Tekst zawiera wyrazy nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Ździebko długie.
Opowiedzcie dziadku, jakąś ciekawą historię. Tak jak wczoraj – zawołał pryszczaty wyrostek stojący koło syna miejscowego kowala. - Opowiedzcie. Prosimy.
To że proszą szybo potwierdził zgodny chórek głosów. Nie tylko zresztą małoletnich. Dziad wygodniej rozparł się o ścianę domu przy którym siedział.
- Historię mówicie? No dobrze… A słyszeliście dziatki o włóczykijach? O pierwszym z kruków? Pewno nie, bo to dziś zapomniana niemal opowieść. Tedy posłuchajcie. – dziad usadowił się wygodniej na ławie i rozejrzał po grupie otaczających go wieśniaków. Zauważył pilne spojrzenie syna kowala. Zupełnie nie pasujące do stereotypu osiłka. „Czas więc zasiać kolejne ziarno” pomyślał.
- wszystko zaczęło się w pewną noc, kiedy to pierwszy z pierwszych, wracał do domu….
Tak Największy problem to zawsze określenie siebie. Zwłaszcza kiedy idzie się ulicą i jest się totalnie pijanym. Jednakże w takiej sytuacji trzeba się najpierw znaleźć, a w tym na ogół pomagają spotkania z przyjaciółmi.
On, idąc ulicą znajdował się właśnie w takiej sytuacji. Pijany i lekko na haju szedł ulicą i starał się określić swoje granice, chociaż właściwie należałoby raczej powiedzieć, że starał się iść prosto, co skutkowało jednak malowniczymi zakosami. Zmierzał do domu, albo może raczej to dom się do niego przybliżał. Przynajmniej On to tak widział. Zabawne co alkohol i przaśne skręty robią z człowiekiem. Jednak On lubił ten stan. Widział i słyszał wtedy więcej.
Teraz zaś słyszał za sobą kroki. Te kroki zaczynały się od pięty, a kończyły się na palcach. Zaś stopy do których należały te kroki znajdowały się w podkutych, ciężkich butach. Poza nimi słychać było oddech, cichy i lekko świszczący. Znał te kroki i ten oddech.
- To znowu Ty?? – nawet wstawiony mówił wyraźnie.
- a czemu by nie?
- Bo to nudne. Łazisz za mną, mimo, że wiesz, że nici z tego posiłku.
- Zawsze jest nadzieja.
- Gówno tam a nie nadzieja.
Kroki za nim roześmiały się. Dźwięcznym i wesołym śmiechem.
- Czas się zmienia, wiesz o tym.
- Pieprzysz. Jest jeden czas i raczej nic mu nie grozi.
- Wiesz, ze nie o to mi chodzi - zasyczały buty za nim.
- Ta
- I wtedy zobaczymy
- Albo i nie.
- Już niedługo. Jeszcze chwilunię i zobaczymy co z Ciebie za chojrak, pijaku. – rozmarzył się głos.
- Spierdalaj, nie groź, mi, mi – zaciął się – mi tu. Nawet pijany jak bela dałbym ci radę.
- Dziś tak, ale jutro??
- Zawsze zawszony ścierwopiju.
- zobaczymy – tym razem syk trwał dłużej. Rozmywał się i gasł powoli, aż ucichł zupełnie.
Westchnął. Rozejrzał się, powoli, z pijackim namaszczeniem. Stał przed swoim domem. Po chwili grzebania przy zamku drzwi ustąpiły. Zatrzasnął się po czym zataczając się z wdziękiem ruszył do sypialni. Na schodach, a dokładnie to w głowie, błysnęła mu myśl, „jutro?”, ale natychmiast zgasła przytłoczona dymem i procentami.
Namierzywszy łóżko, położył się, choć stwierdzenie zwalił się lepiej oddaje sytuację. Zasnął.
