora. Z drugiej strony stanie w rozkroku między trawnikiem a drogą też nie należało do czynności budzących zaufanie… Zrobiło mu się gorąco.
– Wszystko gra? – W głowie chłopaka zabrzmiał zmartwiony głos. Beatrice musiała wyczuć zalewającą go panikę.
– Wszystko gra – skłamał, ruszając żwawym krokiem przez zatoczkę. Z zaciętą miną wkroczył na izbę przyjęć. – Wchodzę do środka.
– Tylko spokojnie. Na papierze masz pełne prawo tu być. – Słyszał ją wyraźnie, mimo panującego wewnątrz zgiełku.
Zapach lizolu z nutą krwi i innych płynów ustrojowych onieśmielał, ale Edward nawet nie zatkał nosa. Przez ostatnie dni nawąchał się tylu plugawych fetorów, że nie robiło to już na nim wrażenia.
– Wszystko gra? – W głowie chłopaka zabrzmiał zmartwiony głos. Beatrice musiała wyczuć zalewającą go panikę.
– Wszystko gra – skłamał, ruszając żwawym krokiem przez zatoczkę. Z zaciętą miną wkroczył na izbę przyjęć. – Wchodzę do środka.
– Tylko spokojnie. Na papierze masz pełne prawo tu być. – Słyszał ją wyraźnie, mimo panującego wewnątrz zgiełku.
Zapach lizolu z nutą krwi i innych płynów ustrojowych onieśmielał, ale Edward nawet nie zatkał nosa. Przez ostatnie dni nawąchał się tylu plugawych fetorów, że nie robiło to już na nim wrażenia.
Izba przyjęć miała kształt koślawej litery T, gdzie grube poziome ramię stanowiło poczekalnię wraz z rejestracją, zaś w ścianach prostopadłego do nich korytarza znajdowały się drzwi do ambulatoriów i pomieszczeń pomocniczych.
Jedną ze ścian i środkowy filar podpierała plejada najróżniejszych nieszczęśników: rodzice z chorymi dziećmi, dzieci z chorymi rodzicami, poharatani na wszelkie sposoby robotnicy, ledwo żywi, słaniający się na drżących nogach narkomani… Na przeszklonym okienku rejestracyjnym uwiesił się cuchnący pijaczyna, cierpiący zapewne na nerki, jeśli za kryterium diagnostyczne uznać jego zasikane spodnie. Jedyne dostępne krzesło zajmował okropnie spuchnięty mężczyzna, na próżno próbując rozchylić brudnymi palcami nalane oczodoły. Jakiś krępy facet z nożem sterczącym z pleców otaksował Edwarda spojrzeniem, po czym na powrót skoncentrował się na nieumieraniu.
Jedną ze ścian i środkowy filar podpierała plejada najróżniejszych nieszczęśników: rodzice z chorymi dziećmi, dzieci z chorymi rodzicami, poharatani na wszelkie sposoby robotnicy, ledwo żywi, słaniający się na drżących nogach narkomani… Na przeszklonym okienku rejestracyjnym uwiesił się cuchnący pijaczyna, cierpiący zapewne na nerki, jeśli za kryterium diagnostyczne uznać jego zasikane spodnie. Jedyne dostępne krzesło zajmował okropnie spuchnięty mężczyzna, na próżno próbując rozchylić brudnymi palcami nalane oczodoły. Jakiś krępy facet z nożem sterczącym z pleców otaksował Edwarda spojrzeniem, po czym na powrót skoncentrował się na nieumieraniu.
Chłopak zacisnął zęby i zagłębił się w pulsującą masę ciał.
Był już w połowie, gdy drogę zagrodziła mu tęga, stara pielęgniarka. Jakby czując czyjeś spojrzenie, kobiecina przerwała na moment uwijanie się między pacjentami i spojrzała na chłopaka wyzywająco.
– No? – ponagliła go, rozkładając pulchne dłonie.
– Eee… Ja tam. – wskazał na zaklejone prozdrowotnymi plakatami drzwi do głównej części szpitala. – Tam idę, tak tylko sobie wszedłem tędy…
– No to co mi tu stoi! Niech idzie!
Posłusznie wykonał polecenie i po chwili dalszego przepychania się zniknął za drzwiami.
– Mm, klasa, młody. Ty to aktorem powinieneś zostać… – usłyszał w głowie złośliwy głos Arthura.
– Morda, chlejusie. – Ulman szybko uciął dalsze docinki. – Dobrze zrobiłeś, Ed. Wchodząc przez izbę uniknąłeś spotkania z ochroną. To żadne ryzyko, ale wiesz, przezorny zawsze…
– Mhm. Jasne – pomyślał chłopak w odpowiedzi. Wiedział, że Ulman kłamie, by dodać mu otuchy, ale i tak poczuł się trochę lepiej.
Po chwili marszu przez jasny, zielony korytarz stanął przed wysoką ladą. Dalej po prawej widział ciężkie stalowe drzwi z małym, zakratowanym okienkiem.
– No? – ponagliła go, rozkładając pulchne dłonie.
– Eee… Ja tam. – wskazał na zaklejone prozdrowotnymi plakatami drzwi do głównej części szpitala. – Tam idę, tak tylko sobie wszedłem tędy…
– No to co mi tu stoi! Niech idzie!
Posłusznie wykonał polecenie i po chwili dalszego przepychania się zniknął za drzwiami.
– Mm, klasa, młody. Ty to aktorem powinieneś zostać… – usłyszał w głowie złośliwy głos Arthura.
– Morda, chlejusie. – Ulman szybko uciął dalsze docinki. – Dobrze zrobiłeś, Ed. Wchodząc przez izbę uniknąłeś spotkania z ochroną. To żadne ryzyko, ale wiesz, przezorny zawsze…
– Mhm. Jasne – pomyślał chłopak w odpowiedzi. Wiedział, że Ulman kłamie, by dodać mu otuchy, ale i tak poczuł się trochę lepiej.
Po chwili marszu przez jasny, zielony korytarz stanął przed wysoką ladą. Dalej po prawej widział ciężkie stalowe drzwi z małym, zakratowanym okienkiem.
– Co tam, kochaneczku? – Kobieta za ladą uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i siorbnęła kawy z kubka w pieski. Dobiegała pięćdziesiątki, który to fakt starała się ukryć przy użyciu mocnego, brzydkiego makijażu i tlenionych włosów. Przypominała Edwardowi sympatyczną panią Meredith z dziekanatu, u której dwa lata temu załatwiał stypendium, tuż po dostaniu się do Instytutu. Potrząsnął głową, odganiając wspomnienia.
– Eee… Punkt Kontroli Personelu? – Pytanie było cokolwiek zbędne, dokładnie te słowa widniały na zwisającym z sufitu szyldzie.
– Mhm – mruknęła kobieta w oczekiwaniu, patrząc na chłopaka znad cienkich okularów na łańcuszku.
– To znaczy… Bo… – Drżącą dłonią wyjął legitymację i przekazał ją recepcjonistce. – Miałem tu przyjść, no i… przyszedłem.
– Aaa, studencik! – zaszczebiotała kobieta, uśmiechając się przyjaźnie. – Nic się nie bój, wszystko gra! Już, tylko cię tutaj znajdę…
Długie paznokcie zastukały o klawiaturę, kobieta zmrużyła oczy, wpatrując się w kineskopowy monitor. Edward wstrzymał oddech. Jeśli teraz okaże się, że usunięto go z systemu…
– Hmm… – zamruczała kobieta, na jej twarz wypłynęła konsternacja. – Nie wbili mi cię w kalendarz. Na pewno miałeś być dzisiaj?
– C… Co? – zająknął się, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. – T-tak, dzisiaj, piątek, trzynasty, na pewno chodziło o dzisiaj!
– Nie, nie denerwuj się, maleńki – zagruchała opiekuńczo. – To nic, najwyżej potem się to uzupełni. Masz legitymację, więc nikt nie powinien robić problemów.
Jeszcze raz porównała stojącego przed nią roztrzęsionego chłopaka ze zdjęciem na legitymacji, po czym z aprobatą skinęła głową.
– Przez drzwi i korytarzem aż do końca. Masz tutaj kartę tymczasową. – Podała mu zawieszony na smyczce prostokąt z pomarańczowego plastiku. – Pobierzesz sobie kitel i maskę. Niestety doktor Ford teraz operuje, będziesz musiał trochę poczekać. Usiądź sobie w pokoju socjalnym, pewnie tam wpadnie, jak skończy. Jeśli nie, to jego gabinet jest na drugim piętrze, numer czterdzieści trzy.
– Eee… Punkt Kontroli Personelu? – Pytanie było cokolwiek zbędne, dokładnie te słowa widniały na zwisającym z sufitu szyldzie.
– Mhm – mruknęła kobieta w oczekiwaniu, patrząc na chłopaka znad cienkich okularów na łańcuszku.
– To znaczy… Bo… – Drżącą dłonią wyjął legitymację i przekazał ją recepcjonistce. – Miałem tu przyjść, no i… przyszedłem.
– Aaa, studencik! – zaszczebiotała kobieta, uśmiechając się przyjaźnie. – Nic się nie bój, wszystko gra! Już, tylko cię tutaj znajdę…
Długie paznokcie zastukały o klawiaturę, kobieta zmrużyła oczy, wpatrując się w kineskopowy monitor. Edward wstrzymał oddech. Jeśli teraz okaże się, że usunięto go z systemu…
– Hmm… – zamruczała kobieta, na jej twarz wypłynęła konsternacja. – Nie wbili mi cię w kalendarz. Na pewno miałeś być dzisiaj?
– C… Co? – zająknął się, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. – T-tak, dzisiaj, piątek, trzynasty, na pewno chodziło o dzisiaj!
– Nie, nie denerwuj się, maleńki – zagruchała opiekuńczo. – To nic, najwyżej potem się to uzupełni. Masz legitymację, więc nikt nie powinien robić problemów.
Jeszcze raz porównała stojącego przed nią roztrzęsionego chłopaka ze zdjęciem na legitymacji, po czym z aprobatą skinęła głową.
