*
Miał to być pierwszy z najpiękniejszych i najbardziej wyczekiwanych dni w karierze każdego pracownika: długi urlop i awans na upatrzoną wcześniej pozycję. Miał, ale niestety nie był. W marzeniach byłem już wyciągnięty na leżaczku, leniwie sącząc drinka z palemką, delektując się ciekawą książką, którą wreszcie miałem czas przeczytać... Krótkie zdanie: „Szef cię wzywa” sprowadziło mnie z impetem na ziemię. A wszystko przez jedną nieznośną dziewczynę! Pozwolę sobie jednak zacząć od spotkania z moim przełożonym, zarysowując jednocześnie obraz sytuacji.
- Pan mnie wyzwał? – rozejrzałem się dyskretnie po pokoju mojego szefa. Jak wszystkie gabinety urządzony był z prostotą, w odcieniach ciepłych beżów. ściany w kolorze bitej śmietany (tak przynajmniej nazywała ten kolor nasza Specjalistka od Wnętrz) odcinały się od marmurowej podłogi w odcieniu czekoladowym. Na środku leżał jasny, puchaty dywan, nadający szlachetności gabinetowi. W środku nie było osób postronnych, co oznaczało standardowe spotkanie podczas prowadzonej sprawy. Tyle że ja żadnej akurat nie prowadziłem.
- Tak, wejdź proszę – odkaszlnął i spojrzał na mnie z troską. Zaniepokoiłem się. Wszedłem do środka i spojrzałem na proste, drewniane biurko zajmujące większość pokoju. Znajdowało się tam niewiele przedmiotów – klepsydra, kałamarz z gęsim piórem, kilka bardziej nowoczesnych przyborów do pisania oraz całkiem spora sterta akt.
– Wiem, że właśnie zaczynasz zasłużony urlop… - tłumaczył szef, szybkim ruchem ręki odpędzając sekretarkę, która zajrzała do środka. – Jest ci on niewątpliwie należny, podobnie jak i awans, lecz zaistniały pewne okoliczności, które wymagają ręki specjalisty w tej konkretniej dziedzinie.
Nie bardzo mi się to podobało: ton głosu wskazywał na to, iż nie ma cienia szansy na wymiganie się od sprawy, a wzmianka o awansie dyskretnie sugerowała ważność zadania. Wiedząc że wszelkie protesty są z góry skazane na niepowodzenie, postanowiłem nie tracić czasu. Poza tym mój przełożony nigdy nie nadużywał swojego autorytetu i byłem przekonany, że nie chciałby tego robić teraz.
Spojrzałem tylko zbolałym wzrokiem w górę, na znak jak bardzo jest mi to nie na rękę i zapytałem lekko załamany:
- No dobrze, więc w czym problem?
Po zazwyczaj surowej twarzy mojego szefa przemknął lekki uśmiech, a w oczach błysnęło ożywienie, jak przy każdym większym wyzwaniu: - Jest pewna dziewczyna, powinieneś ją znać. Do niedawna wszystko wydawało się być w porządku, przynajmniej według raportów Damiela, lecz ostatnio wyszły na jaw jego krętactwa i zdecydowaliśmy się na zmianę Opiekuna. Jednak było już za późno: nasze wysiłki szły na marne, a kolejni pracownicy z wyższymi stopniami wtajemniczenia, nie dawali sobie rady. Sprawa jest delikatna, wymaga ręki fachowca – najkrócej to ujmując: ciebie.
- Ale gdzie tkwi problem? – kręciłem głową z niedowierzaniem, z reguły pierwsze kilka zdań opisywało idealnie zaistniałą sytuację. Tutaj jednak chyba był kłopot.
- Cóż, ona ma chyba lekką depresję...
Uniosłem brwi w górę, zdumiony takim posunięciem – tego typu zadania zazwyczaj otrzymywały ekipy specjalne.
- No dobrze, może to słowo nie specjalnie pasuje... – Mój przełożony rozpoczął nerwową przechadzkę po gabinecie, postanowiłem więc usiąść wygodnie, w oczekiwaniu na najwyraźniej interesujące informacje. – Załamanie nerwowe? Totalny brak chęci do życia? Kompletna izolacja, marazm i życzenia wszystkiego najgorszego dla całej ludzkości? To chyba odpowiednie słowa. Najgorsze jest w tym to, iż o wszystko oskarża nas! – zakończył, wbijając we mnie wzrok pełen zdumienia i przerażenia jednocześnie.
Kawa, którą spokojnie popijałem bujając się w fotelu, nagle stanęła mi w gardle z przerażenia, wywołując atak nagłego kaszlu. – Jak to NAS?!?!?! Skąd ona o nas w ogóle wie?!?!
- Mówiłem przecież, że to sprawa specjalnie dla ciebie, no i fakt że ją znasz... – Eleganckie pióro, które dotychczas spokojnie spoczywało na biuru rozpoczęło slalom pomiędzy palcami szefa, przechodząc następnie w salta i obroty.
Zastanowiłem się przez chwilę: rzeczywiście jakieś piętnaście lat temu miałem do czynienia z „widzącą”, ale wtedy było to małe dziecko... Fakt: dzieci rosną. Chyba mi to jakoś umknęło. Wizja palemek i odpoczynku rozwiała się jak mgła, w obliczu nowego wyzwania. Na moje nieszczęście takie sprawy zawsze budziły we mnie odruch natychmiastowego działania. – To co o niej wiemy? Jakieś przyczyny? Diagnoza? Co się stało? Mamy jakieś dane?
- Wiedziałem, że przyjmiesz tą robotę i nie zostawisz nas w opałach – szef wyciągnął w moją stronę zauważone wcześniej teczki, która zawierała pliki dokumentów starannie poskładanych w teczkach. – Tu są wszystkie informacje o dziewczynie, ma na imię Hanna, jej otoczeniu oraz raporty poprzednich Opiekunów. Tych od Damiela nie bierz bardzo pod uwagę – dodał lekko zawstydzony - nie wiemy jak bardzo je ubarwiał. Można na tobie polegać: dziękuję Gabrielu, naprawdę to doceniam – słowa poparte zostały przyjacielskim ściśnięciem ramienia i delikatnym nakierowaniem w stronę drzwi.
- A co z moim urlopem? – przypomniałem sobie radosne wizje z przed kilkunastu minut.