Zegar na wierzy niedużego renesansowego ratusza odliczył dwanaście uderzeń. Mimo, że zegarek na Jego ręku pokazywał czwartą nad ranem, dzwon obwieścił północ.
Obudził się późno. Dobrze po południu. Chciało mu się pić, ale głowa nie pękała. Nie bolała go zresztą nigdy. Nawet po największych libacjach. Powoli podnosił się z łóżka, niepewny swoich kończyn. Podszedł do okna. Jak zawsze. Zamarł. Po ulicy maszerowała sobie jak gdyby nigdy nic, grupka duszków i skrzatów. Wyobraźcie sobie taki widok. Nie zdziwilibyście się widząc na swojej ulicy istoty prosto z kopciuszka i królewny Śnieżki i to jeszcze pokazujące sobie palcami domy parterowe oraz nielicznych, lekko spanikowanych przechodniów?
- Co do kurwy nędzy?! – warknął do siebie. Spojrzał na zegarek. Na cyferblacie dochodziła dwudziesta mimo, że słońce wskazywało co najwyżej szesnastą. Chwilę później Jego spostrzeżenia potwierdził zegar ratuszowy wybijający czwartą po południu.
- WTF?! – zegarek, prezent od dziadka, jak dotąd się nie śpieszył ani nie późnił.
Odszedł od okna, ruszając do kuchni. Po niecałej półgodzinie, w pełni ubrany, z nożami za pazuchą, wyszedł z domu. W nagrzanym powietrzu czuło się jakieś napięcie. Poza napięciem wyczuwał w powietrzu smród. Nieznośny odór otaczał go z każdej strony, kiedy szedł ulic ą. Mijał po drodze zaaferowanych czymś ludzi, ale wszędobylski odór zdawał się czuć tylko On.
- Zabawne – mruknął
-Co Cię tak bawi? – zapytał głos obok, a w Jego uszach rozbrzmiały ciężkie, podkute kroki.
Obrócił głowę. Obok niego szedł raźnie wampir. Nie byle jaki zresztą. Wysoki, smukły, w ubraniu prosto spod igły robił duże wrażenie. Nieco blady, w słonecznych okularach sprawiał wrażenie arystokraty. I teraz uśmiechał się do niego promiennie.
- Co ty tu, w dzień, kruca, Robisz? I jak to kurwa w ogóle możliwe ze ja Cię widzę?!
- Chyba nie wierzyłeś w te bajeczki o nas. – Elegancik zaśmiał się do siebie. – A tak poza tym, kto jak kto, ale Ty powinieneś znać zapach źródeł. Powinieneś już wiedzieć co się dzieje.
- Nie możliwe - stanowczo wątpił Pierwszy – Ci z uniwersytetu, mówili ze to niemożliwe…
- Oh, taaak, uniwersytet. Chlewik pełen przemądrzałych gaduł, z kolarzówkami na nosach. Nie poznaliby przeniesienia nawet gdyby się o nie potknęli. – zębaty pogardliwie wydął wargi. – Czyli na bank nie zauważyliby wybuchu wulkanu, a to porównywalne. Ale mnie tam pasuje.
- Czyli co? Ogólnoświatowy kataklizm?
- A tam od razu ogólnoświatowy. Trochę krwi pocieknie, kilka… tysięcy trupów padnie, ale chyba nic więcej, szczegóły – ścierwopij machnął ręką.
- Czyli będzie cyrk.
- Oj będzie.
- A powiedz mi tak z ciekawości, co ze zmarłymi?
- Noo, oni tez należą do źródeł.
- Ciekawe czy też się pojawią – skrzywił się paskudnie.
- Znaczy pewnie będzie kilku drakoliczy albo większych umarłych ale reszta to będzie wasza produkcja. Jak dla mnie to część już tu jest.
- To można łatwo sprawdzić.
- Masz na myśli nekropolię miejską?
- Jakbyś zgadł. Chodźmy.
