To już przedostatnia część podróży, zapraszam do lektury!
Przez blisko kwadrans siedział oparty o wewnętrzną stronę bramy. Szybkie hausty powietrza omal nie rozsadzały mu płuc, ale rozkoszował się każdym tchnieniem.
Trzeba było zorientować się w sytuacji i to jak najszybciej.
Znajdował się w przestronnym, pomalowanym na biało patio. W powietrzu nozdrza drażnił lekki zapach linoleum, zaś cisza była tu jeszcze bardziej całkowita niż na zewnątrz, zupełnie jakby ktoś wyciął dźwięki skalpelem. Całe pomieszczenie urządzono na coś w rodzaju poczekalni – krzesła, miejsce za biurkiem dla stróża, gdzieniegdzie doniczki rzadkiej, oszczędnej w pragnieniu wody zieleni. Korytarze odchodziły w nieznane w trzech kierunkach, ciągnąc się długimi jasnymi pasmami.
„Cholera, gdzie ona polazła? Mogła mi chociaż zostawić jakąś wiadomość.”
Pozbierał się szybko, mimowolnie nasłuchując za sobą najsubtelniejszych dźwięków. Cokolwiek tam przed chwilą było, najwyraźniej znudziło się zwykłym śmiertelnikiem.
W odpowiedzi na ruch swego właściciela, zmiażdżony w jego ramionach Loney począł wyrywać się gwałtownie. Szczekał przy tym tak żałośnie, że Jackowi omal włosy nie stanęły dęba na myśl, że ktoś w tym wielki martwym budynku mógłby nasłuchiwać.
– Dobra, dobra, już. – wypuścił psa. Zauważył jak bardzo skostniałe ma członki.
Zwierzak przywitał uwolnienie kwikiem i zaskakująco szybko popędził przed siebie. Wkrótce zniknął za narożnikiem korytarza odchodzącego w lewo. Jack zaklął w duchu.
– Hej! – krzyknął ruszając za uciekinierem.
Przy wylocie korytarza stanął jak wryty. Na wewnętrznej, nie widocznej od strony wejścia ścianie ktoś pozostawił serię czerwonych znaków w kształcie otwartej dłoni. Odciśnięta na wysokości ramion wysokiego człowieka mozaika ciągnęła się w regularnych odstępach około metra znikając za kolejnym zakrętem, tym razem w prawo. Kątem oka Jack spostrzegł znikający tam ogon pieska. Umysł Conroya, nie do końca jeszcze sprawny po ostatnich wydarzeniach, znów zaatakowała fala obaw. Dłonie były zdecydowanie za duże na Megan, wyglądały raczej na męskie. ślady z pewnością zrobiono krwią, ale w zaistniałych warunkach nie było lepszego drogowskazu. Kończyła mu się co prawda amunicja, ale o wyjściu teraz na zewnątrz nie miał ochoty nawet myśleć.
„Super” Jack stłumił nagły napływ histerycznego śmiechu. Ostatnim rozsądnym sygnałem woli zmusił swe nogi do regularnego kroku. Musiał przeć naprzód, inaczej położy się i już nigdy nie wstanie.
Winda sunęła cicho w dół. Megan nigdy dotąd nie miewała ataków klaustrofobii, ale teraz wydawało jej się, że jasne ściany małego pomieszczenia w każdej chwili mogą wyciągnąć po nią swoje sterylne ramiona. Nigdy jeszcze nie czuła takiego strachu, wpisanego właściwie we wszystkie zmysły obierające rzeczywistość, równie dotykalnego jak w sześć płyt zamykających windę.
„Nie, nie – to nie może być prawda” wmawiała sobie zahipnotyzowana widokiem uciekającego w górę tunelu, widocznego w okienku przed nią.
W myślach zdążyła już sobie ułożyć kompletny łańcuch przyczynowo – skutkowy, którego była od wczoraj nieodłączną częścią. Gdyby mogła tylko wejść do biura swojej kuzynki i rozwiać wszystkie wątpliwości...
