Uwaga! Tekst zawiera wulgaryzmy i jest przeznaczony dla osób, które ukończyły 18 rok życia! Czytasz na własną odpowiedzialność!
7:00. Znów jestem skazany na ten pieprzony brzęczyk. Zastanawiam się dla ilu setek(a może tysięcy?) ludzi, dźwięk budzika o poranku jest istną torturą? I choć w żaden sposób nie minimalizuje to mojego cierpienia to świadomość, że ktoś przeżywa takie katusze jak ja daje mi ulgę. Cóż - mentalność. Wstaję z łóżka, zakładam podniszczone klapki i idę do łazienki. Po "pieprzonym brzęczyku" to zdecydowanie widok mojej twarzy w lustrze o poranku jest najgorszą rzeczą jaka może mnie spotkać. Myję się szybko. Załatwiam podstawowe potrzeby fizjologiczne kartkując w międzyczasie stary program telewizyjny. Rutyna jakich mało.
-Miau - usłyszałem, zza drzwi.
-Już ci daje darmozjadzie. Przecież się nie rozdwoje - rzuciłem w jego stronę.
Wzdycham. Żebym jeszcze miał kurwa pewność, że koty rozumieją cokolwiek co się do nich mówi. Czyżby gadanie do kotów było spowodowane zdziwaczeniem przez samotność? Zdecydowanie tak. Sytuacja plasująca się na trzecim miejscu mojej "czarnej listy".
Schodzę po schodach i kieruje się do kuchni. Wsypuje resztki karmy "Łiskas" mojemu "milusińskiemu" i patrzę przez chwilę jak kocur znów wpierdala na mój koszt. Takie życie. W końcu, żeby była równowaga musi być i dymany i dymający. Na moje nieszczęście do pierwszej grupy nie należę.
-Taaa... - mówię sam do siebie z dezaprobatą lustrując wnętrze lodówki. Kawałek kiełbasy i margaryna - to zdecydowanie nie takiego widoku spodziewamy się w lodówce. Jem co mam pod ręką. W końcu niektórzy mają gorzej.
7:34. Dzwonek do drzwi.
-O tej porze? - zastanowiłem się na głos, wstałem i ruszyłem do drzwi.
-Pan Kowalski? - ujrzałem łeb listonosza.
-Owszem. W czym mogę pomóc? - zapytałem.
-Przesyłka polecona z... - tu przekartkował swój notes - Z Brazylii. Proszę o pokwitowanie.
Skąd kurwa za przeproszeniem?!
-S-słucham? - spytałem z niedowierzaniem w głosie.
-Panie, słyszał pan. Ja tu nie przyszedłem dyskutować. Proszę podpisać tu, tu i tu - wskazał miejsca wymaganego podpisu i wcisnął mi długopis w dłoń.
Chwilę wahałem się co zrobić w tej dziwnej sytuacji.
-A co mi tam - mruknąłem do siebie i podpisałem - Proszę - powiedziałem wręczając długopis właścicielowi.
-Ne - rzucił listonosz i podał mi przesyłkę. Było to owinięte w szary papier kwadratowe zawiniątko wielkości vegły.
-Nic z tego nie rozumiem - szepnąłęm wpatrując się w plecy odchodzącego listonosza. Pośpiesznie wszedłem do mieszkania zatrzaskując za sobą drzwi.
-Co to wszystko ma znaczyć? - zapytałem cicho sam siebie. Czułem się skonfundowany. Szybkim krokiem skierowałem się do kuchni. Rzuciłem pakunek na nieduży stolik kuchenny i przysunąłem sobie taboret.
-Co my tu mamy... - pomyślałem na głos i rozdarłem prędko szary papier. I oto przed sobą miałem najzwyklejsze w świecie drewniane pudełko z wiekiem, jakieś dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. Zważyłem je w dłoniach i stwierdziłem, że waga pudełka nie przekracza jednego kilograma. Rozglądnąłem się po kuchni nerwowo nie wiedząc sam czego szukając. Wróciłem wzrokiem do mojej tajemniczej przesyłki. Położyłem na niej dłonie i powolnym, ostrożnym ruchem otworzyłem wieko pudełka. Nie wierzę w magię, zabobony, lub inne tego typu brednie, ale w tym momencie ogarnął mnie jakiś irracjonalny niepokój. Uczucie absurdalne w sytuacji wytłumaczalnej zwykłą pomyłką "pań z poczty". Wnętrze pudełka wyściełane było czerwonym aksamitem, na którym spoczywało coś na wzór szmacianej lalki z maleńkimi guzikami przyszytymi w miejsce oczu.
-Hmm... - zamyśliłem się - Co to jest do cholery? - zapytałem w próżnię, a wcześniej niezwracający na nic uwagi kot, podniósł łeb od miski i popatrzył na mnie pytająco. Nagle mnie olśniło. Voodoo? Tak to cholerstwo się nazywało? Chyba tak. Straszni Murzyni bawiący się lalkami imitującymi ich ofiary. Brzmiało tak idiotycznie, że aż zabawnie. Popatrzyłem na zegar. 8:02.