Cmentarz miejski ulokowany w ciekawym miejscu, otaczał katedrę stojącą sobie, co jeszcze ciekawsze, za miastem. Nie w centrum ale, właśnie jakieś 5 km za ostatnimi zabudowaniami. Typowo gotycka, wznosiła się na wzgórzu i z góry patrzyła na miasto. Tego, ze nie miała dobrej sławy, mówić nie trzeba. Stanowczo nie miała. Zbudowana, jako pokuta jakiegoś szlachetnie urodzonego, była mroczna i nieprzystępna, najeżona mnóstwem maszkaronów i figur.
Kiedy mijali bramę cmentarza, siedząca na jej szczycie maszkara zamrugała oczyma, rozejrzała i poszybowała w stronę najbliższej krypty.
Dotarli do wrót Katedry w momencie kiedy wypadł z nich trupioblady i totalnie przerażony wikary. Wampir złapał go za ramiona.
- Co się stało proszę księdza?
Duchowny próbował coś wyjąkać, ale nie dał rady. Wyrwał się z uścisku krwiopijcy i ruszył szaleńczym biegiem ku miastu. Spojrzeli na siebie. Pierwszy sięgnął po sztylety. W ręku wampira nie wiedzieć skąd pojawiły się dwa pistolety.
Ciała, stanowczo ciała, zajmowały pierwsze miejsce pośród rzeczy rzucających się w oczy po wejściu do wnętrza katedry. Zarówno ciała Księży jak i wiernych. Zmasakrowane w sposób który, sugerował co najmniej stado czegoś niekoniecznie żywego. A dokładniej to ghuli. Wskazywał to też jeden z przedstawicieli tego gatunku, siedzący na jednym z trupów i obgryzający w najlepsze nogę. Posilanie się, zajmowało go do tego stopnia , że nie zauważył nawet kiedy dwa pociski, jeden po drugim rozwaliły mu czaszkę. Podeszli do niedoszłego obiadu. Za życia ciało to należało do Tutejszego biskupa. Sugerował to krzyż leżący na podłodze. Misternie rzeźbiony złoty krzyż san domingo. Jego ekscelencja znany był z ekscentryzmu.
- No to mamy odpowiedź. Umarli też tu są.
- I to nie byle jacy.
Przez całe wnętrze przebiegł klekot. Obaj unieśli głowy. Spojrzenia które sobie rzucili, mówiły jedno, a mianowicie ”chodźmy stąd”. Klekot powtórzył się, tym razem bliżej. Obaj podnieśli się jak na komendę rozglądając bardzo uważnie.
Stwór wyskoczył jak spod ziemi. Chudy, łykowaty, przypominał trochę małpę. Ale tylko trochę. Rzucił się na wampira. Nim jednak zdążył spełnić zamiar wyfiletowania krwiopijcy, został poczęstowany serią z pistoletów, które niedoszła ofiara miał w rękach. Kule rozsmarowały poczwarę po ścianie.
- Chodźmy stąd zasugerował zębaty chowając broń.
- Racja, nic tu po nas.
Kiedy opuszczali teren katedry, żegnały ich niezliczone szepty i spojrzenia rzucane im z mroku. Szli w milczeniu. Dopiero kiedy dotarli do pierwszych zabudowań krwiopijca przerwał ciszę.
- Dokąd teraz?
- W sumie, wypadałoby odwiedzić uniwersytet. I to szybko.
- Dobra myśl, trzeba oświecić wieprzki w binoklach.
- Ty to zrobisz – uśmiechnął się pierwszy.
- Czemu ja?
- Bo, ponieważ, gdyż, dlatego, że, iż i azaliż, ja idę do domu po kilka rzeczy. Za jakąś godzinę pojawię się na uczelni.