– Przez drzwi i korytarzem aż do końca. Masz tutaj kartę tymczasową. – Podała mu zawieszony na smyczce prostokąt z pomarańczowego plastiku. – Pobierzesz sobie kitel i maskę. Niestety doktor Ford teraz operuje, będziesz musiał trochę poczekać. Usiądź sobie w pokoju socjalnym, pewnie tam wpadnie, jak skończy. Jeśli nie, to jego gabinet jest na drugim piętrze, numer czterdzieści trzy.
Edward skwapliwie kiwał głową, słuchając instrukcji. Taktyka na słodkiego, zagubionego chłopca zadziałała nad wyraz dobrze. Zamierzał do końca swoich dni utrzymywać, że obrał ją w pełni świadomie i na pewno nie była dziełem przypadku.
Kobieta postukała jeszcze w klawiaturę, po czym nacisnęła zamontowany pod blatem przycisk. Rozległ się ostry jazgot brzęczyka, w metalowych drzwiach coś szczęknęło. Chłopak niepewnie uśmiechnął się do recepcjonistki i przeszedł na drugą stronę. Kobieta była naprawdę miła i Edwardowi zrobiło się przykro, że tak ją okłamuje, ale nie było już odwrotu.
Teraz, gdy znalazł się po drugiej stronie, spłynął na niego dziwny spokój. Przemożna chęć poddania się i ucieczki, która jeszcze chwilę temu pętała jego ruchy, ustąpiła miejsca pustce. Rozglądając się za punktem przydziału odzieży, położył dłoń na piersi i spróbował zmierzyć sobie puls. Nawet nie zdziwiło go, gdy niczego nie wyczuł. Albo serce stanęło mu ze strachu, albo biło tak szybko, że aż niezauważalnie.
Szybko trafił na duży blaszany automat i naśladując jakiegoś pracownika, przejechał pomarańczową kartą przez szczelinę czytnika. Na dalszym końcu urządzenia otworzyła się jedna ze skrytek, z której zabrał kitel i białą maskę na gumce. Kitel był miejscami pożółkły i postrzępiony, a ponadto sporo za duży - Edward nie musiał nawet zdejmować kurtki, by go założyć. Maska po bliższych oględzinach okazała się być budowlana, przeciwpyłowa i Edward pomyślał, że być może rzeczywiście nie ma się czym martwić. Jeśli szpitala nie stać było na dobrej jakości odzież medyczną, to istniała szansa, że budżet przeznaczony na ochronę również nie należał do najwyższych.
Szpital żył własnym życiem. Korytarze wrzały od ruchu: pielęgniarze rzucali się z miejsca na miejsce, niosąc naręcza materiałów opatrunkowych, pchając nosze i wózki z lekami lub po prostu skacząc od sali do sali, zbyt zajęci, by chwycić cokolwiek w ręce. Edward żwawym krokiem minął kilka gabinetów, salę operacyjną, prawie zderzył się ze spieszącym dokądś lekarzem i w końcu znalazł drzwi na klatkę schodową. Ostrożnie wyjrzał przez barierkę. Schody kończyły się piętro niżej, przechodząc w wąski, słabo oświetlony korytarz. Poczuł na twarzy powiew zimna.
– Na pewno dostanę się do kostnicy? – pomyślał niepewnie. – A jak ktoś tam pilnuje?
– Gospodarczy powinien cię wpuścić, masz przecież kartę – zapewniła go Beatrice.
– Powiesz, że przysłali cię zabrać zwłoki do prosektorium.
– A jak on sam zechce to zrobić? W końcu to jego kostnica, nie?
– Chłop dzień w dzień zajmuje się trupami. Nie jest pierdolnięty, nie będzie sam się pchał do roboty, kiedy ktoś może go wyręczyć. – Edward poczuł, jak Beatrice wzrusza ramionami.
– Pracuje w kostnicy, chyba właśnie jest pierdolnięty…
– Gospodarczy powinien cię wpuścić, masz przecież kartę – zapewniła go Beatrice.
– Powiesz, że przysłali cię zabrać zwłoki do prosektorium.
– A jak on sam zechce to zrobić? W końcu to jego kostnica, nie?
– Chłop dzień w dzień zajmuje się trupami. Nie jest pierdolnięty, nie będzie sam się pchał do roboty, kiedy ktoś może go wyręczyć. – Edward poczuł, jak Beatrice wzrusza ramionami.
– Pracuje w kostnicy, chyba właśnie jest pierdolnięty…
Korytarz kończył się obtłuczonymi drzwiami do kotłowni, przed czym zaraz zakręcał. Edward wyjrzał zza winkla. Przejście ciągnęło się na przestrzał pod całym szpitalem, co kilka kroków rozświetlone buczącymi jarzeniówkami. Wiele z nich świeciło tylko częściowo a kilka było zupełnie przepalonych, co dawało dość upiorny efekt. Przełknął głośno ślinę, odruchowo spojrzał przez ramię i ruszył przed siebie.
W korytarzu panowało echo.
Każdy krok Edwarda niósł się wysokim, złowrogim dudnieniem, by po chwili wrócić do niego zupełnie zniekształcony, jakby głuche uderzenie. Skradanie się mógł włożyć między mrzonki, opiekun kostnicy z pewnością już wiedział, że ktoś nadchodzi.
W plątaninie rur biegnącej pod sufitem coś stukało i jęczało - metal niósł dźwięki z wyższych pięter, zbierał je w oszczędną, jednolitą kakofonię. Do pieśni rur szybko dołączył niski basowy pomruk, ledwo przekraczający granicę słyszalności. Dźwięk przechodził ciało i kości wibrującym dudnieniem, budził pierwotny, zwierzęcy niepokój. Stojąc w mrocznym, pachnącym wilgocią korytarzu zdawało się, że tuż za ścianą, opatulone grubą warstwą ziemi, śpi jakieś ogromne monstrum, którego równy, krzepki oddech trzęsie posadami budynku. Bujna wyobraźnia Edwarda powinna była natychmiast podsunąć mu jakiś piekielny obraz, jednak tym razem siedziała cicho - chłopak dobrze wiedział, co naprawdę jest źródłem groźnego pomruku.
Potężny agregat chłodniczy pracujący w maszynowni.
Potężny agregat chłodniczy pracujący w maszynowni.
Szpital im. Placeholder’a był jednym z wielu miejsc, do których trafiły elementy wycofanych z eksploatacji statków. Po załamaniu rynku morskiego, okręty szybko stały się balastem dla bankrutujących armatorów. Słony wrzątek korodował i wypaczał bizmutową stal poszycia, generując ogromne koszty utrzymania. Nie było to problemem tak długo, jak okręty przynosiły równie ogromne zyski. Kłopoty pojawiły się, gdy masowe rezygnacje przerażonych marynarzy zaczęły wpychać armatorów pod kreskę. Początkowo braki w załogach przedstawiano jako przejściową fanaberię chciwych pracowników, ale gdy nowy nabór przyniósł raptem ułamek utraconej siły roboczej, domek z kart zaczął się walić. Część statków odkupiła za grosze korporacja Awiamotr, ostatecznie cementując swój status rynkowego hegemona. Awiamotr nie wyszedł z kryzysu bez szwanku, przetrwał go w dużej mierze dzięki idącej w parze z rozmiarem bezwładności, jednak tego samego nie można było rzec o mniejszych firmach. Te okręty, których nie przejęła korporacja, wypatroszono jak ryby, wypruwając ze środka wszystko, co dało się sprzedać. Brudna Plaża, na której karenowano statki gdy brakowało miejsca w suchych dokach, zyskała nowe, nie mniej plugawe miano “Martwej”, bowiem właśnie tam pozostawiono puste skorupy niegdyś potężnych i dumnych okrętów. Biały piasek zabarwiła rdza wyciekająca ze stalowych trucheł, powoli wrastających w ziemię, niby ogromne krypty i płyty nagrobne na niszczejącym cmentarzu. Statki rozbierano chaotycznie, nie raz dochodziło do rozlewu krwi nad co cenniejszym komponentem, jednak prędko okazało się, że mało kto w toczonym recesją mieście jest skłonny płacić za części okrętowe więcej, niż za złom.
Jednym z wyjątków były autonomiczne agregaty chłodnicze.
Jednym z wyjątków były autonomiczne agregaty chłodnicze.
Efektywne chłodzenie jednostek pływających przez wiele lat było solą w oku każdego inżyniera-stoczniowca. Początkowo nieodłącznymi członkami załóg byli kriomanci, kształceni przez Instytut Taumaturgiczny specjaliści od manipulacji temperaturą. Stawiano ich niemal na równi z kapitanami, bowiem w przypadku awarii byli jedyną szansą załogi na przetrwanie. Okręt mógł stracić sterowność, łączność z wybrzeżem lub napęd, ale tak długo, jak na pokładzie znajdował się sprawny kriomanta, załoga miała szansę na bezpieczny powrót do portu.
Nic więc dziwnego, że próba wyposażenia okrętów w agregaty chłodnicze wywołała wściekłą wrzawę wśród wszystkich parających się magią. Uniezależnienie przemysłu morskiego od kriomancji mocno podkopało pozycję Instytutu, który spróbował ukręcić innowacji łeb. Rada Komisarzy, od dawna łasa na okazję do wyrwania kłów uciążliwemu partnerowi w rządach, natychmiast spacyfikowała dysydentów, przejmując pełną kontrolę nad Anabis Cetia. Agregaty chłodnicze szybko zdeklasowały kriomantów, znacząco zwiększając zasięg statków, co po raz pierwszy w historii umożliwiło eksplorację wód poza granicą wąskiego szelfu kontynentalnego. 19 maja 825, dzień wypłynięcia pierwszej udanej wyprawy za linię 17 mil morskich uznano za początek ery Wrzącej Żeglugi.