- Cóż... Po zakończonej akcji możemy wrócić do tego tematu – mówiąc starał się nie patrzeć w moją twarz. – Nie masz wyznaczonego terminu zakończenia, dostosujemy się do ciebie. No to idź już do pracy – poklepał mnie po plecach wypychając ze swojego gabinetu.
Co mi pozostało? Smętnie pokiwałem głową i powlokłem się do mojego biurka, niosą stosy dokumentów i żegnając się na jakiś czas z palmami, leżakami i słodkim nic nie robieniem. Jednak po krótkiej chwili doszedłem do wniosku, że po pierwsze „nic nie robienie” nie leży w mojej naturze, więc prawdopodobnie po kilku godzinach umierał bym z nudów, a po drugie powierzenie odpowiedzialnego zadania łączyło się z pewnym uznaniem moich umiejętności. To był dla mnie pozytywny bodziec.
Postanowiłem przestudiować dokumentację zanim młodsi koledzy przyjdą udzielać informacji o swojej podopiecznej. Mógłbym się nie połapać w sprawie, a nie o to chodzi.
I tak to właśnie wyglądało, zanim po uszy wpakowałem się w tą historię. Coś Cię dziwi? Ach no tak, nie wspomniałem nic o moim zawodzie, już to naprawiam. Nazywam się Gabriel Ryszard Zygfryd Henryk III, Anioł Stróż z poziomu V dla specjalnie wtajemniczonych. Teraz już chyba wszystko jasne, nie? Pewnie nie do końca.
Już widzę jak się uśmiechasz pod nosem Czytelniku, wyobrażając sobie mnie w powłóczystej szacie, z aureolą i skrzydełkami po bokach. Owszem: od święta czy na specjalną okazję, czemu nie? Wyjmujemy szatki, uwalniamy skrzydła, które na co dzień, dla wygody doprowadzone są do minimalnych wymiarów, niektórzy wyjmują nawet miecze czy inne akcesoria. Ale na co dzień, jest to strój naprawdę niewygodny. Biorąc przykład z Was, ludzi śmiertelnych, do pracy chodzimy w spodniach i koszulach (to wersja oficjalna) lub w podkoszulkach (to już bardziej luzacka wersja). Ach tak, aureoli też nie nosimy na co dzień. W rozróżnianiu stopni pomaga nam kolorystyczny kod ubrań. Początkujący mają przyporządkowany kolor szary, poziom niższy, czyli praktykanci używają koloru jasnoniebieskiego, a im dłuższy staż, tym kolor ciemniejszy. Osoby na stanowiskach już dość poważnych noszą ubrania w kolorze kremowej bieli. Tutaj zróżnicowanie w hierarchii oznakowane jest patkami w odcieniach niebieskiego, oczywiście im wyższy tym ciemniejszy. Natomiast w czystej bieli chodzą osoby postawione najwyżej w całej naszej społeczności. Tak zwane „szychy”.
Zastanawiasz się teraz zapewne, czy między nami są kobiety. Zwłaszcza zdecydowane feministki są zapewne zainteresowane tym faktem. Oczywiście, że są! Zasada była taka, że śmiertelnik płci męskiej za Opiekuna ma Anioła – kobietę i odwrotnie. Jednak po reformie, kiedy podzielono nas na dystrykty, a następnie na dywizje, oraz utworzono specjalne zespoły do spraw osób zagubionych, z trudnościami z przystosowaniem do życia w społeczeństwie czy pogrążonych w depresji, większość Aniołów płci żeńskiej właśnie tam się przeniosła. No i jeszcze do zespołu dziecięcego oczywiście. W moim dystrykcie, z tego co mi wiadomo, nie było raczej żadnych kobiet – obrały sobie inne zadania, choć to zawsze mogło ulec zmianie. Teraz już chyba wszystko wyjaśniłem? Nie?
No cóż, chyba nawet Anioł na etacie ma prawo opublikować swoją historię. A że jest to nieco inne spojrzenie na rzeczywistość? Trudno.
Akta były grube: Damiel, jaki był taki był, ale zawsze starał się być dokładny. Rozłożyłem jedną z teczek i zabrałem się za czytanie. O dziewczynie wiedziałem tyle, że była „widząca” czyli potrafiła zobaczyć swojego Anioła Stróża, co zdolniejsze osoby widziały także Opiekunów innych ludzi. Z czasem jednak zatracały te zdolność, zwłaszcza gdy świat materialny coraz bardziej wciągał je do swego zaklętego koła. Tu jednak był wyjątek i należało mu się przyjrzeć. Rozpocząłem od teczki o tytule <Kamienica>.
**
„Pomimo tego, że dom mieścił się w samym centrum miasta, przy jednej z jego głównych ulic, nie prezentował się wspaniale. Właściwie cała uliczka wyglądała na przykurzoną, jakby Ojciec Czas zapomniał o tym miejscu przed wielu, wielu laty. Jedynie pierwszy z budynków, stojący frontem do Głównej Ulicy był olśniewający i całkowicie nie pasował do otoczenia. Jednakże, jako siedziba jednego z bardziej znanych banków, musiał robić dobre wrażenie na przechodniach i klientach.
Przeszedłszy kilka kroków dalej uliczką Przyciasną można było ujrzeć inny świat: niskie kamienice czynszowe stały jedna przy drugiej, jak za dawnych lat, i tylko widoczne na nich zniszczenia świadczyły o upływającym czasie. Tynk był odrapany, gdzie niegdzie przeświecały gołe cegły, drzwi skrzypiały i nie trzymały się najlepiej zawiasów, jakby chciały się wyrwać na wycieczkę. Okna, często brudne i naprawiane ręką amatora wychylały się na zewnątrz, w niemym wołaniu o pomoc, straszyły dyktami wstawionymi zamiast szyb lub urywającymi się okiennicami.
Nasza kamienica znajdowała się po prawej stronie za pięknym budynkiem, jako trzecia w kolejności, patrząc od Głównej Ulicy. Okolica nie cieszyła się dobrą sławą, zatem i dom nie wyglądał najlepiej. Dozorczyni przychodziła raz na kwartał, zmuszana niemalże siłą przez administrację, nigdy sama; zawsze przyciągała jakiegoś opryszka ze sobą. „Na obronę” – jak mówiła.