Hermetyczna przestrzeń tunelu jęknęła przeciągle niczym ranione zwierzę. Stalowe zaczepy targnęły nagle windą w bolesnym skurczu. W środku zapanowała ciemność; wystarczyło jednak proste wyczucie zasad aerodynamiki, aby stwierdzić, że winda przestała się ruszać. Pierwszym odruch strachu nie przepuścił żadnej rozsądnej myśli.
„O mój boże stanęła”. Szybko gruchnęły pytania – „co będzie?” a za nim „dlaczego?” Poczuła suchość w ustach. Mogła tak tutaj sterczeć, zawieszona między dwoma poziomami kompleksu, godzinami, dniami, nawet tygodniami, zanim w końcu umrze z głodu i pragnienia. Bez wody nie wytrzyma wprawdzie nawet trzech dni, ale jest to śmierć najgorsza ze wszystkich – dogasanie w strasznych mękach, kiedy życiodajna energia wyparowuje z człowieka strumieniami, pozostawiając mu do końca dość siły, aby mógł zjeść własny język. Kark Megan oblał się zimnym potem. A co jeśli przyjdzie to coś, które widziałam wczoraj – kościste pająkowate stworzenie rodem z koszmarów.
Nagle... stał się cud.
Winda wstrząsnęła raz jeszcze swym cielskiem; blade światło zamajaczyło w jej wnętrzu. Lekki chrobot w narożnikach dał znać, że maszyna znowu ruszyła.
Meg wydała z siebie głośne westchnienie ulgi. Miała wrażenie jakby ktoś nagle wyrwał drzewce z utkwionej w jej żołądku włóczni. Jeszcze tylko dwie kondygnacje i wszystko stanie się jasne.
Jack biegł wciąż przed siebie. Od dłuższego czasu kierował się jedynie ślepą desperacją. W głowie miał straszny mętlik. Przesuwające się wciąż po bokach pasmo białych ścian odbierał jakby przez sen. Za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że widzi ogonek psiaka tuż za rogiem, kolejny zakręt rozwiewał jego nadzieje. W swym biegu mógł kierować się jedynie dźwiękami – odgłosami małych stópek po froterowanej posadzce oraz szczekaniem, które odbijało niejasne znaki na zamglonej powierzchni jego umysłu.
Tymczasem ze ścian po bokach groza zaczęła buchać coraz wyraźniej. Ich płaskie powierzchnie zaczęły zwężać odstęp pomiędzy sobą, śmiejąc się przy tym upiornie. Na białej farbie nie było już niewyraźnych śladów dłoni – od strony sufitu zalewała je coraz potężniejsza fala czerwonej posoki. Początkowo tworzyła ledwie chude jak sople szkarłatne linie, potem coraz szersze, aż spływały na posadzkę tworząc śliskie kałuże.
Coś szepnęło mu „zawróć, póki jeszcze możesz”, lecz zbył ten głos jakby był chorobliwą paplaniną szaleńca. Nie zważając na nią wciąż podążał za majaczącym w oddali Loneyem. świat tymczasem zaczął się kręcić, tracić geometryczne podstawy, rozciągać się szaleńczo we wszystkie strony; razem z nim tańczył w tym pandemonium umysł Jacka, kręcąc piruety w akompaniamencie opętańczego śmiechu jakiegoś fiksata i krwi lejącej się ze ścian. Ten zapach – zapach ciała, zapach życia krążącego bezustannie w żyłach, zapach śmierci – doprowadzał jego nozdrza do obłędu.
Nagle – wszystko zamilkło.