Pierwsze agregaty nie były jednak inżynieryjnym cudem, na który kreowała je komisarska propaganda. Obarczone szeregiem wad i niedoróbek wymagały częstego serwisowania, jednak niewątpliwie ich największą wadą była zależność od głównych silników. Awarie nie raz stawiały załogi w sytuacji wyboru między napędem a chłodzeniem. Wymagało to skokowego przełączania mocy z jednego do drugiego w nadziei, że paliwa starczy na powrót do portu.
Zmiana nastąpiła dopiero, gdy Instytut spróbował wykorzystać sytuację do przywrócenia roli kriomantów. Nie chcąc pozwolić na powrót rywali, Rada z ciężkim sercem sfinansowała modernizację floty.
Nowe agregaty posiadały własne źródło zasilania, zaś ich modułowa konstrukcja, oprócz bardziej precyzyjnej kontroli, stanowiła zabezpieczenie w przypadku awarii. Naturalnie, podnosiło to i tak już niebotyczne koszty utrzymania, ale praktyka przeważyła - ostatecznie bardziej opłacało się ponieść większy nakład jeszcze w stoczni, niż stracić cały okręt już na Oceanie, gdy awaria maszynowni odcięła zasilanie nie tylko do śruby, ale i systemów chłodzenia.
Edward, podobnie jak wielu młodych chłopców w Anabis Cetia, znał historię Wrzącej Żeglugi na pamięć, i nikogo specjalnie to nie dziwiło. Od załamania przemysłu morskiego minęło dwadzieścia lat i był to czas wystarczający, by każde takie wydarzenie obrosło pąklami sensacji i tajemnicy, tak atrakcyjnymi dla młodych, ciekawskich umysłów. W przypadku Edwarda miało to jeszcze jedno ukryte dno - jego fascynacja Wrzącym Oceanem była jedynym, co sam znalazł i pielęgnował przez wszystkie lata. Całą resztę wpoiła mu Matka i Instytut, dwie instytucje o bardzo krytycznym spojrzeniu na Żeglugę. Dlatego idąc mrocznym, zatęchłym korytarzem, słysząc jak za ścianą pracują dwa potężne moduły chłodnicze wymontowane z trawlera ACS “Erebus”, chłopak przez chwilę czuł, że jest dokładnie tam, gdzie być powinien.
Zwolnił kroku, wziął głęboki oddech i zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami do komórki stróża. Śmiałym ruchem otworzył je na oścież i siląc się na chłodny, rzeczowy ton, zaczął:
– Dzień dobry, mam odeb…
Kanciapa była pusta.
Edward przechylił się przez framugę i wyciągając szyję zlustrował pokój, jakby oczekując, że stróż schował się na jednej z metalowych szaf na akta lub pod lepiącym się od plam po kawie biurku.
– Nie ma go… – pomyślał niepewnie.
– Że co?
– Tu nikogo nie ma. Chłop gdzieś poszedł – mruknął chłopak, podnosząc z biurka wyszczerbiony kubek z resztką kawy na dnie. Był jeszcze ciepły.
– No to leć po trupa! – Słabo skrywana irytacja w głosie Beatrice była wyczuwalna nawet bez łącza telepatycznego. Edward poczuł, że robi się czerwony.
– Młody, ciebie wywalili z Instytutu? Czy ze szkoły specjalnej? – Głos Arthura zawibrował zgryźliwie.
– Ed, nie musisz konsultować z nami absolutnie każdej decyzji, wiesz? – Zignorował kierowcę Ulman, ale Edward nie mógł pozbyć się wrażenia, że olbrzym też ma powoli dosyć jego niezdecydowania.
– Mhm, jasne – odparł nerwowo. Otworzył przeszkloną gablotkę i zdjął z haczyka odpowiedni klucz. Wyjrzał na korytarz i upewniwszy się, że stróż nie wraca, szybko przemknął się pod odpowiednie drzwi.
– Dzień dobry, mam odeb…
Kanciapa była pusta.
Edward przechylił się przez framugę i wyciągając szyję zlustrował pokój, jakby oczekując, że stróż schował się na jednej z metalowych szaf na akta lub pod lepiącym się od plam po kawie biurku.
– Nie ma go… – pomyślał niepewnie.
– Że co?
– Tu nikogo nie ma. Chłop gdzieś poszedł – mruknął chłopak, podnosząc z biurka wyszczerbiony kubek z resztką kawy na dnie. Był jeszcze ciepły.
– No to leć po trupa! – Słabo skrywana irytacja w głosie Beatrice była wyczuwalna nawet bez łącza telepatycznego. Edward poczuł, że robi się czerwony.
– Młody, ciebie wywalili z Instytutu? Czy ze szkoły specjalnej? – Głos Arthura zawibrował zgryźliwie.
– Ed, nie musisz konsultować z nami absolutnie każdej decyzji, wiesz? – Zignorował kierowcę Ulman, ale Edward nie mógł pozbyć się wrażenia, że olbrzym też ma powoli dosyć jego niezdecydowania.
– Mhm, jasne – odparł nerwowo. Otworzył przeszkloną gablotkę i zdjął z haczyka odpowiedni klucz. Wyjrzał na korytarz i upewniwszy się, że stróż nie wraca, szybko przemknął się pod odpowiednie drzwi.
Zamek szczęknął cicho, zimna klamka ustąpiła pod naciskiem i ciężkie drzwi uchyliły się bezgłośnie, wpuszczając Edwarda do środka.
W mdłym blasku wpadającym przez małe, zakratowane okienko pod sufitem odnalazł włącznik światła. Odsłonięte jarzeniówki wyciągnęły z półmroku dużą salę o niskim stropie i posadzce wyłożonej białymi, gdzieniegdzie popękanymi kafelkami. Z lewej strony Edward dojrzał kilka metalowych stołów na kółkach, zapewne używanych przy transporcie ciał do prosektorium. Jeden wystawał zza parawanu, odsuwając wypłowiałą płachtę, jakby prosząc się o użycie. Starając się nie widzieć podejrzanie brunatnej plamy u wezgłowia, chłopak wytoczył stół na środek sali. Teraz wystarczyło znaleźć zwłoki. Długi, piętrowy rząd “lodówek” naprzeciw wejścia z jednej strony zakręcał, zajmując kolejną ścianę. Zatrzaśnięte paszcze metalowych włazów oznaczono cyframi, więc gdzieś w pomieszczeniu musiał znajdować się spis lokatorów.
Edward odwiesił z haczyka zalaminowany kajet, przekartkował w poszukiwaniu najnowszego formularza i osłupiał. Data i numer lodówki były z grubsza czytelne, ale personalia denatów nabazgrano pismem godnym cierpiącego na botulizm szympansa. Edward marszczył brwi, starając się rozszyfrować znaczenie osobliwego hieroglifu. Nawet sprawnie odczytał pierwszą literę, ale dalej pismo rozprężało się w ledwo falowany szlaczek, przypominający bardziej piktogram węża niż litery. Wzrok chłopaka skakał od dat i numerów w tabeli do włazów na ścianie. Kilka ciał sprowadzono dzisiaj; te odrzucił natychmiast, jego cel zmarł dwa lub trzy dni wcześniej. W myślach przeklął nieznanego mu informatora, od którego grupa Beatrice dostała cynk o zwłokach.
– Znowu coś się dzieje? – Kobiecy głos napłynął jakby z oddali. Jakieś pobliskie zaklęcie musiało zakłócać kontakt telepatyczny.
– Eee… Nie, po prostu… Nie mogę znaleźć…
– Ed, słabo cię słyszę – przerwała mu równie niewyraźnie. Jej głos chwiał się i zanikał, tonął w basowym szumie jak ze źle nastrojonego radia. – Czekaj… Teraz lepiej?
Cokolwiek zrobiła, zadziałało, bo znów słyszał ją, jakby była tuż obok.
– Lepiej – przytaknął, gorączkowo kartkując kajet. – Cholera, nie dało się brzydziej napisać… G. A. Lazarin, G. A. Lazarin… Nie masz dokładnej daty zgonu? Przynajmniej cyfry są czytelne…
– Wybacz, Ed, nie pomogę ci. Dużo ich tam jest?
– Dwie ściany lodówek! Zamkną szpital, zanim wszystkie sprawdzę!
– Eee… Nie, po prostu… Nie mogę znaleźć…
– Ed, słabo cię słyszę – przerwała mu równie niewyraźnie. Jej głos chwiał się i zanikał, tonął w basowym szumie jak ze źle nastrojonego radia. – Czekaj… Teraz lepiej?
Cokolwiek zrobiła, zadziałało, bo znów słyszał ją, jakby była tuż obok.
– Lepiej – przytaknął, gorączkowo kartkując kajet. – Cholera, nie dało się brzydziej napisać… G. A. Lazarin, G. A. Lazarin… Nie masz dokładnej daty zgonu? Przynajmniej cyfry są czytelne…
– Wybacz, Ed, nie pomogę ci. Dużo ich tam jest?
– Dwie ściany lodówek! Zamkną szpital, zanim wszystkie sprawdzę!
Powoli ogarniała go panika. Do tej pory nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi, ale każda chwila zwłoki groziła powrotem stróża, który na pewno nie będzie czekał na wyjaśnienia, tylko od razu wezwie pomoc. Edward wzdrygnął się na samą myśl. Przecież ochrona mogła zastrzelić go na miejscu, lub co gorsza, okrzyczeć!
Lęk przesączał się przez łącze telepatyczne jak przez gąbkę, zarażając resztę zespołu nieprzyjemną lekkością.
– Ed, wyluzuj trochę, bo Arthur zaraz narobi w nachy – rozległ się spokojny bas Ulmana. – Stary jest, zwieracz już nie ten, co kiedyś…
– Tak, słuchaj eksperta od męskich zwieraczy – odgryzł się Arthur. – No, mały, raz-dwa, masz przedział trzech dni, sprawdzaj po kolei i…
– Mam! – prawie krzyknął Edward, czując wzbierającą w nim falę ekscytacji. – Data się zgadza, a to… To musi być “G”, boże, co za bazgroły… – Rozbieganym wzrokiem porównał numer w tabeli ze ścianą drzwiczek. Właściwa lodówka znajdowała się w rogu przy ścianie, całe szczęście w niższym rzędzie. Edward przetoczył stół transportowy pod klapę, rzucił kontrolne spojrzenie w stronę wyjścia i pociągnął za klamkę.