Wampir westchnął, po czym zmieniając się w rozmazaną smugę ruszył ku gmachowi uniwerku. Pierwszy skierował się natomiast do swojego domu. Szedł jakieś dwadzieścia minut. Po drodze mijał wielu ludzi. Bardzo nerwowych. Co chwila ktoś spoglądał na Katedrę. Najwidoczniej Kanonik zdążył już opowiedzieć co się w niej dzieje.
- Zaczyna się – mruknął Pierwszy.
Wchodząc do domu, nie zauważył niczego dziwnego. Chwile później poczuł jednak nagły ból w potylicy. Ostatnim co pamiętał było zetknięcie z parkietem.
Kiedy się ocknął, pierwszym dźwiękiem który go dobiegł był dzwonek telefonu. Odebrał, powoli podnosząc się z podłogi. Bolała go cała głowa.
- Słucham?
- Witaj. To ja Siergiej. – Ze słuchawki odezwał się Rosyjski akcent. – Wampir mówił ze będziesz za godzinę, a Ciebie wciąż nie ma. Pomyśleliśmy, że coś Ci się stało. A Rektor niemal wyłazi ze skóry, chce cie jak najszybciej widzieć.
- Znaczy, były małe komplikacje – powiedział rozglądając się po przedpokoju. – Ale to nic ważnego, zaraz pojawię się na uniwersytecie. – wszystko leżało tak jak zostawił przed wyjściem.
- ok. tak mu przekaże.
- ok.
Pierwszy wyjął dwa zakrzywione kindżały. Ruszył przez dom. Wnętrze było ciche. Kolejno sprawdził Parter piętro i strych. Nie znalazł nic. Coś się jednak zmieniło. Okazało się, że w czasie kiedy leżał nieprzytomny, ktoś pomalował mu twarz. Teraz znajdował ją całą białą, a właściwie to znalazło ją taką lustro w łazience. Jedynie od czoła przez lewe oko i w dół policzka i szyi, przez rękę aż do dłoni biegł wzór tatuażu, z kresek, kropek i jakiś symboli. Próbował zmyć białą farbę. Okazało się że to również tatuaż. Nie dało się go zmyć.
Upewniwszy się, ze dom jest pusty, załadował sprzęty po które przyszedł do plecaka pod skurzaną kurtkę do kabur wsadził pistolety i wyszedł.
Kiedy wyszedł za furtkę. Od szafy w przedpokoju oderwały się dwa cienie. Oba zatańczyły w przedpokoju, gratulując sobie udanego żartu. Nie wiedziały jeszcze jakie konsekwencje przyniesie on innym istotom ich pokroju. Widma tymczasem wessały się w przewody wentylacji i ruszyły w świat.
Gdy Pierwszy dotarł do uniwersytetu, ściemniało się już. W półcieniu zapadającego zmierzchu, budynek rozświetlony setkami świateł, robił oszałamiające wrażenie. Rozpostarty na obszarze kilkudziesięciu hektarów wielopiętrowy uniwersytet, historię swą wywodził z najciemniejszych mroków średniowiecza. Już wtedy istniało tu kolegium druidzkie. Potem przyszło chrześcijaństwo. A potem profesorowie. Wszyscy oni wznosili kolejne budynki i kondygnacje obecnego uniwersytetu. Gmaszysko wznosiło się ponad miasto i z pozdrawiało swymi wieżyczkami, katedrę. Do wrót uczelni wiodła żwirowa dróżka pnąca się nieco pod górę. Zabudowania otaczały szmaragdowe w słońcu trawniki, teraz szare. Pierwszy obrócił się ku miastu. Te zaś pogrążyło się w wieczornej ciemności. Nie paliły się żadne latarnie, w niektórych tylko oknach widać było chwiejne płomyki świec. W bursach i Akademikach również zalegał mrok, ale z innych jak mniemał przyczyn. Wszyscy studenci i personel znajdował się wewnątrz uniwersytetu. Dzielnica studencka wyludniła się jeszcze bardziej niż reszta miasta.