Dom miał dwa piętra plus parter, na każdym dwa mieszkania – przynajmniej tak się zdawało na pierwszy rzut oka. Jednak po kilku godzinach obserwacji można było zauważyć większą ilość rodzin, niż wskazywała na to ilość mieszkań. Wynikało to z faktu podziału części z nich na dwa osobne, gdzie kuchnia i łazienka były wspólne, a rodziny miały do własnej dyspozycji po jednym pokoju. Ta spuścizna z lat powojennych, gdy lokale były przydzielane na co najmniej dziwnych zasadach, niektórym dość mocno ciążyła, niektórzy zdołali się przyzwyczaić. Nie był to jednak standard w tej okolicy.
Jeśli ktoś zdecydowałby się przejść przez frontowy budynek, lub też minąć starą, walącą się już bramę, wszedłby na Podwórze – centrum życia mieszkańców tych kamienic. świadczyły o tym dwie stare, wyliniałe kanapy stojące pod oknami oficyny, gdzie przeżywały swoją drugą młodość. Obok zaś stał utykający stolik, podreperowany tak, aby szklanki z herbatą się z niego nie zsuwały. Z oficyny, czyli budynków stojących w drugiej linii utrzymał się tylko parter, lecz i on groził zawaleniem. Pozostawione kikuty ścian zostały już prawie rozebrane przez lokatorów, którzy używali ich jako środka do bieżących napraw w swoich własnych mieszkaniach. Za obszarem ruin znajdowało się niewielkie wzniesienie – wysokie na tyle, aby oddzielić od siebie dwa różne światy. Na wzgórku bowiem wybudowano prestiżowe osiedle, zaopatrzone we wszelkie luksusy, ogrodzone parkanem oraz drzewami i krzewami, aby nie było widać Podwórza. Jednakże uparta osóbka mogła ominąć drzewa, wyjąć kilka prętów z ogrodzenia i zjechać po trawie na Podwórze. To wszystko pod warunkiem, że ten ktoś tego naprawdę chciał. A niewielu było takich”.
Wziąłem do ręki następną teczkę – nie zraził mnie sposób pisania raportu; sam często wolę wersje literackie od tych rzeczowych i bardzo rozsądnych. Najwyraźniej Damiel miał podobne podejście do tematu.
<Lokatorzy>
„Na parterze mieszkały dwie rodziny i jeden stary kawaler. Rodziny były zwykłe, ubogie – mąż, żona i dwójka dzieci. Dzieci były średnio w wieku 5 – 7 lat, lecz nic nie wskazywało na to, aby wybierały się do szkoły. Może były jeszcze za młode?
Kawaler to mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, nazywany przez wszystkich Heniem. Nie był do końca zrównoważony psychicznie – przez jakiś czas przebywał w specjalistycznym ośrodku, jednak (w ramach cięć budżetowych) stwierdzono, że nie jest niebezpieczny dla otoczenia i może swobodnie przebywać pośród ludzi. Niestety nie wzięto pod uwagę napadów szału lub złego samopoczucia, które to skutecznie utrudniały życie mieszkańcom kamienicy. Potrafił na przykład w środku nocy włączać muzykę na cały regulator, ponieważ czuł się samotny. Nieszczęśnikowi, który zdecydował się kiedyś na radykalny krok i wezwał policję, wybił szyby w oknach, a następnie przez kilka godzin ścigał z siekierą, czego efektem były trzy stracone zęby, w tym jeden u Henia. Nie wiem co się dzieje z jego Opiekunem, który rzadko kiedy interweniuje. Sugerowałbym kontrolę działania Opiekuna.
Na pierwszym piętrze mieszkał starszy pan o imieniu Zygmunt. Na starość trochę przygłuchł, nieco seplenił i miewał ataki sklerozy, jednak nadal wyglądał dystyngowanie. Co niedziela zakładał elegancki frak, do tego melonik i laseczka. Tak przygotowany szedł do kościoła na mszę – zawsze na dwunastą w południe. Było coś intrygującego w tym staruszku, zwłaszcza że nikt nie znał jego przeszłości, choć mieszkał w tej kamienicy ponad trzydzieści lat. Jego sąsiadką jest młoda dziewczyna – Hanna – pracująca jako sekretarka, czasami także opiekunka do dzieci. Jest to osoba raczej skryta, tak zwana „szara myszka”.
Na trzecim piętrze, podobnie jak na parterze, jedno mieszkanie należało do dwóch różnych rodzin, z ta różnicą, że na parterze ludzie mieszkali tak od wielu lat, gdyż taka własność była zapisana w spółdzielni, natomiast młode małżeństwo z trzeciego piętra zdecydowało się na wynajem jednego pokoju, aby podreperować skromny budżet. Państwo Ziółkowscy nie zarabiali wiele – obydwoje nauczyciele, ona na urlopie wychowawczym opiekowała się małą Lolą. Dziewczynka nie miała jeszcze roku, a rosła jak na drożdżach. Pokoik wynajmowali młodemu studentowi – wysokiemu szczupłemu młodzieńcowi, którego treść życia wypełniały książki. Zajmowały one zdecydowaną większość jego skromnego pokoju, przy czym podręczniki stanowiły niewielki z nich ułamek. Wszystko było dokładnie skatalogowane i w miarę możliwości uporządkowane. Jan, bo tak miał na imię, studiuje polonistykę, jest chyba na czwartym roku. Czyta dużo, w bibliotece pojawia się praktycznie co drugi dzień, chyba że uda mu się coś przeczytać szybciej – wtedy pojawia się już następnego dnia. Oprócz kryminałów, literatury fantasy oraz książek historycznych wraz z kanonem obowiązujących lektur, chłopak od czasu do czasu czytał romanse. Nie zwykłe bohomazy – mało realne opowiastki do poduszki dla sfrustrowanych gospodyń domowych, lecz klasykę lub komedię, często opierające się na źródłach historycznych, z porządnym warsztatem pisarskim; jednak nikomu nigdy nie zdradził tej małej tajemnicy.
Naprzeciwko mieszkała starsza pani, która praktycznie nigdy nie wychodziła z domu. Zakupy i opłaty należały do obowiązków Jana, który chętnie się ich podjął – w jego sytuacji każdy pieniądz był ważny, większość bowiem szła na uzupełnianie kolekcji. Dodatkowo oprócz pieniędzy dostawał kanapki na wykłady czy nawet obiad do odgrzania w swoim pokoju.