– Ed, wyluzuj trochę, bo Arthur zaraz narobi w nachy – rozległ się spokojny bas Ulmana. – Stary jest, zwieracz już nie ten, co kiedyś…
– Tak, słuchaj eksperta od męskich zwieraczy – odgryzł się Arthur. – No, mały, raz-dwa, masz przedział trzech dni, sprawdzaj po kolei i…
– Mam! – prawie krzyknął Edward, czując wzbierającą w nim falę ekscytacji. – Data się zgadza, a to… To musi być “G”, boże, co za bazgroły… – Rozbieganym wzrokiem porównał numer w tabeli ze ścianą drzwiczek. Właściwa lodówka znajdowała się w rogu przy ścianie, całe szczęście w niższym rzędzie. Edward przetoczył stół transportowy pod klapę, rzucił kontrolne spojrzenie w stronę wyjścia i pociągnął za klamkę.
Zdążył tylko zrozumieć, dlaczego nikt nie zadał sobie trudu strzeżenia kostnicy, a potem coś rozerwało jego świadomość na dwie części.
Na dnie niewidzących oczu wykwitła geometria o niemożliwych kątach, a czas rozjechał się na boki. Sekundy zlały się w wieczność i zakwitły cierniami, których wielolice haczyki przebiły zwoje mózgu, kalecząc tożsamość. Myśli trysnęły do wewnątrz, w ujemny obszar, w którym Edward już nie istniał, bowiem ktoś taki nie istniał nigdy. Poznawcza dziura zaczęła znikać, zarastać przejrzystym, bezdźwięcznym szumem…
Na dnie niewidzących oczu wykwitła geometria o niemożliwych kątach, a czas rozjechał się na boki. Sekundy zlały się w wieczność i zakwitły cierniami, których wielolice haczyki przebiły zwoje mózgu, kalecząc tożsamość. Myśli trysnęły do wewnątrz, w ujemny obszar, w którym Edward już nie istniał, bowiem ktoś taki nie istniał nigdy. Poznawcza dziura zaczęła znikać, zarastać przejrzystym, bezdźwięcznym szumem…
Czyjeś ciało drgnęło na podłodze, jakaś przykurczona spazmem ręka podparła bezpański tors, w którym kogoś serce szarpało się jak ptak w klatce, pompując obcą krew do cudzych nóg.
Usta składały się w ciąg bełkotów i gaworzeń, przetykanych urywanymi przeprosinami i wołaniem o pomoc, ale żaden głos nie rozpraszał ciszy panującej w kostnicy. Najwyraźniej wargi Edward miał przytwierdzone do szczęki kogoś innego.
Coś wyżęło znajdujący się w jego czaszce mózg i wiedział, że musi prędko znaleźć swój własny, bo jeśli nie…
Czyjś żołądek podszedł mu do gardła, targnęły nim torsje. Wyprany z sił padł jakąś twarzą w kałużę ciepłych, cuchnących wymiocin. Kwas palił go w nozdrza.
– Kurwaaa… – pomyślał ktoś jego mózgiem. – Mło… Młody… Ej, młody, co ty… Co ty odpierdalasz!? Wylewu tu prawie dostałem!
Wszystko wróciło na swoje miejsce.
Czyjś żołądek podszedł mu do gardła, targnęły nim torsje. Wyprany z sił padł jakąś twarzą w kałużę ciepłych, cuchnących wymiocin. Kwas palił go w nozdrza.
– Kurwaaa… – pomyślał ktoś jego mózgiem. – Mło… Młody… Ej, młody, co ty… Co ty odpierdalasz!? Wylewu tu prawie dostałem!
Wszystko wróciło na swoje miejsce.
Edward dźwignął się na kolana, uniósł dłonie do oczu, jakby widział je po raz pierwszy w życiu... W końcu właśnie tak było. Poprzedni Edward spisał się na medal, spowalniając pracę pnia mózgu, ale i tak spóźnił się o ułamek sekundy. Zagrożenie poznawcze, jakim obłożono drzwi do lodówki zdołało wedrzeć się wgłąb umysłu i zasiać ziarno epistemologicznego rozkładu. Tamten Edward wyrwał je bez chwili wahania, przyjmując na siebie całą moc uderzenia. Zginął w obronie swojego ciała, zaś Edward, który teraz je zamieszkiwał był tym, co zostało po heroicznym obrońcy.
– Edward… – Cichy głos należał do Beatrice. Biedna, pomyślał chłopak, jest pierwsza w linii, musiało ją trafić silniej niż pozostałych.
– Ed, odezwij się! – Mimo słabości, ton Ulmana był groźny, zdecydowany.
– Żyję… – jęknął w odpowiedzi, krzywiąc się z bólu. Czuł się, jakby jego głowa miała zaraz eksplodować pod ciśnieniem wijących się wściekle myśli. – Zagrożenie poznawcze… Obłożyli drzwi strasznym syfem… Beatrice, do cholery, w co ty mnie wciągnęłaś?! Czyj to jest trup, Crespa Einustona?!
Odpowiedziała mu cisza i serce chłopaka zatrzymało się z przerażenia.
– Ej, Beatrice! No, odpowiedz mi! – zawołał, zapominając o telepatii.
– Beatrice, kurwa, nie wkurwiaj mnie! – dołączył się Ulman.
– Przepraszam… – rozległa się ulotna myśl. – Powinnam była… Przepraszam, nawaliłam…
Na trzech końcach łącza, trójka mężczyzn odetchnęła z ulgą.
– Ed, odezwij się! – Mimo słabości, ton Ulmana był groźny, zdecydowany.
– Żyję… – jęknął w odpowiedzi, krzywiąc się z bólu. Czuł się, jakby jego głowa miała zaraz eksplodować pod ciśnieniem wijących się wściekle myśli. – Zagrożenie poznawcze… Obłożyli drzwi strasznym syfem… Beatrice, do cholery, w co ty mnie wciągnęłaś?! Czyj to jest trup, Crespa Einustona?!
Odpowiedziała mu cisza i serce chłopaka zatrzymało się z przerażenia.
– Ej, Beatrice! No, odpowiedz mi! – zawołał, zapominając o telepatii.
– Beatrice, kurwa, nie wkurwiaj mnie! – dołączył się Ulman.
– Przepraszam… – rozległa się ulotna myśl. – Powinnam była… Przepraszam, nawaliłam…
Na trzech końcach łącza, trójka mężczyzn odetchnęła z ulgą.
– Najpierw się odzywa, a potem milczy, co za wywłoka… – Ulman sprawiał wrażenie człowieka-góry, niewzruszonego i niezachwianego, ale teraz na tej fasadzie pojawiło się wyraźne pęknięcie. Ku własnemu zdziwieniu Edward zauważył, że teraz lubi olbrzyma jeszcze bardziej.
– Skoro ja przeżyłem, to z wami nie było ryzyka… – mruknął chłopak, w pełni świadomy, że przed chwilą prawie rozpłakał się ze strachu. Naraz uderzyło go, jak nie na miejscu wydało mu się słowo “przeżyłem”. Powtórzył je bezgłośnie, raz i drugi, sylabując i przenosząc akcent. Zdawało mu się, że jeszcze chwilę temu czuł ból tożsamości w miejscu, gdzie zaklęcie przebiło ją na wylot, rozsadzając od środka, ale teraz cień uczucia blaknął, zanikał, by po kilku sekundach zupełnie rozwiać się, porwany nowymi myślami. Zwolnione miejsce wypełniła groza.
– No i co dalej? – ciszę przerwał głos Ulmana. – Chuj dupa palec, z trupa nici?
– Przerywamy akcję – odparła ciężko Beatrice.
– Przerywamy akcję, przerywamy akcję! – Arthur przedrzeźniał ją skrzekliwie. – Zajebiście się z wami pracuje, naprawdę, taki szef, taki zespół to jest jak skarb, jak druga rodzina. Młody, mów mi szybko, idzie zdjąć to cholerstwo?
– Nic nie będzie zdejmował! – warknął Ulman. – Edward, wyłaź stamtąd. Rozumiesz? Powiedz mi, że rozumiesz! – dodał po chwili ostro, gdy odpowiedziała mu cisza.
– Zamknijcie się wszyscy na chwilę… – westchnął chłopak, opierając głowę o zimne kafelki ściany.
– Ty sobie nie rób jaj! – Krzyk Beatrice z trudem wyrwał go z otępienia.
– Edward, martwy się przed nami nie wykażesz, jeszcze będziesz miał okazję! – Przekonywał gorączkowo Ulman, ale Edward już go nie słuchał.
Poczucie odrębności bardzo szybko blakło i teraz chłopak nie był już pewien, czy wszystkiego sobie nie wmówił. Na moment stracił jaźń, ale jak bardzo różniło się to od przebudzenia ze snu?
– Spieprzaj stamtąd, natychmiast! – Głos Beatrice dudnił mu pod czaszką, ale nawet to nie zdołało rozproszyć zimnych macek terroru, jaki wił się w jego myślach. Usilnie próbował przypomnieć sobie proporcje energii i przepływów, wymagane do neutralizacji czarów klasy Eschatologicznej.
– Ed, kurwa, odpowiadaj mi! – krzyk Beatrice przeciął rosnącą w umyśle chłopaka pajęczynę skojarzeń, zawracając go do punktu wyjścia.
– Nie drzyj się tak, słyszę… – odparł niewyraźnie, zerkając na drzwi. Czy wciąż miał czas, by coś zdziałać?
– No to wyłaź stamtąd, i to już! – Beatrice nie spuściła z tonu ani o decybel.