Doszedł do bramy. Zastukał dużą kołatką. Po chwili wielkie wrota drgnęły i otworzyło się okienko w drzwiach obok głównego wejścia.
- Kto tam? – zapytał nieco natarczywy głos.
Pierwszy podszedł w zasięg światła sączącego się z wnętrza.
- A to pan. Proszę. - Klucznik wpuścił go do środka. Niewysoki jegomość, łysawy i korpulentny, o dobrodusznej twarzy, ukochanego dziadka. Bardzo zresztą lubiany, zarówno przez uczniów jak i profesorów. Jednocześnie miał opinię chodzącej zagadki. Jego historia ginęła w mrokach przeszłości. Nikt tez nie pamiętał, by kiedykolwiek ktoś inny pełnił funkcję klucznika, a jego zwinność i różnorakie talenty były żywą legendą.
- Czekają na pana. Zaprowadzę. Swoją drogą gustowny makijaż. – Ruszyli przez przestronną salę wejściową ku szerokim schodom głównym. Nimi wspięli się na pierwsze piętro i dalej ruszyli labiryntem korytarzy. O przewodniku pierwszego mówiło się, że nigdy nie gubi drogi i zna wszystkie sekrety uczelni. Więcej niż prawdopodobne, że ci którzy to mówili mieli rację.
Kiedy szli korytarzem, wiodącym do pracowni chemicznych, wpadł na nich profesor Sokołow.
- O to Ty. Co masz na twarzy? – jego spojrzenie zatrzymało się na twarzy Pierwszego. Rozbawiony głos sugerował jasno co myśli o tatuażu.
- Podoba Ci się? To najnowszy trend. – skrzywił się zapytany.
- No mniejsza o to. Dziękuję Ci Dydymosie – profesor zwrócił się uprzejmie do klucznika – pozwolisz że ja teraz poprowadzę naszego gościa – uśmiechnął się.
- Nie ma za co, profesorze – klucznik odwzajemnił uśmiech – ja i tak idę do Sali konferencyjnej więc w tę samą stronę co panowie.
- Ah, a więc chodźmy.
Pokonali jeszcze kilka korytarzy, aż stanęli prze dużymi, dwuskrzydłowymi dębowymi drzwiami. Sokołow otworzył je. Weszli.
Na środku długiej, prostokątnej sali stał potężny stół konferencyjny. Przy nim zaś siedziało całe grono pedagogiczne, a także pozostały personel wraz z kilkoma uczniami. Wyróżnionymi zostali najlepsi ze studentów na swoich kierunkach. Tak zwani prymusi. Głównie tak nazywali ich profesorowie. Reszta personelu oraz uczniowie znała inne określenie, a właściwie to dwa, kujony i lizusi.
Kiedy weszli do Sali. Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę, przerywając w pół zdania trwającą dyskusję.
- Witamy pana. – zza stołu uniósł się siwiutki, niewysoki, staruszek. Jego ruchy jednak i spojrzenie przeczyły jednak starości. Pełne życia, gracji i zwinności, przymiotnik kocie określał je wręcz idealnie. U szczytu stołu stał rektor uczelni. Człek znany i jeden z tych którym rozsądni ludzie schodzą z drogi. Ci mniej rozsądni, na ogół, nie zdążają i cierpią na tym. Bardzo. – Niech panowie usiądą. – naukowiec odczekał Az usiądą- a teraz wróćmy do rzeczy. Doszło jak wiemy do przejścia, przeniesienia. To wiemy wszyscy. Okazuje się jednak, że to nie jest zwykłe przeniesienia. Obecny tu profesor Kwiatkowski Twierdzi, że nasz świat sam staje się obecnie źródłem – rektor spojrzał w stronę wysokiego, chudego naukowca.- Więcej, prawdopodobnie dostaliśmy się pod wpływ wszystkich możliwych źródeł. – Po Sali przebiegł nerwowy szmer. – Profesorze?
