Kiedy zmierzcha cz. 5

1
To już piąta z siedmiu części. Poprzednia była trochę trochę posklejana, ale teraz fabuła wychodzi na prostą! :)



Jechali pustymi ulicami.

W fotelu kierowcy siedział Jack. Uparł się, że będzie prowadzić, chociaż twarz wciąż pulsowała mu lekkimi ukłuciami bólu.

Siedząca obok Meg bawiła małego czarno – brązowego psiaka, o krótkich tłustawych nóżkach. Fałdy pyszczka zwisał mu w dół, wraz z przypominającymi skrzydła uszami. Malec piszczał pociesznie wraz z każdą pieszczotą swojej nowej właścicielki.

– No co maludo? – zapytała Megan. – Nie chciałbyś chyba nadal siedzieć tam na dnie?

Szczeniak szczekał co chwila, jakby świadomie odpowiadając na zadawane mu pytania.

– Widzę, że świetnie się rozumiecie – przyznał z uśmiechem Jack. Znalezienie psiaka w istocie zakrawało na prawdziwy cud i, tak jak ów samolot, otwierało cały szereg możliwości.

– Dziwisz się? Jest taki słodki. Ostatni pies, jakiego omal nie rozszarpał mi gardła.

– Musimy dać mu jakieś imię – dodała po krótkim zastanowieniu.

Mijali właśnie przedmieścia. Szare budynki i zaśmiecone ulice spoglądały na nich smutno i Jack coraz częściej łapał się na uczuciu zniechęcenia. Miał wrażenie, że już tylko wewnętrzny instynkt parcia naprzód powstrzymuje go od położenia się na skwierczącej z gorąca jezdni i krzyczenia w niebogłosy. Potem jednak zerkał na siedzącą obok parę – i już wiedział, że musi się trzymać. Przynajmniej jeszcze trochę.

– To musi być specjalne imię – stwierdził po chwili.

– Bardzo specjalne – odparła chwytając malca pod tłustymi ramionami i uniosła na wysokość twarzy. Pies ze znaną u bassetów łagodnością odpowiadał brylantowymi oczkami na jej spojrzenie. – Musi być stosowne do okazji.

Jack już poczuł rozpływającą się po jego ciele nudę.

– Może łazarz – zacisnął dłonie na kole kierownicy. – Ten, który wrócił z martwych.

Megan skrzywiła usta w zamyśleniu.

– Nie, to zbyt pretensjonalne. W końcu jak będziemy na niego wołać – łazi?

Szczenię zaskomlało żądając, aby je opuścić niżej.

– Wobec tego zdaję się na ciebie.

– Dobrze, niech będzie Loney, od tego, jaki był samotny, kiedy go znaleźliśmy. Co sądzisz?

– Dla mnie może być – Jack lekko wzruszył ramionami. – Zapytaj jego.

– No co mały, chcesz być Loney? – Połaskotała go aż zaszczekał – pewnie, że chcesz.

Malec pobawił się z nią jeszcze trochę, po czym przekręcił łepek, zmrużył oczka i zasnął jej na kolanach. Od tego momentu w szoferce zapadła cisza.

W przednim oknie mignęła im przed oczami zielona, trochę już sponiewierana przez deszcz i wichury tablica, żegnająca tych, którzy wyjeżdżają z miasta.



Droga poprzez spiralne górskie drogi była bardzo trudna i wymagała zdwojonej czujności. Słońce nie zaszło jeszcze, gdy wyjechali na przeciwko wysokiego na mniej więcej dwieście metrów wzniesienia. Niczym korona zwieńczało je pasmo szarego muru z drutem kolczastym u szczytu. Taki sam drut, o ostrych jak brzytwy końcówkach, rozciągał się także szerokim łukiem przed ogrodzeniem i stanowił zaledwie cząstkę zabezpieczeń, które niespodziewani goście musieliby normalnie pokonać, aby przedostać się do środka. Dzisiaj jednak wszystkie zapory były otwarte. Być może ktoś gdzieś tam był, umyślnie ułatwiając im drogę.

Na stalowych słupach, a także na poddaszu budynków strażniczych spoglądały w ich kierunku martwe ślepia kamer.

Jack spojrzał na śpiącą obok parę – psa i jego panią. Szturchnął Megan.