Po kilku sekundach Jack zdał sobie sprawę, że klęczy na równej, niewygodnej w dotyku podłodze korytarza. Cała twarz miał ukrytą w spoconych dłoniach. Czuł zimne dreszcze grające mu na wszystkich mięśniach. W przestrzeni wisiała idealna, kompletna pod względem akordów cisza; jednakże widział tylko ciemność. Powoli, jednostajnym ruchem rozwarł dłonie i otworzył oczy. ów moment, zawieszony w przestrzeni niczym pojedynczy akt sztuki zdawał się trwać całe wieki. Ale Jack przebrnął przezeń posłusznie niczym aktor obserwowany przez tysięczną publiczność.
– Wciąż nie rozumiem, co się mogło wydarzyć – stwierdziła Jill, a kącik jej ust drgnął lekko, dając wyraz rezygnacji i zmęczenia. – Tuż przed końcem mojej zmiany jeszcze raz sprawdziłam wszystkie zabezpieczenia. Zbiorniki były na pewno hermetycznie zamknięte; zresztą komputer ostrzegłby nas gdyby było inaczej.
Megan przebyła cholernie długą drogę do tego małego zaciemnionego biura pięćset metrów pod ziemią. Nie mogła poddać się teraz, gdy wszystkie fragmenty łamigłówki zaczęły łączyć się w sensowną całość. Sama możliwość siedzenia tutaj, picia kawy, oraz rozmowy z kimś żywym, i w dodatku znajomym, była po prostu zbyt obiecująca.
– Posłuchaj Jill. To że cię tu spotkałam już o czymś świadczy. Byłam w mieście i uwierz mi – trzy żywe osoby, z czego dwie znające się od dawna – to coś więcej niż zbieg okoliczności.
Tu odczekała chwilę, aby jej siedząca na przeciwko kuzynka mogła przyjąć do wiadomości, a następnie przeanalizować otrzymane informacje. Jill nie wyglądała dobrze. Megan zawsze pamiętała ją jako zdrową szczupłą blondynkę z niewielką, ale charakterystyczną przerwą między zębami. W pracy zawsze była skłonna do ryzyka, niemal nieustraszona. Teraz wyglądała na nieziemsko zmęczoną. Włosy miała zmierzwione, błękitne oczy podkrążone, prawie sine. Biały laboratoryjny płaszcz wykazywał wszelkie symptomy znoszenia i niepokoił szkarłatną zeschniętą plamą w okolicach zgniecionej prawej poły. Jedynie okulary Jill (była krótkowidzem i to strasznym) pozostawały zadbane.
Nie, zaraz – lewy okular był lekko pęknięty.
– Na pewno szczepiłaś się na różne wirusy.
– A reszta zespołu?
– Wiesz, że nie dorównywali ci ani w pracy, ani w przezorności.
Głowa Jill opadła nienaturalnie w dół. Z płuc wydała krótkie westchnienie.
– Chyba masz rację. W innych przypadkach możemy założyć mutacje. Ale mimo to, wciąż nie rozumiem jak mogliśmy nie zauważyć ewentualnego wycieku.
– No cóż, nie zauważyliście.
– Jeśli ten chłopak, który z tobą przyjechał jest odporny, to w każdej normalnej sytuacji moglibyśmy rozważać możliwość stworzenia szczepionki. W każdej normalnej sytuacji...
W głowie Megan nagle coś zaświtało.
– Posłuchaj Jill. Opowiedziałam ci już wszystko, co wiem. Teraz twoja kolej. Wyruszyliśmy z Jackiem w tym kierunku, gdyż on zauważył nad ranem samolot lecący w tym kierunku...
Oczy Jill rozszerzyły się nagle do nadnaturalnych wielkości.
– ... i wydało nam się to bardziej niż podejrzane.
– Po... posłuchaj Meg. Nie chciałam o tym mówić.
Słowa jakby uwięzły rozmówczyni w gardle.
– O co chodzi? Wykrztuś to! – Megan potrząsnęła kuzynką.
– W bazie jest ktoś jeszcze. Pilot z innej bazy, tej na zachodzie.
– Dlaczego nie powiedziałaś od razu? Gdzie on jest?
