Requiem Aeternam [Psychologiczne <chyba>]

1
To moje pierwsze poważne (badziewia z czasów bycia 13-to czy 14-to latkiem nie liczę] podejście do pisania opowiadania i nie jestem do końca pewien czy dobrze przyporządkowałem je gatunkowo. Ale obyczaj pasowałby chyba jeszcze mniej. Cóż sami oceńcie - ja proszę tylko o konstruktywną krytykę :)



Requiem Aeternam



   Szare, skłębione masy z mogącym budzić irytację mozołem zebrały się nad pogrążonym we śnie centrum. Powoli, bez najmniejszego śladu pośpiechu złączyły się ze sobą w jedną, gargantuiczną wprost całość i zasnuły całe nocne niebo. Ani Księżyc, ani tym bardziej żadna z milionów gwiazd, które zwykły o tej porze uśmiechać się do ludzi z firmamentu nie miały takiej możliwości, by dojrzeć co dzieje się w mieście. Nie minęło kilka chwil i z ciężkich, burzowych chmur zaczęły padać pierwsze tej jesieni krople deszczu. Z początku było to tylko typowe dla tej, młodej jeszcze pory roku „kap, kap, kap”. Nie trzeba jednak było czekać długo, by ujrzeć jak niebo zaczyna płakać rzewnymi łzami. Ta lekka mżawka przekształca się w ulewę o druzgocącej skali. Drobne kropelki uderzające w betonowe dachy szarych, identycznych bloków albo asfalt znajdującej się daleko niżej jezdni zmieniły się w lodowate fale, raz po raz wyzierające z mroku i zmywające z ulic kolejne masy kryjących się w gmachach licznych kamienic przechodniów.

   Stał na balkonie mieszkania ulokowanego na trzynastym piętrze. Samotny, choć nie opuszczony, wpatrywał się, jak rozpościerającą się przed nim ciemność rozdzierają rozmazane, nieczytelne nazwy głoszone światu przez neonowe napisy, które usilnie, choć bezskutecznie próbowały wedrzeć się do Jego umysłu i zapuścić tam korzenie. Patrzył, choć nie widział. Czuł przejmując chłód w każdym, najdrobniejszym nawet punkcie swojego ciała, ale nie miało to nic wspólnego ze strumieniami wody, które bezbłędnie trafiały w Niego jeden po drugim. ściekały mu po włosach, skórze i ubraniu, nie zostawiając nań suchej nitki. Trząsł się cały, kurczowo ściskając w lewej dłoni ostatnią paczkę swoich morderców. Tak przynajmniej lubił ich nazywać, choć doskonale wiedział, że On i tylko On sam jest winien posiadania tak wątłej woli. Usta ciągle wypełniał mu smak obrzydliwego połączenia krwi i żółci, a wypełniony plątaniną myśli umysł rozdzierały fale tępego, pulsującego bólu. Wszystko to zdawało się w jakiś tajemniczy sposób przychylać ku jego strasznemu zamiarowi.

Otwarł opakowanie i powolnym ruchem roztrzęsionej dłoni odwrócił je do góry dnem. Nie widział, ani nie słyszał jak śmiertelne pocałunki nikotyny niby w zwolnionym tempie opadają na ociekający wodą balkon, by w końcu odpłynąć razem ze strumieniem cieczy, zwanej zwykle życiodajną. W ślad za nimi ruszyło zgniecione opakowanie, które śledził swym mętnym spojrzeniem dopóki nie znikło mu poza zasięgiem wzroku, ograniczanym jeszcze przez słone zwiastunki jego nieuniknionego losu. Losu, który tak bardzo pragnął oszukać. Ale nie umiał – był zbyt słaby. Zbyt kruchy. Ale mógł przynajmniej go uprzedzić i to właśnie zamierzał uczynić.