– Co, my już tutaj?

Trzymając Meg za podbródek, Jack gwałtownie skierował jej głowę w prawo.

– Widzisz? – Wskazał jedną z kamer. – Niech mnie szlag trafi, jeśli ktoś nas nie obserwuje.

Potoczyli się dalej ostrożnie ku głównej bramie. Droga prowadziła po pochyłej asfaltowej uliczce. Minęli właśnie pierwszą stróżówkę.

– Te kamery najprawdopodobniej są po prostu zaprogramowane, żeby obserwować drogę.

– Tak, ale ta jest pierwsza, przy której czujnik tak mruga. Zobacz!

Megan wytężyła wzrok. Rzeczywiście, małe czerwone światełko pod obiektywem kamery gasło i rozświetlało się co chwila, w nierównym pulsującym rytmie. Widząc je Loney wydał z siebie przeciągły skowyt.

„Sygnał!” zaświtało w jej głowie.

– Zatrzymaj samochód – poleciła.

Jak tylko Jack wcisnął pedał hamulca wyskoczyła na zewnątrz. Przez pewien czas stała tak, w świetle zachodzącego słońca wpatrując się w kamerę. Pies tymczasem korzystał z chwili wolności krążąc wokół swej właścicielki, niczym miniaturowy księżyc wokół planety.

– Ciągła, krótka, ciągła – to alfabet Morse'a Jack!

– Co mówi?

– SOS. Jack, oni nas wzywają! – Niemal krzyczała z radości.

– Właź do środka, brama chyba jest otwarta.

Meg z prędkością światła zajęła swoje miejsce. Pojechali dalej. Na miejscu pozostał jedynie Loney szczerze zdezorientowany nagłym opuszczeniem go przez panią. Wystarczył krótki moment zastanowienia, przypomnienie sobie śmietnika, aby na swych małych nóżkach puścił się w pogoń za nimi, szczekając przy tym oskarżycielsko.

Samochód przystanął z piskiem opon i zaczął się leniwie cofać.



Lekko przerdzewiałe wrota istotnie były otwarte i wprost zapraszały do środka. Zaparkowali samochód przed centralnym budynkiem. Przypominał on trochę szary prostokąt i był idealnie bezosobowy, jak zresztą większość wojskowych budynków. Megan pierwsza wyszła z pojazdu, rozciągając niemiłosiernie zesztywniałe kończyny.

Równocześnie zerkała na boki. Przynajmniej z zewnątrz nic nie wskazywało, by kompleks rzeczywiście stanowił schronienie dla kogokolwiek. Puste przestrzenie lotnisk i garażów, tak jak wcześniej plac miejski nie napawały optymizmem.

– Meg – odwróciła się, Jack stał za nią. Nim zdążyła zaprotestować wcisnął jej coś w dłoń i mocno ścisnął. Poczuła zimny dotyk metalu.

– Broń?! Nie ma mowy, zabierz to.

– Trzymaj, mam drugą. Nigdy nic nie wiadomo – teraz i on rzucił okiem na budynek przed nimi. To był znak, że uważa tamten temat był już skończony. – Twój telegraficzny przyjaciel powiedział przypadkiem, gdzie możemy go zastać?

– Nie, ale możliwości nie jest znowu tak wiele – odparła chowając pistolet z tyłu.

Na straży wejścia do centralnego budynku stały duże żelazne drzwi. Po prawej w ścianie znajdował się srebrny czytnik kart magnetycznych z głośnikiem i klawiaturą.

– Klawo, mają tu domofon – powiedział Jack, uprzednio szarpiąc za zablokowaną klamkę. – Sprawdź, może ktoś albo coś jest w domu.

Losowo naciśnięte klawisze odpowiedziały cichymi sygnałami.

– Zasilanie chyba działa, ale bez karty nic nie zdziałamy – rzekła.

– No to świetnie, najpierw proszą nas do środka, a potem zatrzaskują drzwi przed nosem. Wiesz co? Pobaw się tutaj, a ja tymczasem rozejrzę się po lotnisku. Przy okazji nasz mały przyjaciel też rozrusza mięśnie.

– Skąd nagle wiesz, że on zechce z tobą iść mądralo?

