Klatka/ opowiadanie

1
Tego dnia już od samego rana wszystko było nie tak. Obudziłem się z zatrutą duszą, piekącym żołądkiem i bólem głowy. W nocy, we śnie, musiały dziać się straszne rzeczy, jeszcze czuję niesmak, trwogę chwili, jakby stało się coś strasznego, coś niesamowicie przygnębiającego, ale cud niepamięci wymazał wszystko, zgasił ekran, na którym jeszcze kilka godzin temu przewijały się obrazy. Mogłem tylko czuć ten niepokój, sączyć go, nie znając powodu jego zaistnienia, mogłem tylko domyślać się, że widziałem rzeczy straszne, ciężkie do wytłumaczenia, ale nagłe przebudzenie zerwało nić łączącą mnie z nocnymi marami. Nie pamiętałem nic.
Po kilku minutach, kiedy wreszcie usiadłem na skraju łóżka, przypomniała mi się matka. Skojarzyła mi się od razu, mistrzyni parapsychologii i przepowiadania przyszłości ze snów. Boże, jakżesz ona mnie drażniła tymi bzdurami! Wydawała majątek na wróżki, senniki i telewizyjnych jasnowidzów. Całymi dniami przekłada te dziwaczne karty z kościotrupami, półnagimi kobietami i czarcimi twarzami. Potrafiła zadzwonić w środku nocy, po to tylko by zapytać czy wszystko w porządku, bo śniła jej się wielka woda, a to nie wróży nic dobrego! Była struta. Wiem dzisiaj, że była struta. Jakby dźwigała na sobie wielki ciężar, czuła się odpowiedzialna za przyszłość swoich bliskich, ponieważ widziała ją w snach. I zawsze była to przyszłość straszna, nigdy dobra, w kolejnych dniach czaiło się nieszczęście, wypadek, pożar. Zza czarnych chmur wyłaniali się złodzieje, gwałciciele i choroby. O tak! Chorób było najwięcej! Chorób wszelkiego rodzaju, od przeziębienia, przez zatrucia aż do tych najgorszych, śmiertelnych. Żyła w przekonaniu, że ocala wszystkich, bo w porę ich dostrzega. „Ubierz się ciepło, grypa to nie żarty”. „Nie jedz tyle tłuszczu – zawał”. Nie pij gazowanego – wrzody”. „Wyrzuć ten batonik! Cukrzyca dopada też dzieci!”. Wszystkie jej słowa rozbrzmiały mi dzisiaj w głowie bardziej, niż kiedykolwiek. Musiała być bardzo zajęta tymi snami, zagoniona, zapamiętana w nich. Ostrzeganie innych nie mogło czekać i pewnie dlatego nie wyśniła sobie raka. Ani wielka woda, ani martwi dziadkowie, ani wściekłe zwierzęta nie zdążyły jej ostrzec. A może po prostu zapomniała ich posłuchać? Może gdyby prowadziła jakiś notatnik, segregowała sny, spisywała przepowiednie, łączyła je grubymi strzałkami, gdyby prowadziła skrupulatną i dokładną księgowość przyszłych wydarzeń, może nie przegapiłaby tego najważniejszego, tego, który szeptał jej: „zbadaj piersi, zbadaj piersi”. Ale dla niej zawsze ważniejsi byli inni, to zawsze dla innych miała przestrogi, ją dobry Bóg miał ocalić, trzymać na Ziemi długo i posługiwać się jak łącznikiem, jak przedłużeniem siły, która miała ocalić zaślepionych w codziennym biegu. Stamtąd, z jego przecudnej willi, słał znaki wprost do głowy mojej śpiącej matki.
Dzisiaj, gdy poczułem ból po przebudzeniu, zrozumiałem, że ona czuła go zawsze. Musiała stworzyć tę iluzję, tę ułudę tajnych symboli, tylko po to, by ten ból znieść. Inaczej chybaby się zabiła. Nie wytrzymałaby tej niezrozumiałej, wewnętrznej rozpaczy. Tego przerażenia i irracjonalnego bólu. I chociaż zawsze denerwowały mnie jej wywody, dzisiaj chciałbym, by usiadła koło mnie i mocno mnie przytuliła. By uspokoiła mnie tak jak wtedy, kiedy ojciec nie wrócił z przesłuchania Milicji Obywatelskiej. I kiedy po miesiącu, i po roku, i po kolejnym nie dał znaku życia. Uspokajała mnie, a w głębi ducha winiła się, że puściła go na demonstrację. Do końca życia mówiła, że coś czuła tego dnia, że nie powinien tam iść, że od rana coś bardzo mocno ją martwiło.