– Skoro ja przeżyłem, to z wami nie było ryzyka… – mruknął chłopak, w pełni świadomy, że przed chwilą prawie rozpłakał się ze strachu. Naraz uderzyło go, jak nie na miejscu wydało mu się słowo “przeżyłem”. Powtórzył je bezgłośnie, raz i drugi, sylabując i przenosząc akcent. Zdawało mu się, że jeszcze chwilę temu czuł ból tożsamości w miejscu, gdzie zaklęcie przebiło ją na wylot, rozsadzając od środka, ale teraz cień uczucia blaknął, zanikał, by po kilku sekundach zupełnie rozwiać się, porwany nowymi myślami. Zwolnione miejsce wypełniła groza.
– No i co dalej? – ciszę przerwał głos Ulmana. – Chuj dupa palec, z trupa nici?
– Przerywamy akcję – odparła ciężko Beatrice.
– Przerywamy akcję, przerywamy akcję! – Arthur przedrzeźniał ją skrzekliwie. – Zajebiście się z wami pracuje, naprawdę, taki szef, taki zespół to jest jak skarb, jak druga rodzina. Młody, mów mi szybko, idzie zdjąć to cholerstwo?
– Nic nie będzie zdejmował! – warknął Ulman. – Edward, wyłaź stamtąd. Rozumiesz? Powiedz mi, że rozumiesz! – dodał po chwili ostro, gdy odpowiedziała mu cisza.
– Zamknijcie się wszyscy na chwilę… – westchnął chłopak, opierając głowę o zimne kafelki ściany.
– Ty sobie nie rób jaj! – Krzyk Beatrice z trudem wyrwał go z otępienia.
– Edward, martwy się przed nami nie wykażesz, jeszcze będziesz miał okazję! – Przekonywał gorączkowo Ulman, ale Edward już go nie słuchał.
Poczucie odrębności bardzo szybko blakło i teraz chłopak nie był już pewien, czy wszystkiego sobie nie wmówił. Na moment stracił jaźń, ale jak bardzo różniło się to od przebudzenia ze snu?
– Spieprzaj stamtąd, natychmiast! – Głos Beatrice dudnił mu pod czaszką, ale nawet to nie zdołało rozproszyć zimnych macek terroru, jaki wił się w jego myślach. Usilnie próbował przypomnieć sobie proporcje energii i przepływów, wymagane do neutralizacji czarów klasy Eschatologicznej.
– Ed, kurwa, odpowiadaj mi! – krzyk Beatrice przeciął rosnącą w umyśle chłopaka pajęczynę skojarzeń, zawracając go do punktu wyjścia.
– Nie drzyj się tak, słyszę… – odparł niewyraźnie, zerkając na drzwi. Czy wciąż miał czas, by coś zdziałać?
– No to wyłaź stamtąd, i to już! – Beatrice nie spuściła z tonu ani o decybel.
Odpowiedziała jej cisza, w której trzaskały odłamki czyichś myśli. Ostre, pełne przeczucia jakiegoś strasznego błędu, ale też niezłomnej woli. Beatrice wiedziała, co powie Edward, zanim chłopak zaczął układać słowa.
– Absolutnie nie! – syknęła twardo, aż zakłuło w skroniach.
– Absolutnie tak… – Edward przełknął ślinę, zacisnął drżące dłonie w pięści i nachylił się nad klapą lodówki.
– W dupie mam twoje absolutnie, nie pozwalam, rozumiesz!? Usmaży cię zanim choćby…
– To zaklęcie klasy Eschatologicznej – uciął szybko. – Miałem już z tego zajęcia, zanim mnie wywalili.
– Nie wygłupiaj się, baranie! – tym razem to Ulman spróbował przemówić mu do rozsądku. – Nie poszło, kij z tym, czasem tak jest! Nie popisuj się tylko wyłaź stamtąd jak najszy… Edward? Ed? Ej, Edward!
– Absolutnie tak… – Edward przełknął ślinę, zacisnął drżące dłonie w pięści i nachylił się nad klapą lodówki.
– W dupie mam twoje absolutnie, nie pozwalam, rozumiesz!? Usmaży cię zanim choćby…
– To zaklęcie klasy Eschatologicznej – uciął szybko. – Miałem już z tego zajęcia, zanim mnie wywalili.
– Nie wygłupiaj się, baranie! – tym razem to Ulman spróbował przemówić mu do rozsądku. – Nie poszło, kij z tym, czasem tak jest! Nie popisuj się tylko wyłaź stamtąd jak najszy… Edward? Ed? Ej, Edward!
Obecność chłopaka na paśmie wspólnym zniknęła jak ucięta nożem - Edward zdjął z palca supełek z włosów.
Czas był na wagę Vikarytu: po zerwaniu kontaktu telepatycznego Ulman z pewnością ruszy mu na pomoc, torpedując całą operację.
Edward zmarszczył brwi, wziął głęboki oddech i zbliżył dłoń do klamki.
Edward zmarszczył brwi, wziął głęboki oddech i zbliżył dłoń do klamki.
***
Sala wykładowa numer pięć pachniała lakierem do drewna i kurzem, choć nieliczni wśród studentów posiadacze wszczepów węchowych narzekali na smród ługu, który ponoć unosił się w powietrzu po likwidacji pozostałości nieudanego doświadczenia sprzed paru tygodni. Osadzone w mosiężnych kinkietach stare, masywne żarówki buczały usypiająco, zaś płynące z nich żółte światło dopełniało dzieła, pogrążając studentów w słodkim otępieniu, przerywanym co jakiś czas falą ziewnięć, jaka przetaczała się przez rzędy niewygodnych ławek.
Edward otworzył oczy i przeciągnął się, omiatając salę zaspanym wzrokiem. Pokracznie krzywiąc się na twardym krześle, wymacał na podłodze “Wstęp do Abrahamizmu”, podniósł, otrzepał z kurzu i odnalazł miejsce, w którym przerwał lekturę. “Związki z Eschatologizmem a ustalenia zespołu Smitha”, głosił tytuł rozdziału. Nic dziwnego, że zasnął.
Edward otworzył oczy i przeciągnął się, omiatając salę zaspanym wzrokiem. Pokracznie krzywiąc się na twardym krześle, wymacał na podłodze “Wstęp do Abrahamizmu”, podniósł, otrzepał z kurzu i odnalazł miejsce, w którym przerwał lekturę. “Związki z Eschatologizmem a ustalenia zespołu Smitha”, głosił tytuł rozdziału. Nic dziwnego, że zasnął.
Profesor wciąż był nieobecny, sala przytulna, a inni studenci jeszcze bardziej senni i znużeni od Edwarda. Nie pozostawało mu nic innego jak spróbować przebrnąć przez feralny rozdział. Kto wie, może coś z niego zrozumie?
Przeskanował pierwszą stronę, pomijając wykresy i tabele, pobieżnie przejrzał ścianę przypisów niemal w pełni zajmującą stronę drugą, by w końcu odnaleźć w miarę zrozumiały ustęp na stronie trzeciej. “...wbrew pokładanym przez Instytut nadziejom, próby zmapowania Przestrzeni Podpajęczynowej przez zespół Smitha zakończyły się fiaskiem. Zebrane informacje zdawały się jednak potwierdzać wcześniejsze hipotezy o naturze Przestrzeni jako rozmaitości topologicznej. Wedle późniejszych ustaleń, konstrukcja Sigili Taumaturgicznych tworzy w Przestrzeni Podpajęczynowej lokalny układ trójwymiarowy, którego kolaps (tożsamy z aktywacją zaklęcia) skutkuje emisją energii taumaturgicznych oraz powrotem do wyjściowego, n+3 wymiarowego stanu (Heron et al. 11.12.736). W przypadku zaklęć klasy Abrahamicznej…”
Przed ponownym zaśnięciem uratował go dźwięk otwieranych drzwi - to znamienity Lew Profesor w końcu zaszczycił ich swoją obecnością. Lew wkroczył do sali sprężystym krokiem i stanął jak wryty na widok zapełnionego w połowie amfiteatru.
– C…co… – wysyczał słabo i umilkł, po czym masywną łapą przetarł druciane okulary, jakby widok czekających w napięciu studentów miał być raptem smugą na szkłach. – Chr… Bfmr… Dwadzieścia… Grrm… Dwadzieścia pięć minut wam dałem, dziesięć ponad kwadrans studencki, a wy dalej tu jesteście?! – wykrztusił w końcu, prężąc grzbiet i strosząc majestatyczną, wypielęgnowaną grzywę.
– Erm, właściwie to… – zaczęła pulchna okularnica w pierwszym rzędzie, starając się wyglądać na jak najmniej godną pożarcia. – Profesor Hadley powiedziała, że nie chce się panu profesorowi prowadzić zajęć, i specjalnie przychodzi pan spóźniony, w nadziei że studenci zdążą sobie pójść.
– Ahaaa… – rzekł wielki kot przeciągle, taksując dziewczynę spojrzeniem, od którego poczuła się jak gazela na sawannie. – Czyli mam rozumieć… – Lew wgramolił się na fotel i skrzyżował łapska na blacie katedry. – Że mimo wejścia w posiadanie tych informacji postanowiliście i tak tu na mnie zaczekać? – Nie doczekawszy się odpowiedzi westchnął boleśnie, wydymając czarne wargi. – No, w takim układzie to, jak to się tutaj mówi: mam związane ręce!
– Erm, właściwie to… – zaczęła pulchna okularnica w pierwszym rzędzie, starając się wyglądać na jak najmniej godną pożarcia. – Profesor Hadley powiedziała, że nie chce się panu profesorowi prowadzić zajęć, i specjalnie przychodzi pan spóźniony, w nadziei że studenci zdążą sobie pójść.
– Ahaaa… – rzekł wielki kot przeciągle, taksując dziewczynę spojrzeniem, od którego poczuła się jak gazela na sawannie. – Czyli mam rozumieć… – Lew wgramolił się na fotel i skrzyżował łapska na blacie katedry. – Że mimo wejścia w posiadanie tych informacji postanowiliście i tak tu na mnie zaczekać? – Nie doczekawszy się odpowiedzi westchnął boleśnie, wydymając czarne wargi. – No, w takim układzie to, jak to się tutaj mówi: mam związane ręce!