– Męska intuicja kochanie; no chodź „Loney” – klepnął w kolano. Na ten sygnał piesek wygramolił się z objęć swojej pani i pobiegł poszczekując za Jackiem. Wkrótce obydwaj znikli za zachodnim narożnikiem budynku.

– Faceci – mruknęła Megan opierając się o zatrzaśnięte drzwi.



Szli w kierunku hangarów w górnej części bazy. Zwieńczone półokrągłymi dachami budowle koloru zeschłej zieleni stały zgrupowane w pięcioczęściowym kompleksie. Z ich prostokątnych otworów wyjściowych wystawały do połowy zaparkowane maszyny, przeważnie odrzutowce, oraz najprzeróżniejsze pojazdy i urządzenia służb technicznych – wózki towarowe, drabinki czy skrzynie z częściami.

– Ale syf – mruknął Jack po części do człapiącego z przodu basseta, po części zaś do swej własnej, z lekka wkurzonej osoby. – Prawie jak u nas na posterunku.

Przy okazji zwrócił też uwagę na kilka maszyn stojących na samym pasie startowym. Ich rozmieszczenie wydawało się w najlepszym wypadku czysto przypadkowe, jednakże każda z nich mogła jeszcze przed kwadransem być w powietrzu. Problem w tym, że minęło zbyt dużo czasu, aby można było ustalić cokolwiek, kierując się temperaturą otworów wylotowych.

– Chodź – skierowali kroki ku centralnemu hangarowi.

Budowla sprawiała z bliska majestatyczne wrażenie. Wielkościowo zdawała się niemal móc zmieścić całą eskadrę F – 22. W środku stało sześć samolotów ustawionych w dwa rządki. Miejsca zostało jeszcze dla przynajmniej czwórki ich krewniaków wraz z wyposażeniem.

Na pierwszy rzut oka do miejsca aż wiało pustką. Po krótkim namyśle Jack postanowił jednak sprawdzić także i tyły budynku, zasłonięte przez piętrzące się sterty skrzyń i gratów.

W połowie drogi środkiem wewnętrznego placu coś go zatrzymało. Widok, który odebrały jego oczy był tak niespodziewany, że w głowie poczuł jedynie mikroskopijne uczucie strachu.

– Ttrrrrrtt!

Tam, za skrzyniami z przodu. Gulgoczący dźwięk, jakby miażdżonego z ogromną siłą zwierzęcia. Całe ciało Jacka spięło się w postawie obronnej; zimno wnet rozlało się po jego kręgosłupie kłującymi impulsami.

To nie był pierwszy raz, kiedy słyszał dziwne, pozornie niewytłumaczalne dźwięki; nie do licha, w ciągu ostatnich dwu dni usłyszał ich już dosyć. Po raz pierwszy od dłuższego czasu był jednak sam wobec zagrożenia i ta myśl sparaliżowała go bardziej niż zechciałby to przyznać. Zupełnie jak gdyby rzeczywistość nie mogła prawidłowo funkcjonować bez Megan jęczącej coś o zagrożeniu za jego plecami.

– Trrrt! – usłyszał raz jeszcze.

Pot spłynął mu strumieniem z czoła obmywając szparki ran na twarzy. Drżącą dłonią sięgnął po swój pistolet, choć teraz wydawał mu się on zaledwie dziecięcą zabawką mająca odstraszyć nocne koszmary. „To nic, głupota” powtarzał sobie. Zerknął pod nogi – Loney, pies obronny nie ważący nawet pięciu kilo, skrył się za jego obutymi stopami piszcząc w przestrachu. Nagle poczuł to samo, co on – ten przenikliwy zapach papki i zgniłych wnętrzności, który nawiedził jego nozdrza wtedy, pierwszego dnia.

Zza jednej z masywnych skrzyń tarasujących drogę na wprost ukazał się Jackowi widok tak groteskowy w swej postaci, że funkcjonariusz Conroy musiał zmrużyć drżące powieki, aby w ogóle weń uwierzyć - ludzka głowa. Miała czarne włosy oraz siną, nieco poplamioną czerniakami skórę. Na jej twarzy zastygł jakiś niezwykły, budzący grozę uśmiech, którą podkreślały świdrujące przybysza przekrwione oczy.