Tak, jak mnie dzisiaj.

Śniadanie postanowiłem sobie podarować, prysznic też. Skarpetki, na oko dało się jeszcze założyć, koszulkę wyprasowałem pospiesznie, byle jak, jeansy przetarłem wilgotną gąbką, buty otrzepałem z błota i z batonem w kieszeni wyszedłem w miasto.
Eliza nie odzywa się od pięciu dni. Żadnego telefonu, żadnego smsa. Nic. Kompletna cisza. Nigdy się jej to nie zdarzyło, milczenie nie trwało nigdy dłużej, niż dwa dni. Gdy robiło się niebezpiecznie, milknęła, by uśpić czujność męża, by udobruchać go ciepłą kolacją i kłamstwem, by objąć go ustami i w kilku namiętnych ruchach zamydlić rzeczywistość i pozbawić podejrzeń o zdradę. Nienawidzę tego! Eliza twierdzi, że nie sypiają ze sobą, że tylko czasem musi to zrobić, bo żal jej Mateuszka. Nie chce rozbijać rodziny, nie chce zabierać maluchowi ojca, ale to mnie kocha i ze mną chce być. Kto by się w tym połapał? Kto by próbował zrozumieć chaotyczny i nieprzewidywalny świat kobiety? Nikt. I ja tego nie próbuję, więc od dwóch lat żyję złudzeniami, że Eliza jest i będzie tylko moja. To potworne, żegnać ją wieczorem i wiedzieć, że idzie do innego, nawet jeśli ten inny, to jej prawowity mąż, którego podobno już nie kocha.
Znam jej ścieżki, wiem którędy lubi chodzić, gdzie robi zakupy, w której kafejce wypija nieprzyzwoicie słodką kawę z mleczkiem, które wystawy sklepowe przytrzymują ją na dłużej i kiedy męczy się już na tyle, by wrócić wreszcie do domu. Wiem, że kiedy brakuje jej oddechu, musi usiąść na dłuższą chwilę, i że jest wtedy bezbronna jak małe dziecko, nie widzi co sie wokół niej dzieje. Najczęściej przysiaduje pod fontanną, łapie delikatną mgiełkę w płuca, jakby chciała nasmarować oskrzela, zwilżyć je na tyle, by powietrze mogło leciutko prześliznąć się i napełnić ją tlenem.
- Gdyby ludzie wiedzieli jakim błogosławieństwem jest swobodny oddech, nigdy nie zaczynaliby palić – mówiła tak zawsze, po każdym ataku.
Będę krążył dzisiaj tak długo, aż wreszcie spotkam ja w którymś z tych miejsc. Mogę nie jeść, nie odpoczywać, ale muszę ja spotkać. Wyjaśnić wszystko, potrząsnąć jej rozdwojonym, niezdecydowanym światem i wymusić odpowiedź. Bo wszystko jest lepsze od niepewności.

Mijam znajome mury kamienic, długie ciągi sklepowych wystaw, przechodzę pośpiesznie pod arkadami, bo wiem, że tu jej nie znajdę. Nie lubi tego miejsca, przygnębia ją, mówi, że jest jak piwnica pełna pająków, że śmierdzi grzybem, pleśnią i moczem. Boi się żebraków, których tu pełno. Przeraża ją ich bieda, czuje się winna, bo ma świeżą bluzkę, pełny żołądek i potrafi żyć bez alkoholu. Zawsze powtarza, że gdyby mogła, zmazałaby ich z planety i namalowała od nowa, bogatych, czystych i najedzonych. Że gdyby to ona była Bogiem, to nie byłoby pogubionych ludzi i wszystkiego starczyłoby dla wszystkich.