Ogólnie rodziny te żyły w jako takiej symbiozie i spokoju, zakłócanej od czasu do czasu przez złośliwego Henia.
Budynek pod stałą pieczą Zygfryda z IV poziomu, raporty i przeglądy w załączniku, sporządzane na ostatni dzień każdego miesiąca.”
Postanowiłem sięgnąć do tych raportów, aby dokładniej zapoznać się z sylwetką mojej nowej podopiecznej, pomyślałem że zabierze mi to trochę czasu...
***
Na zewnątrz było zimno i ciemno – typowy listopadowy wieczór, kiedy twoją jedną myślą jest zaszycie się w ciepłym łóżeczku, z gorącą czekoladą w jednej dłoni i ciekawą książką w drugiej. Niestety nie wszyscy byli w tak komfortowej sytuacji – choć przynajmniej w tramwaju było trochę cieplej niż na zewnątrz. Szkoda tylko, że nie każdy kierowca komunikacji miejskiej zauważał, że ujemne temperatury utrzymują się już od dwóch tygodni. Z reguły zapominali oni włączać ogrzewanie – pomijając swoje kabiny oczywiście… Hania siedziała wtulona w siebie, żeby utrzymać jak najwięcej ciepła. Jej szary płaszcz pamiętał wiele zim, lecz nigdy nie był tak ciepły, żeby ją ogrzać. Z upływem lat jego właściwości tylko się pogarszały. Naciągnęła mocniej kaptur, a dłonie w przetartych rękawiczkach schowała do przydługich rękawów.
W tramwaju powoli robiło się tłoczno, niewątpliwy znak, że zakończył się kolejny dzień pracy. Dziewczyna wpatrywała się tępo w okno, a jej myśli nie były zbyt różowe.
- Jaki jest sens życia? Wszyscy wszystkich wykorzystują, nikt nie zwraca uwagi na innych, każdy stara się wyciągnąć z tego wielkiego tortu jakim jest nasze życie przynajmniej kawałek dla siebie. A gdy jesteś nikim, skazanym na szarą egzystencję pionkiem w grze, to po co w ogóle się starać, po co żyć?
Z tych poważnych rozmyślań wyrwała ją czyjaś brutalna ręka.
- Może byś ustąpiła starszym od siebie? Jesteś młoda, stanie dobrze ci zrobi!
Hania spojrzała półprzytomnie na starszego pana, który wymachując laską inwalidzką, starał się znaleźć sobie miejsce do siedzenia. Pech chciał, że trafiło na nią. Przez moment gdzieś tam w podświadomości błysnęła iskierka buntu, oczy powędrowały w poszukiwaniu miejsca dla osób uprzywilejowanych, lecz lata życia w posłuszeństwie wobec starszych osób odniosły swój skutek. Dziewczyna wstała i bez słowa ustąpiła miejsca wrzeszczącemu mężczyźnie. Spojrzała tylko przez chwilę w jego oczy i dostrzegła tam ten sam błysk, który towarzyszył jej przez kilkanaście lat życia. Zmarnowanego życia. Ale dzisiaj wszystko miało się zmienić, ten dzień, najważniejszy w roku, miał być ostatnim takim dniem w jej smutnej, bezbarwnej rzeczywistości.
Tramwaj wreszcie dotoczył się na ostatni dla Hani przystanek, jeszcze kilkanaście kroków i będzie w domu. Jednak ta myśl nie napawała jej zachwytem, budziła raczej niechęć i znużenie. Szybkimi krokami weszła w uliczkę i po chwili weszła do kamienicy, odruchowo spojrzała do skrzynki, choć nigdy w życiu nie dostała żadnego listu, a rachunki płacone były za pośrednictwem jakiegoś biura. Tymczasem w skrzynce leżał list: piękna ozdobna koperta, z wykaligrafowanym jej imieniem i nazwiskiem. Hania odruchowo spojrzała na nadawcę – „Kancelaria Prawna Adwokat Józef Hildeborg” – nic jej to nie mówiło, zresztą nie zamierzała się tym przejmować. Miała przed sobą konkretny cel i tylko to w tej chwili wzbudzało jej zainteresowanie. Szybkim krokiem przemierzyła brudny korytarz, kilka stopni na schodach i już była w swoim mieszkaniu.
Obserwowałem te wydarzenia czując narastający niepokój. Nie bardzo mi się to wszystko podobało – wiedziałem, że coś jest absolutnie nie tak, lecz nie bardzo wiedziałem gdzie tkwi przyczyna. A właściwie przyczyny były mi znane – z taką przeszłością też raczej nie byłbym najszczęśliwszym człowiekiem – chciałem znać przyszłe działania. Lecz ta dziewczyna w bardzo umiejętny sposób to ukrywała. Nie zainteresowała jej nawet koperta od nieznanego nadawcy! Moim zdaniem kobiety to dociekliwe istoty, pragnące poznać wszystko co nie znane i rozłożyć to na czynniki pierwsze (czyli Skąd? Gdzie? Komu? Dlaczego? i cała masa innych dziwnych pytań...), wywnioskowałem zatem że moja podopieczna reprezentuje inny typ. Pytanie brzmiało jaki? Miałem dziwne przeczucie niepewnej przyszłości i dodatkowych komplikacji w związku z tą sprawą, ale nie bardzo się tym przejmowałem. W gruncie rzeczy do czego jest zdolna tak młoda dziewczyna...
Hanka weszła do przedpokoju szczękając zębami, kopertę położyła na niskiej komódce. Nad nią wisiało lustro, lecz trudno było się w nim przejrzeć – jak większość sprzętów w domu pamiętało lepsze lata – teraz było zaśniedziałe i matowe. Przedpokój umeblowany był skromnie, ale funkcjonalnie. Oprócz komódki stała niska szafka na buty, a na ścianie były haczyki do powieszenia ubrania.