Jack poczuł skręcające trzewia mdłości. Stanął przed nim wielki, zbudowany z krwawych płatów mięsa pająk o tłustym odwłoku i kościstych, oblepionych resztą tkanki odnóżach. W miejscu, gdzie u zwykłych pająków spoziera na ofiarę uzbrojony jad pysk, ów potwór miał cały wachlarz ostrych wapiennych rogów, to zza nich wytryskała w powietrze owa chuda mięsna szyjka zakończona uśmiechniętym obliczem.

„Matko...” wypsnęło się Jackowi, lecz gardło wkrótce zablokował mu puszysty kłębek strachu. Loney zawył krótko, po czym w podskokach uciekł ku wyjściu.

– TTTrrrrrrrrtttttttttt! – potwór rzucił się ku niemu całą swym pokracznym ciałem.

Tego było już za wiele. W błyskawicznym odruchu palec Jacka nacisnął spust. Seria ryczących pocisków przecięła powietrze przeciwnika. Stwór ryknął wściekle, lecz ten, który go postrzelił już zerwał się do ucieczki krzycząc równie głośno.

Jack niemalże wystrzelił z hangaru, trzymając za kark wywijającego z powietrzu łapkami psa. Zmierzali w kierunku samochodu.

– Megan! – krzyknął. Lecz zanim złapał kolejny oddech, był już na miejscu.

Pusto. Meg rozpłynęła się w powietrzu niczym fatamorgana.

Zaskoczony wzrok Jacka spoczął na drzwiach do budynku. Ich ciężkie metalowe skrzydła, lekko przymknięte, uśmiechały się zapraszająco.

2
Pomysł: 3



Zbyt banalny, zbyt typowy, nie widzę tu nic ciekawego, nic co przyciągnęłoby moją uwagę



Styl: 3+



Nie jest najgorzej, ale jak narazie jest jakoś bezpłciowo i nijak. Trochę nudno się czyta, brak emocji, przyspieszenia akcji, indywidualizmu bohaterów, a raczej bohatera.





Schematyczność: 3+



nie widzę innowacyjności, ale nie jest to tekst schematyczny, po prostu, takie coś



Błędy: 4-



nie jest źle, trochę interpunkcji, dużo niedbalstwa np.
Fałdy pyszczka zwisał mu w dół,


chyba zwisały


Ostatni pies, jakiego omal nie rozszarpał mi gardła.


jakiego co? jakiego miałam...?



Ocena ogólna: 3+



Nie zachwyca, ale nie jest źle,

Jestem na... tak, ale musisz popracować
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

3
O jej! Już 5 część... Dużo przegapiłem gdy mnie nie było. Pozwólcie, że tu się rozgoszcze i zaraz ocenię tekścik. Wiecie... musiałem odnaleźć swój styl i siebie - nie tylko w grafice. Ale wkrótce poznacie moje prace! Hehehe...
Sygnatura:

Obrazek



Wesołych świąt życzy Wasz Kubek

Do świąt pozostało: 355 Dni!

4
Pomysł: 3+



Ajajaj, czy to musiał być potwór? Czy to musiał być zmutowany pająk? I co teraz będzie? Nieudany projekt naukowy? Atak z kosmosu? Strasznie zawęziłeś tym potworkiem pole do popisu i nie wiem czy wyjdziesz z tego z tarczą czy na tarczy. W każdym razie mam nadzieję, że sobie poradzisz. A klimatem to to mi zaczyna przypominać Resident Evil, albo Dooma. :D



Styl: 4-



Mi się podoba, jak zawsze. Lepiej niż w poprzedniej części. Ogólnie jest good. Tylko to co Lan napisała - pamiętaj o indywidualizacji postaci, bo to ważne.



Schematyczność: 3



Jak już mówiłem, przypomina mi to trochę jakiś survival horror, a nawet ten potwór, którego opisujesz był bodajże w Doomie 3. Albo mi się coś pochrzaniło.



Błędy: 3+



To co napisała Lan, czyli interpunkcja (aczkolwiek widać poprawę w porównaniu do poprzednich części) i parę tych wpadek.



Ocena ogólna: 4=



Mimo tego, że spłyciłeś trochę tą historię i ograniczyłeś pole do popisu, to wciąż mi się podoba, masz fajny styl i błędów jest mniej. Mam nadzieję, że uradzisz ciężar zakończenia.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”