Wychylił się przez barierkę i zamknął oczy. Coraz bardziej i bardziej, zbliżał się do punktu, z którego już nie było odwrotu. Chciał dołączyć do deszczu. Stać się z nim jednością i tym samym być tylko jedną z setek tysięcy spadających z nieba kropel, które otaczały go z każdej strony. Ale nie umiał. Impuls. Nagły. Jeden ruch i ponownie był wśród żywych. Nie chciał tego. Jedynym czego pragnął była w tej chwili śmierć. Skulił się na balkonie, a jego przejmujące, przesycone nieziemskim bólem łkanie zagłuszał deszcz, lejący się strugami ze zdającego się walić mu na głowę nieba. Nigdy, przenigdy wcześniej – nawet podczas swoich wieloletnich zmagań z wyniszczającym, biologicznym przeciwnikiem nie czuł się tak mały i słaby w stosunku do wszystkiego, co go otaczało. świat go nie chciał. Nie potrzebował. A On w całej swojej marności nie potrafił nawet ukoić własnego bólu istnienia. Sama myśl o takiej marności sprawiała, iż targały nim młodości. Uniósł głowę znad podłoża tylko po to, by zwymiotować przed siebie. Po chwili zaniósł się kaszlem. Jego płacz wymieszał się z bolesnym charczeniem. Klęczał, krztusząc się własną krwią już którąś minutę z kolei. A może to były godziny? Dni? Nie, dni nie. Przecież wciąż trwała noc. Noc tak czarna, jak skrzydła kruka, który przycupnął sobie na parapecie okna Jego pustego mieszkania, szukając schronienia przed wodą lejącą się z niebios nieprzerwanym strumieniem i sprawiał wrażenie, jakby swoim żałosnym krakaniem starał się podsumować Jego wcale nie lepszą egzystencję.

Spróbował całą swą siłę woli skierować do mięśni współtworzących jego kończyny, by podnieść się do pozycji stojącej. Gdy wstawał, ulewa zmywała krew i żółć z Jego twarzy. Dopiero teraz, chwiejąc się niczym kolos na glinianych nogach, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo przemoczony jest. Czuł na swoim słabym ciele każdą z lodowatych kropli, które tej rozdzierającej Jego duszę nocy rozbiły się o marność bytu, który sobą reprezentował. Odnosił wrażenie, jakby każda z nich przeniknęła gdzieś w głąb ciała, zamarzając tam powoli. To uczucie go zabijało. Zabijało go, ale On nie umierał. Niestety.

Zataczając się, ledwie zdołał wkroczyć z powrotem do mieszkania. Niedawno się tu przeniósł. Kupili to mieszkanie wspólnie. Ona wierzyła, że żyjąc tak wysoko, będą bliżej Boga. Tego jedynego, który Jej zdaniem mógł pomóc mu w wyzdrowieniu. Uleczeniu ran tak fizycznych, jak i psychicznych, nie pozwalających choćby na moment zapomnieć mu o tych pierwszych. Tak, Ona wierzyła. On nie. Ale chciał. Chciał przynajmniej spróbować. Omiótł zamglonym spojrzeniem puste, wciąż jeszcze nie umeblowane do końca mieszkanie. Szukał krzyża, na którym wisiała metalowa podobizna tego, do którego chciał się zwrócić. Nie wiedział o co zapytać. Co powiedzieć. O co prosić. Pragnął po prostu tego, czego w swej ateistycznej zatwardziałości nigdy nie dostąpił – świadomości, że blisko niego jest ktoś, kto nie da mu zrobić krzywdy i wszystko mu wybaczy. Kto ofiaruje mu wieczny odpoczynek. Szukał. Wciąż biegał spojrzeniem po ścianie, nie mogąc trafić nim w obiekt jego pragnień. Prawda uderzyła w niego niczym grom, którego huk właśnie rozległ się za oknem, płosząc milczącego od niedawna kruka. Nie wzięli jeszcze krzyża ze starego mieszkania. Ponownie padł na kolana, czując, że nie ma w nim już ani krzty siły, by jeszcze choćby na moment utrzymać pozycję stojącą. Z kolejnym hukiem, towarzyszącym przeszywającemu niebo błyskowi rozległ się rozdzierający serce szloch. Szloch, który przez huczącą na zewnątrz ulewę mógł usłyszeć tylko Bóg. Ale przecież Boga w tym mieszkaniu nie było...