Ktoś w tylnym rzędzie parsknął nieszczerze z czerstwego dowcipu, ale nie słysząc aprobaty, natychmiast zamaskował się udawanym atakiem kaszlu.
– Czyli co, co tam jest w tym, no… – Zwierzak skrzywił paszczę, żółtą łapą machał w powietrzu, jakby chcąc w ten sposób pochwycić zapomniane słowo.
– W programie? – podpowiedziała Okularnica usłużnie. Bystra, pomyślał Edward z ironią, wkupi się w łaski i uniknie ugryzienia.
– Tak, tak, w programie! – ucieszył się Lew. – Co mam wam wyłożyć? No wiecie, jak to jest, nie ogarnie lew tych ciągłych zmian, raz dodadzą jakieś bzdety o historii Żeglugi, raz wypadnie Topologia Przestrzeni Pajęczynowej, a to w sumie dobrze, jak oni chcą zmapować Przestrzeń to ja nie wiem, debile normalne, nie potrafią wejrzeć głębiej niż Warstwa Barytowa, a chcą mapować całą rozmaitość, śmiechu warte! – Z każdym słowem oddalając się od tematu, głos lwa coraz bardziej zbliżał się do złowróżbnego warkotu. Zmarszczył nos i obnażył ostre białe kły, cały czas nie spuszczając oczu z przerażonej do szpiku kości okularnicy.
– No, to o czym mam opowiedzieć? – ponowił pytanie, chowając straszliwe zębiska.
– Ko-ko-ko… – zagdakała bliska łez dziewczyna. – Konstrukcja zaklęć Eschatologicznych!
– W programie? – podpowiedziała Okularnica usłużnie. Bystra, pomyślał Edward z ironią, wkupi się w łaski i uniknie ugryzienia.
– Tak, tak, w programie! – ucieszył się Lew. – Co mam wam wyłożyć? No wiecie, jak to jest, nie ogarnie lew tych ciągłych zmian, raz dodadzą jakieś bzdety o historii Żeglugi, raz wypadnie Topologia Przestrzeni Pajęczynowej, a to w sumie dobrze, jak oni chcą zmapować Przestrzeń to ja nie wiem, debile normalne, nie potrafią wejrzeć głębiej niż Warstwa Barytowa, a chcą mapować całą rozmaitość, śmiechu warte! – Z każdym słowem oddalając się od tematu, głos lwa coraz bardziej zbliżał się do złowróżbnego warkotu. Zmarszczył nos i obnażył ostre białe kły, cały czas nie spuszczając oczu z przerażonej do szpiku kości okularnicy.
– No, to o czym mam opowiedzieć? – ponowił pytanie, chowając straszliwe zębiska.
– Ko-ko-ko… – zagdakała bliska łez dziewczyna. – Konstrukcja zaklęć Eschatologicznych!
Edward nie mógł powstrzymać uśmiechu. Drżąca o swoje życie Okularnica była przeurocza, aż chciało się skoczyć na środek sali i obronić ją przed krwiożerczą bestią. Chłopak aż żałował, że tak naprawdę nic jej nie grozi.
W szeptanych ukradkiem rozmowach młodszych studentów Lew Profesor jawił się jako bezwzględny drapieżca, motywowany niezaspokojonym głodem ludzkiego mięsa. Jego niekiedy rubaszne zachowanie miało być pieczołowicie opracowaną strategią łowiecką, mającą na celu uśpienie czujności celu. Celem zaś mógł być każdy, od sprzątającego opustoszałe wieczorem korytarze woźnego, przez nieuważnego pierwszaka, który zgubił się w labiryncie sal i przejść, aż do któregoś z profesorów, docentów, albo adiunktów, bowiem nawet tymi Lew Profesor miał nie gardzić.
Przestraszone bajdurzenie studentów nie miało oczywiście żadnego sensu. Ludożerczy szał, o który szeptem oskarżano Lwa Profesora, nie znajdował odzwierciedlenia w liczbach: ilość studentów w każdym roczniku spadała z semestru na semestr, jednak wynikało to po prostu z odsiewu tych, którzy nie radzili sobie z wysokimi wymaganiami Instytutu, zaś liczba wykładowców i pracowników naukowych pozostawała w miarę niezmieniona, jeśli nie liczyć okazjonalnych rezygnacji i zwolnień. Z innej strony, pozostawało wątpliwym, jakoby pojedynczy lew był fizycznie zdolny pożreć przypisywaną mu liczbę ofiar.
Edward znał Lwa Profesora bliżej niż rówieśnicy i znał również źródło plotki, jakoby ZLPZMS - Znamienity Lew Profesor Zjadał Małych Studentów. Lew Profesor uratował mu bowiem życie.
Miejsce na uczelni Edward wywalczył sobie doskonałą pamięcią i żelazną dyscypliną: jego matki nie było stać na podręczniki do nauki, o kursach przygotowawczych nie mówiąc, co jednak nie przeszkadzało jej wymagać od syna dostania się do Instytutu. Edward od dziesiątego roku życia przygotowywał się do roli studenta, pięć lat spędził pracując od świtu do zmierzchu na budowach, zrywkach drewna, w stoczniach i suchych dokach, wszędzie tam, gdzie kilkunastoletni dzieciak mógł wybłagać przyjęcie do pracy choćby na tydzień. Wieczory spędzał w bibliotece, zapamiętale wkuwając wiedzę taumaturgiczną.
Pięcioletnia katorga, okupiona chronicznym brakiem snu, kilkoma złamaniami i paskudnym oparzeniem opłaciła się - nie tylko zdał egzaminy wstępne, ale uplasował się w pierwszej dwudziestce aplikantów.
Błąd.
Wszystko w Edwardzie śmierdziało biedą na kilometr. Połatane po dziesięciokroć ubrania, rozlatujące się podręczniki, twarz wciąż nosząca ślady niedożywienia i braku snu sprzed lat, a przede wszystkim czelność chłopaka do ubiegania się, a nawet uzyskania stypendium socjalnego. Ktoś taki być może, być może miał prawo dostać się do Instytutu, jednak z całą pewnością nie miał prawa uplasować się w pierwszej dwudziestce.
Nawet nie próbował walczyć. Wiedział, co go czeka, jeśli spróbuje bronić się przed prześladowcami – ich rodzice, kierownicy i dyrektorzy z korporacji morskiej Awiamotr, nowobogaccy biznesmeni, grube ryby upasione na aktywach przejętych od upadłej Rady Komisarzy, wszyscy oni mogli pstryknięciem palca sprawić, że Edward zniknąłby nie tylko z Instytutu, ale i z tej płaszczyzny egzystencji. Chłopak był bezsilny.
Tego samego jednak nie można było powiedzieć o Znamienitym Lwie Profesorze.
Edward nie miał pojęcia, w jaki sposób Lew dowiedział się o wszystkim, co go spotkało: o kradzieży i spuszczeniu w toalecie jego projektu zaliczeniowego na Podstawy Geometrii Taumaturgicznej, o obsikaniu jego łóżka w dormitorium, o niby przypadkowym oblewaniu go zupą na stołówce, o ciągłych docinkach i zaczepkach, o pobiciu, którego doznał, gdy frustracja i upokorzenie zmusiły go do skonfrontowania się z oprawcami, i jeszcze o wielu innych przykrościach, o których chłopak bardzo starał się zapomnieć. Lew dowiedzieć się jednak musiał, bo jak inaczej wytłumaczyć, że zmasakrował akurat te cztery osoby, które zmieniły pobyt Edwarda w Instytucie w piekło? Dwóch synów dyrektora jednego z zespołów projektowych w Awiamotrze, syna właściciela sieci warsztatów samochodowych i córkę kapitana oddziału uderzeniowego z firmy militarnej “AgcaCore”, świadczącej usługi na wyłączność dla Awiamotru. Zginęła co prawda tylko dwójka, dziewczyna i jeden z synów dyrektora, ale Lew Profesor odgryzł obie ręce drugiemu synowi, a dziedzicem sieci warsztatów rzucił o ścianę z taką mocą, że zgruchotał mu kręgosłup w siedmiu miejscach.
Naturalnie, rodzice “ofiar” zażądali dla Lwa kary śmierci, i to w trybie przyspieszonym, jednak na światło dzienne szybko wypłynęły zeznania świadków, jakoby to zmasakrowana czwórka jako pierwsza rzuciła się na Lwa Profesora i działał on w uzasadnionej samoobronie. Zeznania były fałszywe i wiedział o tym każdy, jednak uczestniczący w mediacjach jednomyślny Rząd nie mógł już jednoznacznie orzec o winie Lwa. Zresztą nawet jeśli mógłby, nic by to nie zmieniło - Lew Profesor był dla Instytutu niezastąpiony, był lwem znoszącym złote jaja, najwybitniejszym ekspertem w dziedzinie Zaklęć Eschatologicznych oraz uznanym autorytetem w kwestiach związanych z topologią Przestrzeni Pajęczynowej. Przez piętnaście lat profesury Lwa Profesora, jego wiedza i doświadczenie przyniosły Instytutowi rekordowe zyski zarówno monetarne, jak i strategiczne - opracował między innymi nowy rodzaj zaklęć kriomantycznych o obniżonym progu wymagań i zredukowanej złożoności. Ich wdrożenie dało Instytutowi kartę przetargową w grze o kontrolę nad powolutku podnoszącym się przemysłem morskim. Powrót kriomantów na pozycję, z której przed laty wypchnęły ich agregaty chłodnicze, otworzył dla Instytutu drogę do dawnej potęgi i nikt nie zamierzał pozbywać się architekta, który ową drogę zaprojektował, nieważne ilu studentów by nie pożarł.
– Zaklęcia Eschatologiczne… – mruknął Lew z kwaśną miną, wiercąc się na fotelu. Sapnął, westchnął, machnął ogonem i już miał zacząć się wymawiać, gdy jego zielone oczy natrafiły na siedzącego w ostatnim rzędzie Edwarda.
– Ghr… Hrooo! – chrapnął głośno, po kociemu stawiając uszy na baczność i wyciągając szyję. – Ja cię! No cześć, Edward!