-Ja cież pierdolę - najzgrabniej jak umiałem wyraziłem swe niezadowolenie - Urwą mi jajca!
Rzuciłem niedbale pudełko na stolik i najszybciej jak umiałem pobiegłem do swego pokoju przeskakując na schodach po dwa stopnie. Wpadłem do pomieszczenia pomieszczenia. Przetrząsałem naprędce szafkę z ubraniami, znajdując wytarte dżinsy i zieloną koszulkę z nadrukiem (O ironio!) "Don't worry - be happy!". Prędko włożyłem na siebie spodnie i koszulkę i zbiegłem po schodach o mało nie skręcając sobie karku.
-Kurwa – zakląłem biegnąc do drzwi
***
-Jesteś zwolniony – rzekł mężczyzna w garniturze – Przez twoje rażące zaniedbanie w postaci spóźnienia straciliśmy kolejnego klienta! Kolejnego rozumiesz? – jego spokojny ton głosu zaczął przybierać na sile – Trzeciego pierdolonego klienta w miesiącu! – już wykrzyczał mi w twarz.
-Panie prezesie to już się więcej nie powtórzy – powiedziałem błagalnym tonem.
-Ależ ja to doskonale wiem Kowalski! W końcu wypieprzam cię teraz z pracy, nieprawdaż? –zakpił po czym dodał – Zabieraj swoje rzeczy. Pani Danusia wypłaci ci z góry za dwa tygodnie i wynocha mi stąd – głos prezesa przesycony był pogardą i gniewem.
Zwiesiłem głowę, bo wiedziałem, że choćbym dwoił się i troił to teraz conajwyżej mógłbym go przysłowiowo pocałować w dupsko. Nienawidziłem go od pierwszego spotkania. Nie za surowość i gównianą płacę, ale za pomiatanie moją osobą. Wstręt jaki do mnie żywił był wręcz namacalny. Nie dość, że zaharowywałem się po łokcieto jeszcze czułem na sobie piętno kogoś gorszego. Kogoś kto za samo otworzenie ust może być bezkarnie strzelony w pysk. Za to go nie cierpiałem. A teraz jeszcze ta cała sytuacja. Swoje rzeczy spakowane do kartonowego pudła odebrałem razem z płacą na portierni u pani Danusi. Wychodząc mruknąłem tylko:
-A niech to szlag.
***
10:15. Do domu wszedłem powłócząc nogami ze zmęczenia. W końcu się doigrałeś! Przebiegło mi bezwolnie przez myśl. Niestety towarzyszyła temu niestety zawszona gęba prezesa.
To ON jest winien wszystkiemu! Tylko i wyłącznie on! Nawet nie dał mi złożyć jakichkolwiek wyjaśnień. Żebym tylko mógł mu jakoś dopieprzyć…
-Zaraz,zaraz – mruknąłem do siebie i udałem się do kuchni.
Przez chwilę bezmyślnie wpatrywałem się w dziwną przesyłkę spoczywającą tak jak ją zostawiłem. A może by tak zabawić się w murzyńskiego czarodzieja? Eee, przecież to jakaś brednia. Jedna wielka bujda na resorach. Nagle usłyszałem:
-Ależ ja to doskonale wiem Kowalski. W końcu wypieprzam cię teraz…
Wypieprzam!
WYPIEPRZAM!
Otrząsnąłem się nagle rozumiejąc, że to wszystko dzieje się w mojej głowie.
-A co mi tam. Próba nie strzelba – powiedziałem.
Ale jak do jasnej cholery odprawia się taki obrządek?! Nie potrzeba przypadkiem włosów, czy jakiejś rzeczy należącej do ofiary?
-Potrzebujesz… wiary…-usłyszałem urywany szept dochodzący z… no właśnie skąd?!
-Ktoś tu jest? – obejrzałem się za siebie – Halo?
To na nic chłopie. Odjebało ci od zmęczenia! – zażartowałem sarkastycznie w myślach. Ale nie było mi do śmiechu. Bo oto przede mną spoczywało ciało mojej przyszłej ofiary. Parsknąłem śmiechem. Potrzebuje wiary? Ale w jakim sensie? W „Boga” nie wierzę – tak mi po prostu wygodniej. Mam za dużo probów na głowie, by obciążać ją sobie dodatkowo kwestiami, czy będę zbijał bąki w raju, czy też może jakiś rogaty skurwiel będzie mnie gotował w smole.
- Potrzebuje wiary, potrzebuje wiary… - powtarzałem bez sensu pod nosem.
Chyba załapałem. Muszę tylko uwierzyć w swoją nienawiść. To jakiś absurd. O czym ja w ogóle kurwa myślę? Ale za każdym razem gdy zamykam oczy widzę tę jego zarozumiałą mordę. Chwyciłem, więc w dłoń szmacianą lalkę, drugą zaś wyciągnąłem z szuflady mały nożyk do obierania warzyw.