- Tak to prawda – powiedział naukowiec wstając. – Jednakże nie grozi nam rozerwanie. Gdyby tak było, już byśmy nie istnieli. Jednakże, widome jest, do czego prowadzi przemiana. Będą ofiary. Z moimi studentami, przewidywaliśmy te wariant wydarzeń – wampir siedzący niedaleko niego parsknął. - Kwiatkowski rzucił mu spojrzenie pełne zimna. Lodowatego wręcz zimna. – Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że przybierze on taką skalę. W obecnej sytuacji… Zawodzą nas wszystkie przewidziane środki zaradcze. Łącznie z kryształami Setiego. – dodał patrząc na otwierającego usta kędzierzawego Włocha w sutannie. Ojca Marcereliniego. - One też odpadają, generują za małą energię, a poza tym, ta którą regenerują zostałaby wessana przez tworzące się źródło.
- Drodzy koledzy, uczniowie i pracownicy – wstał ponownie Rektor. – sami widzicie, ze sytuacja jest poważna. Nie możemy się skontaktować z innymi ośrodkami, łączność jest zakłócana przez zmiany. Pewnie nie tylko my wiemy co się dzieje, ale zanim skontaktujemy się z innymi, będzie za późno. Co więc proponujecie? – usiadł
Przez chwilę panowała niczym niezmącona cisza poczym wybuchła wrzawa. Profesorowie, zapominając o godności przekrzykiwali się nawzajem, uczniowie chcąc potwierdzić swoją przydatność starali się robić mądre miny i krzyczeli również, nikt nie wiedział jednak za bardzo o co. Personel dopełniał obrazu. Jedynymi osobami które milczały, byli Rektor, Pierwszy i wampir. Pierwszy z Rektorem patrzyli na siebie. Wampir spoglądał natomiast na nich obu. Rozumiał.
Po pewnym czasie dyskusja przycichła na tyle, że dało się usłyszeć własne myśli.
- Zakon.
W pierwszej chwili nikt nie zauważył że Pierwszy w ogóle cos powiedział. Dopiero po chwili ucichło, wszyscy spojrzeli na niego.
- Zakon – Pierwszy z pierwszych powtórzył. – Czcigodni, obecni tu profesorowie, mówią że wszelkie standardowe procedury zawiodą. Że nie ma jak przeciwdziałać zmianom. Więc zamiast im przeciwdziałać, dostosujmy się i oswójmy je. Załóżmy zakon osób, stowarzyszenie, grupę, która postara się zminimalizować straty, dać ludziom szansę na w miarę normalne życie.
Na Sali zapanowała martwa Cisza. Kamienna i ciężka przeciągała się. Wreszcie odezwał się Krwipijca, jak dotąd milczący.
- Ja jestem za.
Po nim zgłaszali się kolejni uczestnicy zebrania. Nie było przeciwnych.
- A nazywali? – zapytał któryś ze studentów.
- Zakon Szeolu – odpowiedział Ojciec Marcerelini. – bo czas nadszedł zmian i oczyszczenia świata tego, ze zła jego całego. Nadszedł czas rozliczeń i nowych dróg.
Znów zapadła cisza. Tym razem przerwał ją rektor.
- Postanowione. Teraz trzeba ustalić jak ma wyglądać ten zakon i jakie będzie miał zadania. Znów rozgorzała dyskusja. Trwała długo, a gdy się skończyła wstał nowy świt, świt który niósł zmiany… i nadzieję.
Dziad rozejrzał się po twarzach zebranych. Dzieciarnia patrzyła na niego z rozdziawionymi gębami. Starsi, byli nieco bardziej powściągliwi, ale widać było jak bardzo zainteresowała ich opowiastka. Starzec uśmiechnął się.