Kamienica nie miała centralnego ogrzewania, na korytarzu panowała temperatura zbliżona do zewnętrznej, jedyna różnica polegała na sile wiatru, tu było nieco spokojniej, choć zimne podmuchy przeciskały się pomiędzy szczelinami pod drzwiami i w oknach pozostałych pomieszczeń. Zdjęła płaszcz i poszła do swojego pokoju włączyć ogrzewanie. Dalsze kroki skierowała do kuchni – odkręciła gaz i włączyła palniki, aby ciepło szybciej rozeszło się po wyziębionym pomieszczeniu. Wstawiła też mleko, ono najłatwiej rozgrzewało przemarznięte ciało. W kuchni widać było wyraźnie brak troski właścicielki. Owszem, było czysto, stały także wszystkie niezbędne sprzęty, lecz nie czuło się żadnej atmosfery. Tak jakby nikt tu nie mieszkał. Pomieszczenie dawno nie było malowane, a z jednej ze ścian odpadał tynk.
Gdy mleko już się nagrzało nalała sobie do szklanki i spokojnie wysączyła gorący napój, potem usiadła na krześle i zapatrzyła się przed siebie – znowu dopadła ją melancholia i brak chęci do życia.
Zza rogu kuchenki wyszedł pająk i uważnie rozejrzał się wokół. Ponieważ dziewczyna nawet nie drgnęła postanowił wychylić się z bezpiecznego schronienia, jakim była dziura w drewnianej klepce. Nie niepokojony przez nikogo doszedł do połowy kuchni, gdy dziewczyna go dostrzegła. Zamarł w bezruchu, zastanawiając się czy dotrze do okna. Hania uśmiechnęła się gorzko do siebie – jakże przypominało to jej własne zachowanie! Dreptanie przez życie nie zwracając na siebie uwagi. Cichutko, skromnie stać z boku tak, aby wartki prąd rzeki życia nawet nie musnął jej stóp.
Kiedyś, dawno temu było zupełnie inaczej. Treść jej życia wypełniała radość i zabawa, czerpała z niego pełnymi garściami, aż do zachłyśnięcia się. Taniec – on był wszystkim, był zawsze najważniejszy. Potrafiła godzinami ćwiczyć i proste i trudne kroki, powtarzać schematy aż do bólu. Najważniejszy był wynik i perfekcyjnie wykonanie całości przed widownią. Zamknęła oczy, a lekkie westchnienie, wyrażające tęsknotę wymknęło się na zewnątrz.
Hania wstała, wyłączyła palniki i przeszła do drugiego pokoju, nieużywanego od dawna; pająk drgnął i szybko pobiegł do okna. Na zewnątrz czyhały kolejne niebezpieczeństwa, jednak najtrudniejszy etap został pokonany – wydostał się z domu.
Stojąc na środku dziewczyna zastanawiała się co ona właściwie tu robi. Skąd w jej głowie tak odległe wspomnienia? Przecież zamknęła je na zawsze w głębi serca tak, aby nie raniły jej jeszcze bardziej. Jednak powodowana jakimś wewnętrznym impulsem sięgnęła na najwyższą półkę starej szafy, pamiętającej czasy jej prababki, tam gdzie stało zakurzone pudełko z pamiątkami. Nie ruszała go od ponad piętnastu lat, od dnia kiedy wszystko w co wierzyła legło w gruzach, a w jej życiu zaszły dramatyczne zmiany.
Zabrała karton do swojego pokoju i postawiła go na środku, nie dbając o brud i kurz. Uniosła delikatnie pokrywkę. Wspomnienia zaatakowały ją z nową siłą, mocniejsze i wyraźniejsze niż kiedykolwiek. Pośród mniej znaczących drobiazgów leżały nagrody wygrane w konkursach tanecznych: w tańcu klasycznym, nowoczesnym, jeden nawet wygrany wraz z zespołem folklorystycznym. Między nimi leżał stary, na wpół wyliniały kotek – przytulanka. Bez jednego ucha, z wypadającym okiem, nadal grający tą samą melodyjkę, co w dniu jej siódmych urodzin, gdy dostała go od rodziców.
W jej oczach zalśniły łzy. Po raz pierwszy od wielu lat żałowała, że jej życie nie potoczyło się inaczej… Drążącą ręką sięgnęła po fotografie, tematycznie poukładane w pudełeczkach. Praktycznie na każdym zdjęciu była mama lub tata, częściej razem niż osobno. Roześmiane, piękne twarze patrzyły tak, jakby nigdy nic się nie zmieniło.
- Jednak czas płynie dalej, nie zatrzymamy go w krótkich chwilach szczęścia, zapisanych na zawsze na kolorowych kartkach papieru – pomyślała, a łzy potoczyły się po policzkach, nieświadome niczego. Wzięła do ręki starą maskotkę i przytuliła do twarzy. Płakała bezgłośnie za utraconym szczęściem, za zmarnowanym życiem i brakiem widoków na jakąkolwiek przyszłość.
Patrzyłem z przerażeniem na niespełna dwudziestopięcioletnią dziewczynę – jak bardzo źle musiało się dziać, jeśli ona nie widzi żadnej przyszłości, a życie uważa za zmarnowane?! Postanowiłem wrócić na chwilę do biura, aby jeszcze raz przejrzeć pozostawione dokumenty. Musiało być coś jeszcze, coś co ją tak bardzo przygnębiło. Atmosfera smutku i rezygnacji unosiła się w całym mieszkaniu. Pomyślałem, że lepiej będzie zostawić kogoś na straży.
- Jerzy! – zawołałem kolegę, praktykanta przydzielonego mi do pomocy w tej sprawie. – Muszę coś sprawdzić w aktach, zostań tutaj i pilnuj, aby dziewczyna nie zrobiła jakiegoś głupstwa.
- Jasne szefie!
- Acha, tylko trzymaj dystans, ta dziewczyna to widząca!
- Tak jest, szefie!
Słowa brzmiały krzepiąco, a chłopak bardzo chciał się wykazać. Była to jego pierwsza misja, ponadto to dobrze rokujący, pełen zapału młodzieniec. Dobrze będzie mieć przy sobie chociaż jedną przyjazną duszę. Zresztą sytuacja wydawała się opanowana –wyczerpana Hania zasnęła, a ludzie na ogół nie robią głupich rzeczy przez sen, nie?