***



   Babcia w końcu zasnęła. Leżała okryta ciepłym, zielonym kocykiem, a jej miarowe, spokojne chrapanie roztaczało w jasno oświetlonym pomieszczeniu dziwną aurę spokoju. Do Niej to jednak nie docierało. Kształt Jej myśli był znacznie bliższym nieregularnym kroplom, które z maniakalnym uporem waliły w zatrzaśnięte okno. Pilnując Babci cały czas siedziała jak na szpilkach, ciągle wracając myślami do mieszkania, w którym On został sam. W takiej chwili. Nie chciała go zostawiać. Oddała by wszystko, by móc tam być z Nim. Objąć. Pocałować. Wyszeptać mu do ucha jak strasznie Go kocha i że przenigdy nie zostanie sam. Wmówić mu, iż jeśli tylko uwierzy, to wszystko się ułoży. I będzie jak kiedyś. Dobrze.

Ale Babcia też jest chora. Ktoś musi jej pilnować. Tylko tę jedną noc, później Jej siostra wróci. I zostanie tutaj, a Ona powróci tam, na trzynaste piętro. Ale ta myśl wcale nie dawała jej spokoju. Ani krzty.

Bała się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Ale nie o siebie, a o Niego. Wiedziała, jak mu ciężko. Wiedziała, czego pragnie i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, iż jeśli mu nie pomoże, to On to zrobi. Gasł na Jej oczach, a Ona nic nie mogła na to poradzić, choć tak bardzo tego pragnęła. Gdy Go poznała, te głębokie, czarne oczy zrobiły na niej piorunujące wrażenie. Choć bardzo chciała oderwać od nich wzrok, to gdy tylko je ujrzała, nie była w stanie robić nic innego, jak zagłębiać się coraz dalej i dalej w te bezdenną, urzekającą czerń. Czerń, która kiedyś rozumiała wszystkie Jej problemy. Odpowiadała na każde pytanie, zanim jeszcze udało się je zadać. Teraz była pusta. Martwa.

Kiedyś, być może parę dni temu, ale mogły od tego czasu równie dobrze minąć całe tygodnie, opowiadała mu o Bogu. O tym, jak mocno weń wierzy. Namawiała, by postąpił podobnie. By chwycił dłoń, którą Pan wyciąga do niego z niebios. A On wszystkie te słowa skwitował wspominając tylko, iż przeznaczenia nie da się oszukać. Ale można być od niego szybszym. Zrozumiała. Aż za dobrze, choć chyba pragnęła, aby prawdziwy sens tych słów na zawsze pozostał dla Niej nierozwiązaną tajemnicą. Za każdym razem, gdy wspominała chwilę, w której wypowiedział te dwa, przerażające do głębi zdania, czuła tak straszny chłód, że łzy, które w tej samej chwili napływały Jej do oczu powinny natychmiast zamarzać i tworzyć groteskowe sople lodu, zwisające z należącej do Niej, zasnutej mgłą smutku twarzy.

Wyciągnęła rękę i delikatnie, starając się nie poruszyć śpiącej seniorki wysunęła jej spod dłoni spory, drewniany różaniec i zwróciła swoje ciemnozielone oczy w górę, ku wiszącej nad drzwiami podobiźnie Matki Boskiej.

Z zamyślenia wyrwało ją znajome terkotanie włączonego telewizora. Odruchowo, bez chwili zastanowienia sięgnęła do kieszeni i faktycznie, jeszcze zanim jej palce kurczowo zacisnęły się na obudowie telefonu, charakterystyczny sygnał oznajmił próbę połączenia. Spojrzała na wyświetlacz, na którym właśnie pojawiło się Jego imię:

-Halo? Kochanie, jak się...