– Dzie… Dzień dobry! – odkrzyknął chłopak drżącym głosem, czując na sobie spojrzenia całej klasy. W duchu przeklinał swoją bladą cerę, na której rumieniec widać było chyba z kosmosu.
– Że też… No coś… Coś podobnego! Jaki ten świat mały! Ale że cię dopiero dzisiaj widzę…? – Podekscytowany zwierz wskoczył na blat i stanął wyprostowany, by lepiej mu się przyjrzeć. Podczas ruchu jego piękna grzywa falowała jak złoty ocean. Już nieco uspokojona Okularnica rozważała, czy po wykładzie nie zapytać Lwa Profesora, jakiego używa szamponu.
– No… – zaczął Edward niepewnie, i wnet poczuł przypływ odwagi. – Tak się pan spóźniał, to się wszyscy rozchodziliśmy.
– Pfha! – parsknął Lew, szczerząc zębiska. – Jakbym wiedział, że jesteś w grupie, to ani sekundy bym się nie spóźnił!
– To na następny raz proponuję przeczytać listę, to pan zobaczy, czy na niej jestem, czy mnie nie ma! – odkrzyknął chłopak wesoło. Od środka rozpierało go jakieś tajemnicze ciepło, jakaś słoneczna energia przesączała się przez wszystkie tkanki, wypełniając je światłem. Wyciekała na zewnątrz przez oczy, pod postacią łez.
– Mądraliński! – Profesor pogroził mu żartobliwie łapą, po czym zeskoczył z blatu i zaczął szukać czegoś w szufladach katedry. – Dobra, to skoro mamy taką widownię, to się czegoś pouczymy… – mamrotał, niezdarnie odsuwając i zasuwając szuflady.
– Ghr… Hrooo! – chrapnął głośno, po kociemu stawiając uszy na baczność i wyciągając szyję. – Ja cię! No cześć, Edward!
– Dzie… Dzień dobry! – odkrzyknął chłopak drżącym głosem, czując na sobie spojrzenia całej klasy. W duchu przeklinał swoją bladą cerę, na której rumieniec widać było chyba z kosmosu.
– Że też… No coś… Coś podobnego! Jaki ten świat mały! Ale że cię dopiero dzisiaj widzę…? – Podekscytowany zwierz wskoczył na blat i stanął wyprostowany, by lepiej mu się przyjrzeć. Podczas ruchu jego piękna grzywa falowała jak złoty ocean. Już nieco uspokojona Okularnica rozważała, czy po wykładzie nie zapytać Lwa Profesora, jakiego używa szamponu.
– No… – zaczął Edward niepewnie, i wnet poczuł przypływ odwagi. – Tak się pan spóźniał, to się wszyscy rozchodziliśmy.
– Pfha! – parsknął Lew, szczerząc zębiska. – Jakbym wiedział, że jesteś w grupie, to ani sekundy bym się nie spóźnił!
– To na następny raz proponuję przeczytać listę, to pan zobaczy, czy na niej jestem, czy mnie nie ma! – odkrzyknął chłopak wesoło. Od środka rozpierało go jakieś tajemnicze ciepło, jakaś słoneczna energia przesączała się przez wszystkie tkanki, wypełniając je światłem. Wyciekała na zewnątrz przez oczy, pod postacią łez.
– Mądraliński! – Profesor pogroził mu żartobliwie łapą, po czym zeskoczył z blatu i zaczął szukać czegoś w szufladach katedry. – Dobra, to skoro mamy taką widownię, to się czegoś pouczymy… – mamrotał, niezdarnie odsuwając i zasuwając szuflady.
Wykład rozpoczął się na poważnie i prędko okazało się, że Lew na żywo i Lew z plotek to dwa różne lwy. Profesor nie tylko nikogo nie pożarł, ale przede wszystkim tłumaczył zawiłe zagadnienia w tak przystępny sposób, że studenci prędko się rozluźnili, kilku nawet zebrało się na odwagę i przerwało mu, by dopytać o jakiś szczegół.
– Szanowne państwo, kochani moi… – zwrócił się do studentów, usilnie próbując uchwycić kawałek kredy między poduszki łapy. – Kto mi powie, skąd w ogóle wzięło się określenie “Czary Abrahamiczne”?
Ręka Edwarda natychmiast wystrzeliła w górę.
– No dawaj. – Lew skinął mu łbem.
– “Leptogeneza”, znana również jako “Księga Abrahama”. To kilka ocalałych wersów, mówiących o ofierze, jakiej Bóg zażądał od człowieka imieniem Abraham. To najstarsze źródło pisane, jakie odnaleziono, i dlatego stare, najbardziej pierwotne zaklęcia określono mianem Abrahamicznych. To znaczy, Ewart Beechott ukuł ten termin w traktacie De Semitas Miraculorum, w kontraście do “Czarów Eschatologicznych”.
– Dokładnie tak. – Profesor uśmiechnął się z uznaniem, upiornie odsłaniając zęby. – To znaczy, nie do końca tak, bo od wydania De Semitas Miraculorum minęło dwieście lat i w międzyczasie paru mądralińskich zepsuło Beechottowi całą typologię, wynajdując nowe zaklęcia Abrahamiczne. Kryteria poddano rewizji i przez czterdzieści lat był spokój, do momentu aż niżej podpisany nie wynalazł metody na przekształcanie zaklęć Abrahamicznych w Eschatologiczne i vice versa. – Przerwał i powiódł wzrokiem po sali. Studenci słuchali z żywym zainteresowaniem, przechyleni przez ławki, by nie uronić ani słowa. Okularnica wciąż wyglądała na poruszoną, jednak już nie groźbą śmierci w paszczy bestii, a napiętym oczekiwaniem na dalszy ciąg wykładu.
Lew Profesor oblizał wargi, strzelił obolałym karkiem, i kontynuował.
Ręka Edwarda natychmiast wystrzeliła w górę.
– No dawaj. – Lew skinął mu łbem.
– “Leptogeneza”, znana również jako “Księga Abrahama”. To kilka ocalałych wersów, mówiących o ofierze, jakiej Bóg zażądał od człowieka imieniem Abraham. To najstarsze źródło pisane, jakie odnaleziono, i dlatego stare, najbardziej pierwotne zaklęcia określono mianem Abrahamicznych. To znaczy, Ewart Beechott ukuł ten termin w traktacie De Semitas Miraculorum, w kontraście do “Czarów Eschatologicznych”.
– Dokładnie tak. – Profesor uśmiechnął się z uznaniem, upiornie odsłaniając zęby. – To znaczy, nie do końca tak, bo od wydania De Semitas Miraculorum minęło dwieście lat i w międzyczasie paru mądralińskich zepsuło Beechottowi całą typologię, wynajdując nowe zaklęcia Abrahamiczne. Kryteria poddano rewizji i przez czterdzieści lat był spokój, do momentu aż niżej podpisany nie wynalazł metody na przekształcanie zaklęć Abrahamicznych w Eschatologiczne i vice versa. – Przerwał i powiódł wzrokiem po sali. Studenci słuchali z żywym zainteresowaniem, przechyleni przez ławki, by nie uronić ani słowa. Okularnica wciąż wyglądała na poruszoną, jednak już nie groźbą śmierci w paszczy bestii, a napiętym oczekiwaniem na dalszy ciąg wykładu.
Lew Profesor oblizał wargi, strzelił obolałym karkiem, i kontynuował.
– Przyznaję bez bicia: to, że w ogóle macie taki przedmiot jak “Klasyfikacja porównawcza Eschatologii i Abrahamizmu”, to po części moja sprawka. Przepraszam za to najmocniej i z całego serca. Moja ustawiczna nieobecność była próbą zadośćuczynienia za tę dziejową niesprawiedliwość, ale niestety, pewne potężne i mroczne siły… – tu urwał, przechylił się przez katedrę i konspiracyjnie zasłaniając pysk łapą krzyknął szeptem “Dziekanat!” – … za nic sobie mają moją pokutę. Dlatego też! – zagrzmiał nagle, uderzając łapami w blat z mięsnym plaśnięciem. – Dzisiaj przekażę wam całą niezbędną wiedzę w tym temacie, a wy w podzięce nabierzecie szacunku do kwadransa studenckiego. Mamy umowę? – Potoczył wzrokiem po sali i nie doczekawszy się odpowiedzi od żadnego z osłupiałych studentów, dodał: – Uznaję wasze zbaraniałe milczenie za zgodę. Więc tak, zanim ktoś się otrząśnie i zaoponuje, przejdźmy bez wahania do najważniejszego aspektu Eschatologizmu, to znaczy do świadomej manipulacji energiami i przepływami w Przestrzeni Pajęczynowej. – Lew zeskoczył z katedry i pokuśtykał do tablicy, dzierżąc między poduszkami łapy kawałek kredy. – To jest, proszę państwa… Szanowne państwo… Kochani moi… – mamrotał, rysując toroid o przekroju ośmiokąta. Podpisał rysunek “Przestrzeń Pajęczynowa”, odłożył kredę i odwrócił się do sali. – To nie jest Przestrzeń Pajęczynowa – powiedział, stukając pazurem w tablicę. – Wiem, że tak jest przedstawiana w podręcznikach i że na zajęciach z Topologii profesor Foucault opiera się ta tym tutaj modelu, ale podręczniki są w błędzie a Foucault jest bezmózgim kretynem, który jedyne co potrafi, to odtwarzać prace mądrzejszych od siebie i nazywać to “badaniami”, jest arogancką pijawką i dupowłazem, któremu wydaje się, że… – urwał i odchrząknął, po czym niezrażony kontynuował: – W siedemset dwudziestym zespół Smitha próbował zmapować Przestrzeń i od tego czasu żadne kolejne próby nie przyniosły nowych informacji, więc badania Smitha, jakkolwiek obarczone błędami, są najmłodszym twardym dowodem w tej dziedzinie. To było… prawie dwieście lat temu. Ja nie przeczę, że być może jakiś fragment Przestrzeni Pajęczynowej tak wygląda. – Uderzył łapą w rysunek, rozmazując go. – Ale fakty są takie, że Przestrzeń wymyka się n-wymiarowemu pojmowaniu. Jest rozmaitością topologiczną, której struktura czwarto- i piątorzędowa jest nam kompletnie nieznana. Mówię to dlatego, że ilekroć rocznik zaczyna zajęcia z Eschatologii, studenci zaczynają mieć problemy z rzucaniem czarów Abrahamicznych, a niektórzy w ogóle tracą tę zdolność i muszą się uczyć od zera, a często i to nie wystarcza. W tym ujęciu wiedza z zakresu Eschatologizmu jest zagrożeniem poznawczym, stąd moja niechęć do uczenia tego studentów z głównego programu. Dziekanat jest innego zdania, najwyraźniej mają was w dupie. Tak? – wskazał na unoszącego rękę studenta w środkowym rzędzie.
