Mamy nadzieję, że opinie będą szczere

Zjedźcie najlepiej jak potraficie

Nazywano ją Maja. Możliwe, że takie właśnie imię nadano jej podczas chrztu, tego jednak nikt już dzisiaj nie pamięta. W każdym razie dla wszystkich była Mają. Dla mamy, taty, rodziny dalszej i bliższej, dla sąsiadów i znajomych. Dla nas więc, niech też pozostanie Mają.
Po raz pierwszy powiedziała, że kocha, gdy miała chyba 3 lata. Przytulała swoją jasną czuprynkę do piersi matki – tak, gdzie najlepiej słychać było bijące serce – i uśmiechała się rozkosznie, w małych paluszkach mierzwiąc wisiorek z wizerunkiem Jezusa. Jego pokochała nagle, kilka lat później. Równie szybko przestała.
Stało się to, gdy Maja wróciła do domu po swoim pierwszym dniu w szkole. Miała zatem 7 lat.
- Mamusiu – powiedziała, jak zwykle wyciągają ku matce małe rączki. – Dlaczego ja nie mam tatusia?
Był jesienny wieczór, kiedy Maja po raz pierwszy zapytała o ojca. Słońce chylące się ku zachodowi cicho szeptało słowa pociechy. Dla matki, która od lat uciekała przed przeszłości i dla dziecka, które tę przeszłość odkopywało.
- Tatuś jest w niebie z aniołkami. Pan Jezus musiał zabrać go do siebie.
Szept matki rozpłynął się gdzieś w półmroku pokoju, pozostawiając po sobie donośne echo. Maja nie chciała już kochać kogoś, kto zabrał jej ojca.
Dorastała więc kochając rybki w akwarium, najbardziej te we wszystkich kolorach tęczy, podwórkowe koty i psa, którego przyprowadziła do domu mając 10 lat. Nazywała go Lolkiem, łapą i Psotkiem w zależności od tego, jak się zachowywał. Głaskała go przez wiele tygodni i pewnie głaskałaby o wiele jeszcze dłużej, gdyby nie pewien pijany kierowca, który nie zauważył rudego kundelka stojącego na ulicy.
Maja znowu straciła kogoś, kogo obdarowała miłością.
Wkrótce później straciła jeszcze jedną osobę. Siebie.
- Patrz, jaka gruba.
Takie i temu podobne szepty rozlegały się wszędzie, gdzie tylko Maja się pojawiła. W ciemnym korytarzu szkoły, na boisku, czy w sklepie – wszędzie słyszała za sobą złośliwe docinki. Nazywaną ją grubasem, bulwą albo beczką. Przyjaciół nie miała, ani znajomych, nikogo.
Godzinami przesiadywała samotnie pod jabłonią w ogrodzie.
- Podejdź tu, nie bój się.
Tak mówiła do każdego robaczka przechadzającego się w pobliżu. I uśmiechała się szczerze. Lecz one uciekały co sił do swoich kryjówek.
- Rozumiem, dla was też jestem zbyt duża.
Maja miała wtedy 13 lat.
A dwa lata później po raz pierwszy spotkała Mariusza, który wprowadził ją w krainę kolejnych pierwszych razów. Między innymi Maja po raz pierwszy się zakochała. Bo dla niego nie była beczką. Ani bulwą i grubasem.
- Spróbuj tego – powiedział kiedyś Mariusz, podając Mai szklankę z wodą.
- Gorzka.
- Wypij.
Wypiła do dna.
- Jak się czujesz?
- Dobrze.
Maja pierwszy raz czuła się dobrze.
- A teraz?
- Dziwnie.
Podał jej kolejną szklankę.
- Wypij.
Wtedy zrozumiała, że tak jest lepiej. Znowu pokochała. Tym razem kogoś (coś), kto (co) nie zawiedzie.
Sok pomarańczowy, kola, kawa z cudownym dodatkiem nie mogą przecież zawieść.
Wirowała każdego dnia mocniej. To uczucie też kochała. Chyba nawet ponad życie.
Bo tylko wtedy czuła się wartościowa, pewna siebie i gotowa na wszystko. Tańczyła na stole w dusznym pokoju, śpiewając sfałszowane piosenki.
- Fajnie?
Mariusz często o to pytał.
- Nigdy nie było lepiej.
śmiała się.
Kilka miesięcy później przekroczyła próg swojego mieszkania.
Dwa dni nie zaglądała tutaj.
- Martwiłam się – płakała matka.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Akurat.
Trzask drzwi.
Maja wciąż kochała matkę. Może tylko nie zdawała sobie z tego sprawy, ale na pewno bardzo kochała. A może to coś innego kochała mocniej.
- Mamo zobacz – powiedziała któregoś dnia rano.
- Co?
- Schudłam, nie widzisz?
- Kiedy ostatnio jadłaś?
- Jestem na diecie.
- Tak nie można.
- Dlaczego?
- Co się z tobą dzieje?
- żyję. Tego też nie widzisz?
I w ten sposób żyła Maja ponad rok. Mariusz, zabawa, szklanka gorzkiej wody na śniadanie, obiad i kolację też.
Aż do momentu zniknięcia Mariusza. Podobno umarł na zawał. Miał 18 lat.
Maja prawie 17.
Nie kochała już życia, wolała śmierć.
- Jezusie, znowu mi kogoś odbierasz?
Wołała czasami, ale On nigdy nie odpowiadał.
- Co to jest? – spytała kiedyś matka.
- Nic.
- Co się stało?
- Domyśl się.
- Nie…
- Tak.
- Co ty wyprawiasz?
- Umieram.
Umierała przynajmniej raz w tygodniu, by zawsze było jak. Ostro.
Wtedy Maja kochała krew. I nadal miłowała śmierć.
Było marcowe, ciepłe popołudnie. Maja spała otulona szczelnie ciepłą, ale i mokrą kołdrą.
- Maja – usłyszała głos matki. – Maja obudź się.
- Nie.
- Maja, wstań!
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- Umarłam. Znowu nie widzisz?
***
Nie wiem, jak długo stałem, pochylając się nad pożółkłym nagrobkiem z wyrytym napisem: Maja B. Nazwiska nie dało się odczytać. Obok chyba data: Marzec.
Tak, znałem ją. Można powiedzieć nawet, że bardzo dobrze. Być może ona też mnie znała. Nie raz przecież mijaliśmy się na szkolnym korytarzu.
Kochałem ją. Tak bardzo ją kochałem, że w tej szaleńczej miłości wystawałem pod jej oknem dniami i nocami. A im dłużej tam stałem, tym rzadziej Maja pojawiała się w domu. Zaczęła znikać i pojawiać się mniej widoczna. Z dnia na dzień coraz bardziej biała.
Czasami widywałem też jej matkę. Uśmiechała się do mnie, jednak w jej oczach zawsze istniał smutek. Siadała na ławce i – pewnie ze skrywaną nadzieją – wypatrywała córki. Matka kochała Maję jeszcze mocniej niż ja. I nigdy nie przestała.
Ja też nie.
Spojrzałem na nagrobek obok. Niezgrabne litery układały się w jedno, ale za to jakże znaczące słowo: Matka. Dzisiaj już tylko ja wiedziałem, jak wiele kryje się pod tą nazwą.
Zniżyłem się, by ręką zetrzeć kurz z zimnej płyty.
Marzec, odczytałem na głos.
Marzec.