-Przyjedź. Błagam. – Zdołał wyszeptać tylko dwa słowa, ale i tak słyszała jak głos mu się załamuje. Zastanawiając się co powiedzieć, słyszała w słuchawce Jego ciche pochlipywanie. Choć był oddalony od Niej o kilka kilometrów, czuła jak gdyby płakał, wspierając głowę o Jej ramię.

-Kochanie, przecież wiesz, że...

-Błagam! –Krzyknął do słuchawki. A właściwie jęknął. Tak, jak jęczy ktoś wyjawiający swoje ostatnie życzenie w godzinie śmierci.

-Będę. Za...za chwilę. Kocham Cię. – Zapadła cisza. Nie odpowiadał, choć słyszała jego nierówny, urywany oddech po drugiej stronie. Rozłączyła się i wybiegła z mieszkania Babci, nie czując nawet, że po Jej aksamitnych policzkach spływają łzy. Zapomniała kurtki. Nie zamknęła drzwi. Nie pamiętała też o wyłączeniu światła i telewizora. A akurat końca dobiegała jakaś modernistyczna adaptacja pewnej słynnej sztuki Shakespeare’a....

   Kiedy tylko przestąpiła próg, w Jej filigranowe ciało z furią uderzyła ściana wody, pchana na przód potworną siłą wiatru. Gdzieś u góry powietrze rozdarł huk gromu, ale dał się zagłuszyć strugom deszczu, z wściekłością tłukącym o asfaltowe podłoże tak, jakby chciały je zmyć z powierzchni ziemi. Zmrużyła oczy i zasłoniła swą delikatną twarz, bez ustanku smaganą przez rozszalałe ataki nieustępliwego żywiołu. Ostatni nocny autobus właśnie odjeżdżał z przystanku. Ruszyła biegiem, rozchlapując naokoło wodę z głębokich, brudnych kałuż. Nie zdążyła. Zaszlochała, czując, jak bezsilna pozostała wobec sytuacji, w której się znalazła. A On jej potrzebował. Wciąż miała w pamięci każde Jego słowo. Potrzebował Jej. Tak. Na pewno. Bardziej niż kiedykolwiek i to akurat w chwili, gdy nie miała jak mu pomóc. Stała tak, bezradna i zapłakana. Zdawało się, że oszalały deszcz, przenikający już każde włókno Jej stroju, każdy włos Jej głowy i wreszcie każdy punkt Jej ciała zaraz zmyje Ją i rozpuści w hektolitrach bezlitosnej cieczy.

Spojrzała w dół, ku ziemi. Dopiero teraz zauważyła, że wciąż trzyma w ręce stary, drewniany różaniec Babci. Przycisnęła go sobie do serca i uniosła twarz ku zasnutemu burzowymi chmurami niebu.

-Boże, pomóż mi. Błagam – wyszeptała przez łzy łamiącym się głosem i ruszyła biegiem do centrum miasta.



***



Pater noster qui es in caelis,

sanctificetur nomen tuum;

adveniat regnum tuum;

fiat voluntas tua sicut in caelo et in terra;

Panem nostrum quotidianum da nobis hodie;

et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos

dimittimus debitoribus nostris;

Et ne nos inducas in tentationem;

sed libera nos a malo...



Et ne nos inducas in tentationem;

sed libera nos a malo...



sed libera nos a malo...