Spławiam kilku pijaczków i wchodzę na rynek. Kręci mi się w głowie, więc przysiadam i zamawiam zapiekankę. Jedzenie to potworna strata czasu, ale nie mam wyjścia i już po chwili wkładam w usta gorący kawałek bułki z roztopionym serem. Obserwuję ludzi i próbuję wyłowić z tłumów znajomą twarz i kiedy juz postanawiam dać za wygraną, po drugiej stronie rynku przez ułamek sekundy miga mi znajomy płaszczyk. Tak! To ona!
Zrywam się z ławki, końcówkę zapiekanki wyrzucam do kosza i biegnę, pilnując, by znajomy kształt nie zniknął mi z oczu. Kiedy jestem już za jej plecami, łapię ją za ramię i czekam aż się obróci. Nawet teraz czuję słodki zapach jej ciała. Spogląda na mnie i zauważam w jej oczach cień złości, jakby miało mnie tutaj w ogóle nie być, jakbym pojawił się nie w porę, niepotrzebnie. Skupiam się na jej spojrzeniu i przeszywa mnie dreszcz. Bolesne uczucie z poranka wraca nagle i paraliżuje mnie. Całe zdania, które ułożyłem sobie w głowie i które jednym tchem miałem wyrzucić z siebie, nagle wyparowały, zniknęły. Pozostał tylko strach i niepewność.
- Nie dzwoniłaś – mój głos zabrzmiał tak obco, że pogłębił tylko stres.
- Marek, słuchaj...
- Dobra, nic nie mów. Nie miałaś czasu, wiem. Ok. Jest dobrze, chodźmy gdzieś na kawę, ciastko, nie wiem. Pogadamy w spokoju.
- Marek, ciężko mi... – nagle zmieniła ton, wyraz twarzy złagodniał, spuściła głowę i znów stała się tą malutką, zagubioną dziewczyną, którą poznałem dwa lata temu.
„Cholera, nie jestem moją matką, nie wierzę w te bzdury o złych przeczuciach” - myślę i dotykam jej policzka. Odgarniam kosmyk włosów z twarzy i zbliżam się do ust. Zaciska je mocno, gładzę je palcem i nagle na dłoni czuję łzy. Tylko tego mi brakowało! Obejmuję ją i już wiem, że niczego dzisiaj nie wyjaśnię, że przedłużę tylko niepewność, bo nie powie ani „nie”, ani „tak”. Nie było sensu o nic pytać. Przytulam ją tylko mocno i szeptam do ucha:
- Pamiętasz? Miałaś kiedyś marzenie, by kochać się w windzie. Tu, w tej kamienicy jest winda, niedawno założyli.
- Ale zostawiłam torebkę w samochodzie.
- Po co ci teraz torebka? Nikt jej nie ukradnie – łapię ją za rękę i pociągam w stronę drzwi budynku. Biegnie ze mną i tylko cichutko mówi, że tam ma sporo pieniędzy, dokumenty i inhalator.

Zanim jeszcze winda zjeżdża, już się całujemy. Po chwili wpycham ją do środka, wciskam przycisk ostatniego piętra i rozpinam płaszczyk. Pierwsze szarpnięcie nie robi jeszcze na mnie wrażenia, drugie, mocniejsze, już mnie zaniepokaja. Eliza odpycha mnie i rzuca się w stronę drzwi. Krzyczy i zaczyna bić pięściami w metal. Szarpię ją i zaczynam wykrzykiwać, że to nic nie da, że tu jest przycisk alarmowy i zaraz ktoś nas uwolni, żeby usiadła, ze mam komórkę, że wszystko będzie dobrze, że panika nam nie pomoże, ale wszystko zdaje się na nic. Eliza nigdy nie była opanowana, była wewnętrznie rozdygotana, rozkojarzona, jakby jakaś zła moc oplatała jej umysł i szarpała nim. Jej wnętrze było jak galareta, wystarczyło lekko trącić, by wszystko trzęsło się z wyeksponowaną przesadą. I teraz, gdy juz straciła kontrolę nad sobą, wiedziałem, że zacznie się atak. Usiadła w rogu windy, położyła dłoń na piersiach, otworzyła szeroko usta i spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Kucam przy niej i widzę, że jest źle. Przypominam sobie, że inhalator został w jej samochodzie.