- Tamtej nocy powstały podwaliny dzisiejszego świata. Tamtej nocy powstał zakon Szeolicki, Zakon Kruków, Zakon Włuczykijów. Tamtej nocy zostało też wybrano dwunastu którzy ruszyli w świat. Dziewięciu z nich powróciło, trzech pozostało w drodze, oddając jej wszystko co mieli. A oto Ci których imiona pozostaną w pamięci po wszystkie czasy, miana tych co ruszyli tamtego świtu: sługa boży ojciec Marcerelini, profesor Kwiatkowski, doktor Grünberg, profesorowie Sokolnikow, Staszewski, Nejman, Holtz, von Plutzl, Slava, Wesołoski. Wśród nich ruszyli również Krwipijca i ten który dał zakonowi historię. Choć imię jego zaginęło w mroku czasu, krucy wciąż o nim pamiętają. To on stworzył siłę tych którzy chronią ludzi przed ciemnością. Stał się pierwszym spośród Kruków i zdobył wiedzę i potęgę, przekazaną później dziatkom jego, zkonowi Szeolu. – starzec przerwał na chwilę. – tak też kończy się historia początku istnienia zakonu Kruczych braci. A wraz z nią i moje opowiadanie. Rzućcie zatem dobrzy ludzie, datek dla biednego starca.
Do kapelusza u jego stup posypała się mżawka miedziaków i drobnych monet. Ludzie zaś zaczęli się rozchodzić. Dzieciarnia próbowała zbałamucić Dziada i wyciągnąć jeszcze jedną historyjkę. Staruszek jednak śmiał się mówiąc
- Zmierz nadchodzi, duchy rodzi, idźcie dziatki tedy spać. – i więcej opowieść nie było.
Dzieciaki widząc że nic z tego rozsypały się po wsi. A zmierzch szedł cicho ku wsi. Jedynym kto wciąż obserwował Starca, był młodzieniec, syn kowala. Dziad zauważył to. Ciężko wstał z ławy. Podszedł do niego.
- Podobało Ci się?
- Tak Dziadku. – rzekł spuszczając wzrok pod przenikliwymi oczami staruszka.
- To dobrze, ja ruszam w dalszą drogę, ale spotkamy się jeszcze, a jeśli… - zamilkł na chwilę- jeśli bliskie sercu jest Ci moja historia, to kiedy spotkasz jakiego kruka daj mu to. – wcisnął w rękę młodzieńca dużą złotą monetę.- a teraz bywaj i do zobaczenia. – mrugnął, pozostawiając młodzieńca z niewyraźną miną.
Zapadał zmierzch, a dziad szedł drogą wiodącą przez pola. Z naprzeciwka rosła sylwetka jeźdźca na koniu.
Jeźdźcem był pachołek młynarza, wysłany po trzpień do kowala. Z daleka widział postać idącą drogą od strony wsi. Kiedy zbliżył się na odległość głosu, pozdrowił wędrowca zgodnie ze zwyczajem. Odpowiedział mu głos młody i wesoły, podróżnik uniósł rękę w geście powitania. Pachołek twarzy nie dostrzegł, ale gdyby mógł, zobaczyłby oblicze dwudziestolatka o rysach dziada który opowiadał niedawno historię Dni Zmiany. Kiedy przejechał, usłyszał za sobą śmiech, wesoły i z głębi serca. Obrócił się. Na drodze nie było nikogo. Tylko na pobliskim drzewie siedział Kruk. Pachołek popędził konia. Nadchodziła noc.
[ Dodano: Wto 23 Lut, 2010 ]
dwa słowa sprostowania...
primo.. pewna niespójność wątków wynika z tego że opowiadanie jest prologiem a więc ledwie wprowadzeniem, nie jest całkowicie samodzielne.
secondo... za błędy ort i int, przepraszam.. ale wynikły z kilku przyczyn w tym rypniętego edytora.
Włuczykija wędrowca opowieść pierwsza
1
Ostatnio zmieniony ndz 21 lut 2010, 21:51 przez Hedin, łącznie zmieniany 2 razy.