Wpadłem do biura jak burza i od razu sięgnąłem do teczki zatytułowanej „Hanna Kornicka - dzieciństwo”
„Od najmłodszych lat dziewczynka wykazywała zainteresowanie tańcem, bez względu na jego rodzaj i formę. Od klasyki po nowoczesność. Pierwszy cios przyszedł, gdy nie przyjęto jej do najlepszej szkoły baletowej. Zasady selekcji są tam bardzo ostre, oprócz możliwości dziecka sprawdza się także uwarunkowania genetyczne członków jego rodziny do kilku pokoleń wstecz. I za przyczynę podano właśnie jakieś obciążenie przodków, które może się objawić w późniejszym wieku. Rodzice Hani nie rezygnowali: byli dumni ze swojej córki, która wygrywała kolejne nagrody w zawodach dla najmłodszych. Szczególnie dobra była w tańcach towarzyskich.
Cała rodzina była szczęśliwa i wszystko układało się wspaniale aż do pewnego jesiennego popołudnia. Hania kilka dni wcześniej skończyła dziesięć lat, a tego dnia miała brać udział w ważnym konkursie – w jury zasiadać mieli także łowcy młodych talentów. Dziewczynce nic nie mówiono o szansie, aby nie zapeszyć. Na turniej przyjechała z rodzicami koleżanki, jej rodzina miała dojechać później, już na same występy. Jednak mijały minuty i nikt nie przychodził. Przyszła jej kolej – zatańczyła doskonale, jednak wzrokiem wciąż szukała znajomych twarzy. Pomyślała, że może stoją gdzieś z boku i po prostu ich nie widzi. Po skończonym występie pobiegła na widownię w poszukiwaniu rodziców. Przeszła całą salę, korytarze i pozostałe pomieszczenia, lecz nigdzie ich nie było. Wyszła przed budynek – może tam ich znajdzie? Stała w drzwiach, gdy zauważyła samochód taty. Właśnie wjeżdżał w boczną uliczkę, żeby zaparkować, gdy z naprzeciwka nadjechało inne auto i z dużą prędkością wbiło się w samochód rodziców.”
- Och nie… - jęknąłem. Cała sytuacja stanęła mi przed oczami, jakby to było wczoraj.
Wszędzie pełno dymu, pojawiają się płomienie i powoli ogarniają samochody. Ogień, wszędzie ogień! Poszarzała na twarzy mała dziewczynka krzyczy z całych sił: Mamo! Tato! Trzeba im pomóc, są w środku! Biegnie w ich stronę, lecz czyjeś silne ramiona wstrzymują ją i nie dają biec dalej. łzy ciekną po policzkach, a z ust wydziera się krzyk rozpaczy…
Hanka usiadła przerażona na łóżku. Po ciele spływał pot, z trudem oddychała, dłonie kurczowo zacisnęła na maskotce.
- Znowu ten sen – wyszeptała z trudem łapiąc powietrze. – Miałam nadzieję, że ten koszmar już nigdy nie powróci, że zginie i odejdzie na zawsze…
Dziewczyna sięgnęła po omacku do szafki stojącej obok łóżka, z szuflady wyciągnęła pudełeczko ze środkami uspokajającymi. Dzięki nim udawało jej się przespać kilka godzin w nocy. Wokół było ciemno, budzik wskazywał jedenastą wieczorem. Hanka wyjęła z pudełeczka dwie pigułki, połknęła je i popiła wodą, która zawsze stała pod ręką. Opadła z powrotem na poduszki, czekając na stan ukojenia, w jaki zawsze wprowadzały ją tabletki. Tym razem jednak nie chciały zadziałać. Trzymając pudełeczko w ręku przyglądała mu się uważnie: - Właściwie to mogłabym wziąć wszystkie tabletki – powiedziała nagle. – Byłby spokój i cisza, nie mam rodziny, krewnych ani znajomych, nikt by po mnie nie płakał…
Nie pierwszy raz przychodziły jej do głowy takie myśli, w sumie to od czasu do czasu planowała samobójstwo. Lecz zawsze pozostawało w sferze nierealnej, dokładnie tak jak dzisiaj po południu. Jednak tym razem były tak realne, tak łatwe do wprowadzenia w życie. Można byłoby po prostu zasnąć…
Pudełeczko zostało otwarte, wszystkie błękitne pigułki znajdowały się na dłoni dziewczyny. Policzyła je nawet, było ich dokładnie czterdzieści dwie. Pachniały mocno ziołami, zapach wibrował w nozdrzach, wzbudzał chęć połknięcia wszystkich na raz, aby zapomnieć o kłopotach tego świata.
- Tak łatwo można to zakończyć – szepnęła. Jakiś głos wewnątrz niej protestował, że to zbyt łatwe, jednak zdusiła go w sobie. Tabletki, jedna po drugiej wędrowały do ust i spływały wraz z wodą do żołądka. Potem wyciągnęła się na łóżku; przed jej oczami migotały kolorowe obrazy wymieszane ze wspomnieniami z dzieciństwa. W dłoniach nadal trzymała grającego kotka, lecz tym razem jego muzyka nie napełniała jej smutkiem.
Pamiętając o wskazówkach swojego pryncypała Jerzy trzymał się z daleka, pozostając w ukryciu. Od czasu do czasu zapuszczał porządnego żurawia, lecz dziewczyna cały czas spała. Lubił swojego nowego szefa, zresztą miał obiecane, że jeśli będzie się dobrze wywiązywał z obecnych obowiązków, to zostanie stałym współpracownikiem Gabriela. A to było już coś! Rzadko się zdarzało, aby któryś Anioł tak szybko pokonywał szczeble kariery. Jednak Gabriel był wyjątkowy – kolejne etapy w hierarchii pokonywał błyskawicznie, a zaczynał od najniższego poziomu Praktykanta. Oczywiście niezbędna była przy tym wytrwałość, staranność i sumienna praca, czasami nawet po godzinach. A Gabriel spełniał wszystkie te wymagania. Kilkadziesiąt lat opieki nad ludźmi daje doskonałe możliwości rozwoju. No i można awansować na wyższy poziom niż zwykły Opiekun.
Jerzy potrząsnął głową, aby rozproszyć myśli. Oczywiście musi się starać i przykładać do swoich obowiązków, tak aby pójść śladami Gabriela! Postanowił zatem zajrzeć do swojej podopiecznej, która spała już od kilkunastu godzin.