Amen




***



   Siedział przy stole, jednym z nielicznych mebli w dużym pokoju. Przeszukał już chyba wszystkie pudła przywiezione tu ze starego mieszkania – jak się spodziewał, nigdzie nie znalazł krzyża. Trafił natomiast na coś innego. Naładowany, odbezpieczony pistolet, z czasów gdy pracował jako kierowca w firmie transportowej leżał teraz przed Nim na stole. Leżał i czekał, ale On nie umiał skrócić tego oczekiwania. Wpatrywał się tylko tępo w czarną powierzchnię broni, nie mając już nawet czym płakać. Ale wciąż krwawił. Krwawiły jego myśli, toczące ze sobą nieustanną walkę na, a raczej o śmierć i życie. Krwawiło też jego ciało. Na lewej ręce wciąż miał resztki szyby, która nie wytrzymała zadanego ciosu i rozprysła się na setki, tysiące drobnych kawałeczków, wbijających się w Jego skórę i zostawiających nań liczne, niewielkie rany. Krew płynęła mu też z wargi, którą w oszałamiającym zdenerwowaniu przygryzał. Karmazynowa stróżka spływała powoli po Jego brodzie, a gdy ta kończyła się, drobne kropelki odrywały się od ciała swojego pierwotnego właściciela i cicho, bez pośpiechu skapywały na blat stołu.

Ktoś nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Osoba na zewnątrz szarpnęła kilkukrotnie – bez skutku. Szczęk klucza wsuwanego do zamka i chwila męczarni, przy próbie odsunięcia rygla. W końcu się udało.

   Długo męczyła się z zamkiem, próbując przekręcić klucz trzęsącymi się z zimna i zdenerwowania dłońmi. Gdy wreszcie wpadła do środka, nie zwróciła nawet uwagi na to, że wewnątrz nie pali się światło. Mimo ciemności była wstanie dostrzec siedzącą przy stole postać, nieruchomą niczym posąg. Podbiegła i objęła Go najczulej jak tylko była w stanie. Głaszcząc Jego mokre włosy, a głowę przytulając sobie do piersi widziała otwarte drzwi balkonowe, z resztkami szyby leżącymi tuż obok. A więc próbował. I nie mógł. Rozpłakała się, ściskając Go mocniej i mocniej, a On wciąż milczał, siedząc w bezruchu. W końcu uwolnił się z Jej objęć i sięgnął po leżący na stole pistolet. Dopiero teraz zauważyła, że po jego lewej ręce spływa krew.

-Zrób to, czego ja nie potrafię – stwierdził, a przez Jego głos przebijała się taka ilość bólu, jakiej nie doświadczył nigdy. Nawet w momentach, gdy choroba atakowała najmocniej. – Proszę...nie. Ja Cię nie proszę. Ja błagam. – Wyciągnął w Jej stronę rękę z bronią, skierowaną lufą ku sobie.

-N-nie! – Odskoczyła od niego, a z jej umęczonych łkaniem oczu wytrysnęły kolejne strumienie słonych łez. – Przestań! – Spojrzał Jej w oczy. Po raz pierwszy od kiedy lekarze zdiagnozowali u niego chorobę, zobaczyła w nich to samo piękno i głębię, które sprawiły, iż pokochała go tak mocno. Był trupioblady, na tle zanurzonego w ciemności pomieszczenia wręcz biały, straszliwie wychudzony i słaby, ale spojrzenie miał tak trzeźwe i pewne, że zdawało się kontrastować z resztą Jego postaci.

-Sam nie potrafię. Błagam Cię. Zaklinam! Nie każ mi dłużej cierpieć. – Głos łamał Mu się po każdym słowie. Co chwilę ciężko i głośno przełykał ślinę zmuszając się, by mówić dalej. Wyciągnięta do przodu ręka, z dłonią ściskającą lufę pistoletu cała dygotała. Tylko oczy wciąż pozostawały niewzruszone i nie zaszkliły się ani na moment. Niepewna, zapłakana i trzęsąca się, sięgnęła po broń, wiedząc, że z tego położenia nie ma już wyjścia. – Dziękuję.