Jill skurczyła się w sobie, zupełnie jak uczennica zganiona w szkole.
– No dalej, gadaj!
– Chyba go zabiłam.
Megan spojrzała w oczy towarzyszki próbując wyczytać z nich prawdę.
– Nie patrz tak na mnie. To był kompletny świr. Przyleciał dzisiaj nad ranem. Na początku aż nie mogłam ze szczęścia uwierzyć, że ktoś jeszcze przeżył. A ten wariat wciąż tylko plótł coś o końcu świata. Kiedy zaczął się do mnie dobierać przywaliłam mu z czegoś ciężkiego, co miałam akurat pod ręką... A potem chyba jeszcze poprawiłam, tak żeby, he, nie wstał.
Megan upadła na krzesło za biurkiem Jill. Coraz mniej rozumiała, choć wszystko nadal dało się wytłumaczyć logicznie.
– Wątpię by przeżył. Doznał wstrząsu mózgu. Udało mi się go jakoś zaciągnąć do izolatki w gabinecie medycznym. To jego krew – uniosła połę płaszcza, uśmiechając się głupio.
Jej opowieść mocno zasmuciła towarzyszkę. Nagle coś ją ożywiło. Dopiero teraz zauważyła komputer w rogu pomieszczenia. Miał wyłączony monitor i jedynie cichy szum wentylacji poświadczał jego istnienie.
– Jest podłączony do systemu kamer? – zapytała podchodząc do blaszaka.
– Musisz się zalogować. Odsuń się.
Jill zabrała się w skupieniu do klawiatury. Megan tymczasem odsunęła się posłusznie na bok. Była pod wrażeniem tego jak jej kuzynka szybko potrafi wpisywać dane stukając w klawisze z prędkością małego silniczka. Chyba właśnie automatycznej i bezmyślnej pracy potrzebował teraz jej balansujący na skraju wyczerpania umysł.
– Mam. Który segment chcesz zobaczyć?
– Którykolwiek. Poszukaj Jacka, ma na sobie czarną policyjną bluzę. Pewnie włóczy się gdzieś po Centrum, wkurzony jak zwykle.
– Zacznę od górnych kondygnacji. Cholera! – ekran monitora rozświetliły zakłócenia. – Poszły trzy kamery w zachodnim skrzydle.
– Nic na to nie poradzimy. Spróbuj niżej.
– Już się robi – Jill znowu zaczęła coś wystukiwać na klawiaturze.
Megan rozejrzała się po biurze swojej kuzynki. Zauważyła, że Jill, zawsze nieśmiała domatorka, bardzo dokładnie zasłoniła okna wyglądające z biura na korytarz kompleksu. Nie mając nic lepszego do roboty Meg rozsunęła szare paski żaluzji. Hol, którym tu przyszła wciąż rozbłyskiwał bladym światłem jarzeniówek. Dalej w kierunku windy rozszerzał się w duże laboratorium badawcze zastawione równymi rzędami bogato wyposażonych stołów. Jeszcze trzy dni temu pracowała tu spora grupa ludzi.
Nagle coś ją zaniepokoiło. Kątem oka spostrzegła jakiś ruch w oknie pomieszczenia mieszczącego się bardziej w kierunku windy, po przeciwnej stronie korytarza. Meg wytężyła mocniej wzrok. Tak, ktoś tam był.
– Jill, chyba znalazłam Jacka.
Odwróciła wzrok w kierunku biurka z komputerem. Krew zamarzła Meg w żyłach, gdy zobaczyła bladą twarz kuzynki, która wstała znad mrugającego ekranu monitora. Widniało na nim puste wnętrze jakiegoś pomieszczenia.
– Uciekł – wymamrotała dziewczyna – Cholera, ale się porobiło.
– Co? – Meg podeszła na tyle blisko by rozpoznać izolatkę infirmerii. Rzeczywiście była pusta. Rozchylone drzwi wpuszczały do środka wąski pasek światła.