Pamiętając o ostrzeżeniach przełożonego najpierw spoglądał na dziewczynę z mieszkania powyżej, jednak w pokoju Hanki panowała niczym niezmącona cisza, a na środku pokoju leżały rozrzucone zdjęcia i maskotki. Zaniepokojony zdecydował się zejść do Hanki, i wtedy zrozumiał co przykuło jego uwagę: puste białe pudełeczko po środkach uspokajających! Szybko podbiegł do dziewczyny, aby sprawdzić czy oddycha – nic nie usłyszał. Była blada, prawie przezroczysta. Nie wyglądała najlepiej. Zamarł w bezruchu; jego pierwsze zadanie, pierwsza naprawdę poważna misja, a on już zawiódł! Ze łzami w oczach teleportował się do Gabriela. Na pewno dostanie burę, ale może szef coś poradzi…
- Już wiem skąd ona mnie pamięta! – po przeczytaniu masy dokumentów i spotkaniu z gronem dotychczasowych Opiekunów dziewczyny, których było dobrze ponad dziecięciu, przynajmniej od czasów Damiela, wszystkie elementy układanki wskoczyły na miejsce. Byłem mocno zdumiony taką liczbą Opiekunów w tak krótkim czasie, musiała ich szybko wykańczać. Ciekaw byłem w jaki sposób, ponieważ żaden z nich nie chciał się do tego przyznać. Zrozumiałem też dlaczego oskarża nas o wszystko co najgorsze w swoim życiu. Włącznie z wypadkiem rodziców. Byłem tam jako młody Anioł, dopiero aspirujący na stanowisko Opiekuna, razem z moim przełożonym. Nie byłem zachwycony takim obrotem spraw, chciałem przynajmniej zabrać dziewczynkę, żeby nie musiała tego wszystkiego oglądać, jednak usłyszałem że takie właśnie są plany, a mnie nie wolno ich zmieniać. Miałem stać z boku i tylko obserwować. Wydarzenia te miały kiedyś ukształtować przyszłość, teraz dla nas nieznaną, lecz dla tej dziewczynki istotną. Dopiero dzisiaj znaczenie tych słów dotarło do mnie w pełni, wtedy jeszcze nie wszystko rozumiałem…
- Szefie! Przepraszam! Nie chciałem! Naprawdę nie chciałem!!! – Jerzy wpadł do biura jak burza, z rozpędu ledwo wyhamował przed biurkiem i złapał mnie za rękę.
- Co się stało?
- Musimy natychmiast wracać! Wszystko wyjaśnię na miejscu! – odparł i nim się obejrzałem chłopak teleportował nas do mieszkania Hani. Szczerze powiedziawszy to nie wiedziałem, że posiada takie zdolności. Jeden rzut oka na jego oszołomioną twarz upewnił mnie, że on także nic o tym nie wiedział.
- O rany Julka! To było niesamowite… - zdążył wykrztusić zanim odczuł skutki uboczne nieumiejętnego posługiwania się takim darem. Przepraszam, muszę… - i pobiegł do toalety. Słyszałem kiedyś, że przy transportowaniu większej ilości osób organizm może zareagować na różne sposoby, na przykład, hmm, torsjami. Po dłuższej chwili podszedłem do mojego pomocnika zastanawiając się jak wiele zagadek jeszcze kryje jego chuda i wysoka osoba.
- Cóż, wszystko przede mną – pomyślałem kwaśno i spytałem Jerzego o samopoczucie.
- Już lepiej, odparł, nadal zielonkawy na twarzy. – Nie wiedziałem…
- O tym porozmawiamy później – przerwałem. – Mieliśmy być ostrożni, pamiętasz? Mówiłem, że ona jest widzącą…
- Nie w tym stanie.
- Słucham? - Spojrzałem zdumiony na mojego pomocnika.
- Dlatego tu pana sprowadziłem, szefie. Dziewczyna nafaszerowała się jakimiś prochami i ledwo – pozostałe słowa zginęły podczas kolejnego wybuchu zbuntowanego żołądka.
- Matko, dlaczego ja?! – jęknąłem w wyrazie największej rezygnacji i przeniosłem się do nieprzytomnej dziewczyny.
Faktycznie leżała w dziwnej pozycji, z błogim uśmiechem na twarzy. Pochyliłem się, lecz nie usłyszałem nawet szmeru świadczącego o oddychaniu, tylko serce pracowało na zwolnionych obrotach. Chyba nadeszła pora na zmaterializowanie się.
Kilka słów gwoli wyjaśnienia – my Anioły jesteśmy istotami niematerialnymi, przynajmniej na ziemi. W naszym wymiarze jest to pewien rodzaj materializacji, dostępny w różnych wariantach, w zależności do poziomu i chęci. Poziom podstawowy jest po prostu materialny, im wyżej tym więcej opcji, aż do bycia istotą absolutnie niematerialną. Ale to już mogą jedynie szychy.
Na ziemi, dość rzadko, zdarza się nam niekontrolowana materializacja, pod wpływem silnych emocji na przykład. Lecz świadoma i w pełni kontrolowana materializacja to sztuka dostępna dla wybranych. Znają ją jedynie nieliczni, no i z reguły są to Anioły z wyższych poziomów. Pojawienie się takiej zdolności u kogoś z niższego poziomu lub też u nowicjusza mogło oznaczać jedynie zbliżający się czas zmian. Byłem ciekaw czy mój podopieczny nie kryje również takich niespodzianek.
Zebrałem w sobie dość mocną falę energii, a następnie w skupieniu oglądałem „siebie z zewnątrz”, aby nie pominąć żadnego istotnego szczegółu z mojego wyglądu. Trwało to wszystko może ułamek sekundy, jednak wysiłek był na tyle duży, że krople potu perliły się na moim czole. Spojrzałem na siebie – wszystko wyglądało tak jak trzeba, pora przejść do działania. Dwoma palcami sprawdziłem puls mojej podopiecznej – tak jak słyszałem, był ledwo wyczuwalny, ale zawsze był. Zatem problemem był brak oddechu – co ja powinienem w tej sytuacji zrobić?!
- śmiertelnicy w takich momentach stosują sztuczne oddychanie – w drzwiach stał Jerzy uśmiechając się leciutko. Nadal był blady, ale chyba już dochodził do siebie.
- Chyba wiesz co sądzę o takich barbarzyńskich metodach? – popatrzyłem na niego krzywo. – Są dużo ciekawsze i bardziej higieniczne metody.