   W mieszkaniu zapadła cisza, mącona jedynie przez dostający się do środka wiatr i pełną gniewu ulewę, bezlitośnie chłostającą wnętrze ich niewielkiego, własnego zakątka. Mierzyła niepewnie, nie mogąc dobrze wycelować. Pragnęła zakończyć to szybko, by nie cierpiał. łapczywie próbowała zaczerpnąć tchu, ale powietrze zdawało się tylko uchodzić z Jej płuc. Czuła jak wzbierają w Niej mdłości. On zaś zamykał swoje piękne, czarne oczy, wyczekując na nieuniknione. Trząsł się, a na Jego wardze pojawiła się kolejna krwawa rana. Czas zdał się przez chwile stać w miejscu. Ruszył ponownie, gdy zastygłe powietrze przeszył huk wystrzału, któremu akompaniował ostatni tej nocy grom. Ulewa ustała.

A On długo jeszcze siedział samotnie w mieszkaniu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Wbił spojrzenie w zanurzony w kałuży krwi drewniany różaniec i zrozumiał, że na wieczny odpoczynek zasłużyła tu tylko jedna dusza.

2
Szare, skłębione masy z mogącym budzić irytację mozołem zebrały się nad pogrążonym we śnie centrum.
Irytacja jest tu dość zagadkowa.


Powoli, bez najmniejszego śladu pośpiechu złączyły się ze sobą w jedną, gargantuiczną wprost całość i zasnuły całe nocne niebo.
Zdanie ciężkostrawne jak bigos na śniadanie. Po wycięciu wytłuszczeń zachowuje sens, ale jakby lżejsze się staje.


Ani Księżyc, ani tym bardziej żadna z milionów gwiazd, które zwykły o tej porze uśmiechać się do ludzi z firmamentu nie miały takiej możliwości, by dojrzeć co dzieje się w mieście.
Mocno przerysowane, tym bardziej, że choć istnieją miliardy galaktyk, to jednak milionów gwiazd nie widzimy gołym okiem nigdy.


Samotny, choć nie opuszczony, wpatrywał się, jak rozpościerającą się przed nim ciemność rozdzierają rozmazane, nieczytelne nazwy głoszone światu przez neonowe napisy, które usilnie, choć bezskutecznie próbowały wedrzeć się do Jego umysłu i zapuścić tam korzenie.
Więcej wiary w wyobraźnię czytelnika! Gość stoi nocą na balkonie. Ulewa, gdzieś błyśnie neon. Napis zamazany ścianą deszczu. Wystarczy - jesteśmy w stanie ujrzeć ten obraz.


Nie widział, ani nie słyszał jak śmiertelne pocałunki nikotyny niby w zwolnionym tempie opadają na ociekający wodą balkon, by w końcu odpłynąć razem ze strumieniem cieczy, zwanej zwykle życiodajną.
Ciecz, zwana zwykle życiodajną? Prawdę mówiąc, zwykle nazywam ją wodą.


Sama myśl o takiej marności sprawiała, iż targały nim młodości.

Spróbował całą swą siłę woli skierować do mięśni współtworzących jego kończyny, by podnieść się do pozycji stojącej.
Tak, no tak, muszę sam kiedyś spróbować. Wstawanie za pomocą siły woli skierowanej do mięśni współtworzących kończyny powinno być niezwykłym przeżyciem.



Zapewne zauważyłeś już, co chciałem Ci zasygnalizować. Tak przeładowana narracja, ciężka od dopowiedzeń, uszczegółowień i pretensjonalnych ozdobników, najzwyczajniej męczy. Zaburza percepcję i spowalnia akcję. Sprawia, że realny problem, którego dotykasz, odchodzi na drugi plan, stłamszony stylizacją, noszącą jedynie pozory głębi. Bo fabuła jest bardzo prosta, co nie znaczy, że nie może być ciekawie przedstawiona. Ale nie trzeba wszystkiego przenosić na poziomy egzystencjalno-filozoficzne.



Tak naprawdę, podobał mi się tylko pomysł na zakończenie. Sam pomysł.