– Skoro tak zajadle pan twierdzi, że uznawany model Przestrzeni jest błędny, to niby dlaczego stworzone w oparciu o niego zaklęcia działają? – zapytał student z przekąsem. – Czy chce pan, żebyśmy ignorowali rzeczywistość?
– Ha! Mądraliński! – ryknął zwierz wesoło, strosząc grzywę. – A dlatego, że Sigile konstruowane w Modelu Toroidowym potrafią mieć zadziwiająco dużą tolerancję. Już tłumaczę. – Wskoczył na katedrę i uniósł łapę poduszkami do góry. Wysunął pazury i w powietrzu wykwitła opalizująca sfera. Ruszył łapą i miejsce sfery zajął pełgający język niebieskiego ognia. Ruszył ponownie i z lwiej łapy uniosła się srebrna mgła.
– Skoro tak zajadle pan twierdzi, że uznawany model Przestrzeni jest błędny, to niby dlaczego stworzone w oparciu o niego zaklęcia działają? – zapytał student z przekąsem. – Czy chce pan, żebyśmy ignorowali rzeczywistość?
– Ha! Mądraliński! – ryknął zwierz wesoło, strosząc grzywę. – A dlatego, że Sigile konstruowane w Modelu Toroidowym potrafią mieć zadziwiająco dużą tolerancję. Już tłumaczę. – Wskoczył na katedrę i uniósł łapę poduszkami do góry. Wysunął pazury i w powietrzu wykwitła opalizująca sfera. Ruszył łapą i miejsce sfery zajął pełgający język niebieskiego ognia. Ruszył ponownie i z lwiej łapy uniosła się srebrna mgła.
– Większość z was… Ba, ogon sobie dam uciąć, że wszyscy! – zagrzmiał, opuszczając łapę. Mgiełka uniosła się i rozproszyła pod sufitem. – Potrafiła rzucać tego typu proste czary lata zanim w ogóle usłyszeliście termin “Przestrzeń Pajęczynowa”, o Modelu Toroidowym nie mówiąc. To są rzeczy, które jak się wie, to się po prostu wie, odpowiedzią na pytanie “jak to zrobiłeś?” jest zazwyczaj “no jakoś tak o”. Da się tego nauczyć metodą prób i błędów, na instynkt, na czuja. Są i tacy, na przykład ja, którzy potrafią rzucać, powiedzmy, “Barierę Kleina” albo “Zimną Nekrozę” i choć takie zaklęcia wymagają niesłychanej wprawy i skupienia, to też odbywa się to wszystko na instynkt, po ćmoku. Dlatego właśnie z prostymi zaklęciami Abrahamicznymi można kombinować ile wlezie, a przy trudniejszych wystarczy jeden fałszywy krok i zostanie z was mokra plama, i to jak będziecie mieli szczęście. I tu wchodzi Eschatologizm, metoda, jak to się mówi, egalitaryzująca, dzięki której ludzie bez talentu do magii też mogą rzucać potężne czary. Jeśli przeglądaliście podręcznik do Eschatologizmu, choć nie wiem po co mielibyście to robić, to wiecie, że metoda ta opiera się na Wytycznych. Są to neutralne energetycznie przepływy w Przestrzeni Pajęczynowej, za pomocą których można wyznaczyć konkretne punkty przebiegu składowych Sigilu. Jak mówiłem, są neutralne energetycznie, więc jeśli popełnimy błąd, nic nam nie grozi. Musimy znać na pamięć ten zasrany Model Toroidowy, mieć dużo wolnego czasu i dostatecznie mocno samych siebie nienawidzić, i możemy wtedy wyznaczyć dokładny obrys, wymiary i kąty Sigilu, by na końcu utworzyć go bez żadnego ryzyka. Jeśli miałbym to do czegoś porównać, to jest to trochę jak z konstruowaniem trójkąta bez użycia linijki, za to z cyrklem. Tylko, że tak jak z Komisarza nie da się zrobić człowieka, tak tutaj Eschatologiczne analogi zaklęć Abrahamicznych są, za przeproszeniem, o kant dupy potłuc. Rzucenie “Nekrozy” zajmuje góra dwadzieścia sekund, ale gdybym nawet ja chciał rzucić jej Eschatologiczny analog, musiałbym poświęcić na to co najmniej godzinę, a to i przy założeniu, że nie popełniłbym żadnych błędów. – Profesor westchnął i opadł na siedzenie, wyczerpany.
W sali podniosły się gęste szmery, zaaferowani studenci omawiali między sobą nowe informacje, kłócili się, tłumaczyli, zaprzeczali, grzmieli.
– A gadajcie sobie, i tak nic tu nowego nie wymyślicie… – mruczał Lew, z pogardą zerkając na widniejący na tablicy Model Toroidowy. Dał im jeszcze chwilę na dyskusję, po czym poprawił się na fotelu i kontynuował:
– No, obsrałem tu przy was dziedzinę, w której ponoć jestem ekspertem i czuję się trochę w obowiązku do utrzymania mimo to jakiegoś tam obiektywizmu – powiedział ciężko, prostując się przy katedrze. Rozmowy natychmiast ucichły. – Fakty są takie, że zaklęcia Eschatologiczne mają parę zalet, które deklasują Abrahamizm z dominującej pozycji. Po pierwsze, jak już mówiłem, da się ich nauczyć każdego, może nawet i małpę. Haha, toby dopiero była jazda… – Uśmiechnął się upiornie do swoich lwich myśli. – Jeśli ktoś uważa, że magia powinna być szerzej dostępna, to pewnie, można się z tego cieszyć. Po drugie, co też już mówiłem, ryzyko dla rzucającego jest bliskie zeru. Można sobie konstruować najbardziej niestabilne, złośliwe Sigile bez obaw, że coś spieprzymy i rozerwie nas na atomy.
– No, obsrałem tu przy was dziedzinę, w której ponoć jestem ekspertem i czuję się trochę w obowiązku do utrzymania mimo to jakiegoś tam obiektywizmu – powiedział ciężko, prostując się przy katedrze. Rozmowy natychmiast ucichły. – Fakty są takie, że zaklęcia Eschatologiczne mają parę zalet, które deklasują Abrahamizm z dominującej pozycji. Po pierwsze, jak już mówiłem, da się ich nauczyć każdego, może nawet i małpę. Haha, toby dopiero była jazda… – Uśmiechnął się upiornie do swoich lwich myśli. – Jeśli ktoś uważa, że magia powinna być szerzej dostępna, to pewnie, można się z tego cieszyć. Po drugie, co też już mówiłem, ryzyko dla rzucającego jest bliskie zeru. Można sobie konstruować najbardziej niestabilne, złośliwe Sigile bez obaw, że coś spieprzymy i rozerwie nas na atomy.
Po trzecie, zaklęcia Eschatologiczne można łączyć lub powielać. Na ten przykład, można obłożyć sejf albo drzwi łańcuchem klątw, z których każda odpala pojedynczo, za każdym razem, gdy ktoś nieproszony dotknie obłożonego nimi przedmiotu. Niektóre firmy z branży ochrony mienia oferują tego typu usługi i dla jakichś tam zwykłych złodziei jest to przeszkoda nie do przebycia.
Po czwarte… – urwał i podrapał się po głowie, szukając podpowiedzi gdzieś w pajęczynach pod sufitem. – W sumie to nie wiem. Chyba więcej zalet nie ma. Są natomiast wady. Czas rzucania, to już mówiłem. Skomplikowanie, to dwa. Niektóre takie zaklęcia wymagają liczby Wytycznych idącej w tysiące. Trzy, o ile Klątw Abrahamicznych zdjąć się zwyczajnie nie da bez ich aktywacji, to ktoś wystarczająco sprawny w manipulacji energiami i przepływami będzie zdolny zdjąć nawet najbardziej skomplikowaną Klątwę Eschatologiczną, ponadto zajmie mu to nieskończenie krócej niż jej rzucenie, bo wszystkie Wytyczne już ma na miejscu. Cztery… Cztery… – powtórzył, zagryzając wargi i patrząc z ukosa na drzwi do sali. Pysk lwa okrył się cieniem, czarne wargi drgnęły, odsłaniając zęby, a z gardzieli dobył się niski, głuchy warkot. – Cztery… – powtórzył jeszcze raz, przenosząc wzrok na studentów. – Znacie źródłosłów “Eschatologizmu”? To jest z greki, znaczy “ostateczny”, “skończony”. Stąd ta pieprzona, debilna… nazwa, “Eschatologiczne”, odnoszące się do końca istnienia. Tylko, że one wcale nie są skończone, każde takie zaklęcie da się rozbudowywać na zewnątrz w nieskończoność, dodawać kolejne Wytyczne, żeby mógł je rzucić nawet debil, jeśli go zmusić do kilkugodzinnej konstrukcji Sigilu. Skończony natomiast jest profesor Foucault, w takim sensie, że to skończony debil. No, dlatego możecie powiedzieć mu, że tą jego togą profesorską to się może co najwyżej podetrzeć, a biretu niech lepiej pilnuje, bo mu do niego nasram. Także to by było na tyle, mili państwo. Jakieś pytania?
Na widowni podniósł się las rąk.