– Może sprawdzasz na niewłaściwym poziomie?
– Chciałabym. Przecież zamykałam drzwi...
– Cholera – Megan odwróciła się w kierunku drzwi do biura – jeśli to on. Może ja się z nim jakoś dogadam.
– Nie! – dziewczyna prawie krzyknęła – nawet nie próbuj. Będzie cię zwodził, ale w gruncie rzeczy... chce tylko jednego.
Nieprzyjemna cisza trwała kolejne minuty. Przez ten czas żadna z wpatrzonych w drzwi kobiet nie ośmieliła się nawet drgnąć. W końcu Meg przypomniała sobie o czymś. Sięgnęła za siebie, w jej dłoni zabłysnęła nagle srebrna lufa beretty.
– Mogłaś mi powiedzieć, że masz broń.
– Gdybym jeszcze wiedziała jak jej używać.
– Dawaj!
2
Pomysł: 3+
Nie, proszę, nie. Niech to nie będzie nieudany eksperyment naukowy. Nieeeee. Nie jest, prawda? Bo jeśli jednak jest to zdecydowanie nie za fajnie ;S. Poza tym zauważyłem, że początki tego opowiadania bardzo się różnią od tego - i to wcale nie z powodu stopniowego czytania, podzielenia na części. Po prostu strasznie różnią się klimatem. Pierwsze części zdecydowanie były lepsze według mnie. To jak już mówiłem nie ma ani krztyny oryginalności... zobaczymy co będzie w ostatniej części. Poza tym pod koniec trochę niezbyt dokładnie wiadomo o co chodzi. Musiałem się wrócić parę linijek, żeby się zorientować czy to chodzi o pilota czy o Jacka.
Styl: 4
Jak to u Ciebie - w porządku. Trzymasz poziom, żadnych wpadek, wszystko płynnie, ładnie.
Schematyczność: 3
Nie, proszę, tylko nie eksperyment naukowy. plx, plx, plx ;S
Błędy: 3+
Trochę jest, literówki i parę interpunkcyjnych, ale ujdzie w tłoku, nie jest najgorzej.
Ocena ogólna: 3+
Ten pomysł co raz bardziej mnie w oczy kole, ale wciąż mam nadzieję. Styl dobry, błędy są, ale nie znowu tak dużo. Czekam na ostatnią część. Jestem, rzecz jasna, na tak.
Pozdrawiam.
Nie, proszę, nie. Niech to nie będzie nieudany eksperyment naukowy. Nieeeee. Nie jest, prawda? Bo jeśli jednak jest to zdecydowanie nie za fajnie ;S. Poza tym zauważyłem, że początki tego opowiadania bardzo się różnią od tego - i to wcale nie z powodu stopniowego czytania, podzielenia na części. Po prostu strasznie różnią się klimatem. Pierwsze części zdecydowanie były lepsze według mnie. To jak już mówiłem nie ma ani krztyny oryginalności... zobaczymy co będzie w ostatniej części. Poza tym pod koniec trochę niezbyt dokładnie wiadomo o co chodzi. Musiałem się wrócić parę linijek, żeby się zorientować czy to chodzi o pilota czy o Jacka.
Styl: 4
Jak to u Ciebie - w porządku. Trzymasz poziom, żadnych wpadek, wszystko płynnie, ładnie.
Schematyczność: 3
Nie, proszę, tylko nie eksperyment naukowy. plx, plx, plx ;S
Błędy: 3+
Trochę jest, literówki i parę interpunkcyjnych, ale ujdzie w tłoku, nie jest najgorzej.
Ocena ogólna: 3+
Ten pomysł co raz bardziej mnie w oczy kole, ale wciąż mam nadzieję. Styl dobry, błędy są, ale nie znowu tak dużo. Czekam na ostatnią część. Jestem, rzecz jasna, na tak.
Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"