Trzymaj się!

3
Z mojej strony nie dodam chyba nic nowego.



Sam napisałeś, że to pierwsze, poważniejsze opowiadanie, co po prostu widać.

Starasz się, na siłę wrzucić w jedno zdanie, w jedną myśl jak najwięcej.



Popatrz:


Za każdym razem, gdy wspominała chwilę, w której wypowiedział te dwa, przerażające do głębi zdania, czuła tak straszny chłód, że łzy, które w tej samej chwili napływały Jej do oczu powinny natychmiast zamarzać i tworzyć groteskowe sople lodu, zwisające z należącej do Niej, zasnutej mgłą smutku twarzy.

Drobne kropelki uderzające w betonowe dachy szarych, identycznych bloków albo asfalt znajdującej się daleko niżej jezdni zmieniły się w lodowate fale, raz po raz wyzierające z mroku i zmywające z ulic kolejne masy kryjących się w gmachach licznych kamienic przechodniów.
Teraz spróbuj zamienić to w pojedyncze zdania lub równoważniki zdań. Ewentualnie możesz rozdzielić kropką. Pomyśl o czytelnikach, którzy czytają wszystko w ciągłym pośpiechu. Ich ciekawość w tym wypadku zamieni się w brak zrozumienia tego, co chcesz przekazać.

I jeszcze jedno. Rozumiem, że pogoda jest jednym z czynników, które używane są do podtrzymywania klimatu. Pamiętaj jednak, by nie stanowiło to głównego akcentu, w tym co tworzysz. (Chyba, że planujesz przedstawić opis, wtedy proponuję mniejsze odstępy).



Jeżeli jednak bardzo zależy Tobie na uwidocznieniu tego, staraj się czasem przypisać temu cechy ludzkie, może zaskocz porównaniem takim odrobinę głębszym?



Jest tyle możliwości, tylko to wymaga pracy ;)



Mimo tych wszystkich zbędnych dodatków, byłam pod wrażeniem. Pomysł naprawdę dobry. A dzięki temu fargemntowi:


Ona wierzyła, że żyjąc tak wysoko, będą bliżej Boga [...]
moja wyobraźnia dała ponieść się w inny świat.



Czekam na coś świeżego, bo jestem ciekawa jakie postępy zrobiłeś od tamtego czasu.



Pozdrawiam serdecznie:

R.
"Nawet najdalsza podróż, zaczyna się od pierwszego kroku."

4
Zawsze jak ktoś wrzuca takie teksty (napisane jakiś czas temu, wręcz latami) to myślę tylko o jednym. Pozwolisz, że posłużę się cytatem z opowiadania:
Błagam Cię. Zaklinam! Nie każ mi dłużej cierpieć.



On, Jego, Jej
Nie podoba mi się takie coś.



Ogólnie widać, że to początki, bo popełniane są tutaj podstawowe błędy.

Każdy z nas przez to przechodził.



Albo wróć.

Nie powiem nic nowego, nic ponad to co powiedzieli poprzednicy.

Od siebie dodam tylko, że było raczej słabo.

Nic dodać nic ująć.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

o lala

5
Czasem to w recenzjach są najlepsze perełki:


Ciecz, zwana zwykle życiodajną? Prawdę mówiąc, zwykle nazywam ją wodą.


:)



Opowiadanie zawiera trochę pretensjonalnych zwrotów w stylu: gargantuiczny. Dobrze, że poszerzamy swoje słownictwo, ale Rebelais już nieco zramolał - choć zasłużenie trafił do pisarskiej Walhalli. Ja w lekkim tekście użyłam kiedyś określenia stentorowy. Pomyślałam: ależ jestem oczytana! Ileż znam synonimów, ileż słow, jakie bogactwo mam w głowie :) tylko brać wybierać.

Z naciskiem na wybierać.



Dobrych wyborów życzę.



Zuzanna
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”