-A masz skurwielu – dźgnąłem dwa razy kukiełkę, pozostawiając dwa głębokie ślady w jej ciele. I co teraz? Już po wszystkim? Zirytowałem się jeszcze bardziej, bo nie dość, że szlachtowanie nożem szmacianej lalki było marnym sposobem na wyładowanie złości to jeszcze czułem się jak idiota, który to bawił się w wioskowego szamana. I w przypływie tego zażenowania i złości sięgnąłem do kieszeni po zapalniczkę i podpaliłem lalkę. Początkowo nie chciała się palić, ale po chwili zajęła się sporym płomykiem. Rzuciłem ją na brudną podłogę w kuchni patrząc jeszcze przez moment jak lalka „dogorywa” w ogniu. Mimo, że własna głupota już nie była w stanie mnie dzisiaj zadziwić to postanowiłem jednak, że zadzwonię zasłaniając się jakąś zręczną wymówką i dowiem się co z prezesem. Wystukałem numer na klawiaturze komórki i przyłożyłem aparat do ucha. Po trzech sygnałach w głośnikach usłyszałem głos pani Danusi.
-Firma cateringowa „Smaczek”. W czym mogę pomóc?
-Dzień dobry pani Danusiu. Jan Kowalski z tej strony – „rzuciłem” w słuchawkę.
-Słucham pana? – w jej głosie dało się słyszeć zdziwienie.
-Mam nietypowe pytanie. Mimo, że zostałem zwolniony dzisiejszego dnia z firmy to chciałem zapytać - co u pana prezesa? Nie wyglądał zbyt dobrze, gdy z nim rozmawiałem – zaryzykowałem altruistyczną gadkę udając współczucie w głosie.
-Pan prezes? Ale co też pan wygaduje! Kiedy jak kiedy, ale dzisiaj szef sprawiał wrażenie, aż nadto zdrowego – odparła, dodając po chwili ciszej – do czas rozmowy z panem.
-Ach, tak. No nic pani Danusiu. Uspokoiła mnie pani. Dobrego dnia życzę – rozłączyłem się nie czekając na odpowiedź. Czarów mi się kurwa zachciało! Parsknąłem mimowolnie śmiechem i skierowałem się do swojego pokoju. Wchodząc powoli po schodach doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie się zdrzemnąć. Zregenerować siły, uspokoić nerwy i pomyśleć co dalej robić ze swoim życiem. Wszedłem do swego pokoju. Zzułem pośpiesznie buty. Położyłem się na niezaścielonym łóżku nie ściągając ubrania. 12:20.
***
Obudziło mnie znajome miauczenie.
-Czego znowu? – zapytałem – Znowu żreć?
Rozchyliłem niechętnie powieki spoglądając na zegar. 16:15. Zwlokłem się niezdarnie z łóżka i udałem się kuchni przeciągając się w drodze. Wchodząc do kuchni spostrzegłem zwęglone pozostałości po kukiełce. Zamiotłem je i wyrzuciłem do kosza. Otrzepując ręce podszedłem do zakurzonego radia i pstryknąłem przycisk ON. Z głośników dobiegł mnie miły bas Armstronga.
-„What a wonderful world…” –zanuciłem cynicznie razem z nim. Sięgnąłem po kończącego się „Łiskasa” i wsypując go do miski usłyszałem nagle z radioodbiornika.
-Przerywamy program, by nadać specjalne wiadomości – wyprostowałem się z zainteresowania audycją – Dnia dzisiejszego miała miejsce straszliwa tragedia – Czyżby kolejne trzęsienie ziemii? A może znów ta zasrana powódź?
-Z nieznanych przyczyn w jednym z budynków w centrum miasta wybuchł wielki pożar – reporter wyrzucał z siebie szybko nadając rozpaczliwy ton swemu głosowi.
Zaraz, zaraz. Pożar? W centrum?
-Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie obejmując cały budynek. Z nieoficjalnych informacji wynika, że ogień zabił tylko jedną osobę z kilkunastu przebywających w tym czasie w budynku – ciągnął reporter. Słuchałem z niejakim współczuciem zaciekawiony transmisją.
-Mężczyzna w średnim wieku, niski, prezes zniszczonej firmy cateringowej „Smaczek”.
Zakręciło mi się w głowie. Jak to kurwa „Smaczek”?! Przecież dźgałem tę cholerną kukiełkę i nic, a teraz coś takiego! To chyba jakiś cholerny zbieg okoliczności…
-Potrzebowałeś…tylko…wiary – dobiegł mnie głos znikąd. Nie usłyszałem już nic więcej. Wymiociny gwałtownie podeszły mi do przełyku, a na świat opadła czarna kurtyna.
"Wiara czyni cuda" [suspens/horror(?)]
1"Życie nas mija i patrzy ze śmiechem,
Jak nad zagadką stoimy bezradnie,
Jak złotą piłką bawimy się grzechem,
Czas przeklinając, co sny nasze kradnie."
Jak nad zagadką stoimy bezradnie,
Jak złotą piłką bawimy się grzechem,
Czas przeklinając, co sny nasze kradnie."