- Jasne, tylko że po pierwsze ona nie może się dowiedzieć, że jesteśmy Aniołami, a po drugie jak nie zabierzesz się za chwilę do roboty, szefie, to nie będzie kogo ratować…
Kiwnąłem głową, chłopak niestety miał rację. W tej chwili żałowałem, że materializacja jest dostępna jedynie dla wybranych. - To ty będziesz mówił, a ja będę robił. Zgoda?
- Pewnie że tak, szefie! Najpierw odchyl jej głowę mocno do tyłu.
- A po co?
- żeby udrożnić drogi oddechowe.
- OK., tak wystarczy? – chwyciłem oburącz głowę dziewczyny i delikatnie odciągnąłem do tyłu.
- Trochę mocniej – doradził Jerzy.
Odciągnąłem jeszcze trochę – nie chciałem żeby stała jej się krzywda.
- No może być. Teraz przyłóż swoje usta do jej ust.
- Co?! Przecież trafię moim nosem w jej!
- Trzeba to zrobić pod kątem, najlepiej prostopadle – pomocnik wydawał się być zdruzgotany moją niewiedzą w tym zakresie.
Pochyliłem się nad Hanką i dotknąłem jej ust moimi. Były chłodne, co oznaczało, że musimy się śpieszyć.
- A teraz wdmuchujemy powietrze… tylko nie za dużo na raz.
Pochyliłem się, nabrałem powietrza i delikatnie wdmuchnąłem je do ust dziewczyny.
- Widzisz – ucieszył się Jerzy – jak chcesz to potrafisz, szefie! A teraz pięć wdechów i przerwa, pięć wdechów i przerwa…
Przez cały czas słyszałem głos mojego pomocnika, gdy w skupieniu wykonywałem jego polecenia. Nagle głos zamilkł, a ja poczułem, że Hanka zaczyna oddychać samodzielnie. Miałem nadzieję, że miał dość rozsądku, żeby gdzieś prysnąć, inaczej nasze wysiłki poszłyby na marne. Sam zaś zacząłem się zastanawiać co dalej?
2
Witam. Całkiem składne opowiadnie, czyta się praktycznie jednym tchem. Jest jednak parę potknięć. Nie jesetem pewien, czy do końca konsekwentnie Stosujesz kursywę (skośny tekst), raport Gamiela jest trochę nijaki, a facet podobno się przykładał, a reakcje Jerzego są miejscami sztuczne. No i zakończenie! Może odrobinę mocniej je zaakcentuj. Ale to tyle, mi się podobało
. Dałbym 4+, ale cicho, bo słyszę ICH kroki!

3
świetne, jedyny błąd, ktory rzucił się w oczy podczas czytania
Reakcje Jerzego miejscami sztuczne. Ale opowiadanie ciekawe, czekam na dalsze części.
Pozdrawiam, Hansu
- czy on nie mógł powiedzieć innego słowa zamiast drugiego "metody".- Chyba wiesz co sądzę o takich barbarzyńskich metodach? – popatrzyłem na niego krzywo. – Są dużo ciekawsze i bardziej higieniczne metody.
Reakcje Jerzego miejscami sztuczne. Ale opowiadanie ciekawe, czekam na dalsze części.
Pozdrawiam, Hansu
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
4
Pomysł: 5
W końcu coś nowego, ciekawego i wciągającego. Brawo.
Styl: 4
Jest dobrze, nie zgrzyta. Czasem tylko, tak jak wspomnieli poprzednicy, troszkę sztucznie.
Schematyczność: 5
że co?!
Błędy: 4
Niewiele jak na tak długi tekst. Raptem kilka literówek i brak kilku przecinków. Jest dobrze.
Ogólnie: 5-
Opowiadanie bardzo ciekawe, nawet wciągajace. Długo zabierałem się za jego ocenę, bo wydawało się być długie. Teraz wiem, że było za krótkie. Czekam na ciąg dalszy.
Jestem na tak, rzecz jasna.
W końcu coś nowego, ciekawego i wciągającego. Brawo.
Styl: 4
Jest dobrze, nie zgrzyta. Czasem tylko, tak jak wspomnieli poprzednicy, troszkę sztucznie.
Schematyczność: 5
że co?!
Błędy: 4
Niewiele jak na tak długi tekst. Raptem kilka literówek i brak kilku przecinków. Jest dobrze.
Ogólnie: 5-
Opowiadanie bardzo ciekawe, nawet wciągajace. Długo zabierałem się za jego ocenę, bo wydawało się być długie. Teraz wiem, że było za krótkie. Czekam na ciąg dalszy.
Jestem na tak, rzecz jasna.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
5
Przede wszystkim dziękuję za dotychczasowe wypowiedzi - bardzo podniosły mnie na duchu
Jerzy - no cóż, taka właśnie jest ta postać: używa dziwnego języka, czyli niespotykanego już raczej w naszych czasach i reaguje odmiennie od swej anielskiej braci. Mam nadzieję, że w miarę czytania przestanie to być "sztuczne" a stanie się raczej "naturalne". Chyba, że ktoś potrafi mi dokładnie wytłumaczyć co jest dla niego sztuczne i dlaczego.
Pewnie będzie jeszcze kilka poprawek, zwłaszcza jeśli chodzi o postać Damiela, gdyż zorientowałam się, iż potraktowałam go nieco po macoszemu. Kolejną część postaram się dorzucić w weekend, ale najpierw nieco ją poprawię.
Bo prawda jest taka, że ja mam już całą powieść, tylko od kilku ładnych lat nad nią pracuję :oops:
Pozdrawiam wszystkich piszących i czytających!

Jerzy - no cóż, taka właśnie jest ta postać: używa dziwnego języka, czyli niespotykanego już raczej w naszych czasach i reaguje odmiennie od swej anielskiej braci. Mam nadzieję, że w miarę czytania przestanie to być "sztuczne" a stanie się raczej "naturalne". Chyba, że ktoś potrafi mi dokładnie wytłumaczyć co jest dla niego sztuczne i dlaczego.
Pewnie będzie jeszcze kilka poprawek, zwłaszcza jeśli chodzi o postać Damiela, gdyż zorientowałam się, iż potraktowałam go nieco po macoszemu. Kolejną część postaram się dorzucić w weekend, ale najpierw nieco ją poprawię.
Bo prawda jest taka, że ja mam już całą powieść, tylko od kilku ładnych lat nad nią pracuję :oops:
Pozdrawiam wszystkich piszących i czytających!