- Spokojnie, nie denerwuj się. Stres tylko pogorszy sprawę – zamiast konkretów, sypię tylko wiązankę nic nie pomagających słów.
Zrywam się, by wcisnąć alarm, nie zadziałał.
- Kurwa! To nowa winda! Dlaczego się zacięła? - Wyjmuję komórkę, wybieram numer 112, podaję adres budynku i proszę, by koniecznie wezwali pogotowie. Obcy głos po drugiej stronie odburknął tylko, ze wezwanie przyjęte i proszę czekać.
Czekam.
Siadam koło Elizy. Jej skóra ścierpła, zbladła, włoski na dłoniach stanęły dęba, jakby w przeczuciu, że gdzieś tam daleko, w innych rejonach ciała zaczyna się brutalna wojna o przetrwanie, walka o powietrze, o oddech. Dotykam jej czoła, poci się. Staram się mówić spokojnie, używać pozytywnych słów, z nadzieją, że te słowa w jakiś cudowny sposób rozszerzą jej tchawicę. Albo przynajmniej nie pogorszą sytuacji.
Łapie mnie za rękę, ściska tak mocno, że czuję ból. Nakrywam jej dłoń swoją, całuję w czoło. Żebra pracują jak oszalałe, jakby chciały wciągnąć cały świat, całą przestrzeń. Oczy, pełne przerażenia szukają we mnie poparcia. Błagają, bym powiedział, że to nie prawda, że nie dzieje się nic złego, że to jeszcze nie teraz, że przecież jest tyle spraw do załatwienia. Mateuszek za rok pójdzie do przedszkola. Kto zrobi mu zupę mleczną na śniadanie? Kto wyprasuje spodnie? Kto przyprowadzi z zajęć i zapyta jak minął dzień? Szukam słów, by dać jej nadzieję, ale wydaję tylko standardowe: „wszystko będzie dobrze”. Widzę jednak, że zaczyna tracić świadomość i sam zaczynam panikować. Szarpię ją za ramię, klepię po twarzy, krzyczę, by nie zasypiała i widzę jak zaciska zęby, wygina ciało, jakby chciała się z niego wyrwać, pozbyć się tej klatki, która ją uwiera, zrzucić z siebie ciężar kilogramów. Widzę, że jest wściekła, tłucze pięścią w podłogę i próbuje krzyczeć. Nie słucha już moich słów, zaczyna coś szeptać. Usta układają się w słowa, słowa – w chaotyczną modlitwę i próbę rozmowy.
„Nie będę już grzeszyć. Nie będę” - udaje mi się usłyszeć, jak negocjuje z Bogiem, ale już po chwili opada z sił. Potrząsam jej wątłym ciałem, jeszcze raz i jeszcze... Widzę tylko jak oczy tracą blask, jak przestają mnie widzieć, jak ich błękitny, morski kolor zmienia się w szary. Widzę jak godzi się z odejściem, jej umysł podpowiada, że nie ma już szans. Ja, przeciwnie. Szarpię ją z całych sił, krzyczę do ucha, wdmuchuję powietrze w usta, płaczę. Płaczę jak dziecko, błagam ją, grożę jej, ale mówię już do martwych uszu, patrzę w martwe oczy i tulę martwe ciało.
Eliza usycha. Jej duch wyrywa się z więzienia niedoskonałego ciała, ulatuje w przestrzeń, wreszcie czuje się wolny, swobodny. Znajdzie na pewno jakieś bezpieczne miejsce, ulokuje się wygodnie i odetchnie pełną piersią.
A ja? Kiedy otwierają drzwi windy, wbiegają do środka, chwytają ciało Elizy i próbują do mnie mówić, osuwam się na ziemię. Widzę ich z podłogi, dają mi zastrzyk, mierzą puls, zaglądają w oczy. Nic nie czuję, nie słyszę ich. Czuję jak ogarnia mnie senność, coraz większa i coraz bardziej obezwładniająca.
Eliza zmarła z mojego powodu, pozostanę w snach, by tam szukać ukojenia.
Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.

2
Troche pobawię się pierwszym akapitem:
[1]Tego dnia już od samego rana wszystko było nie tak. Obudziłem się z zatrutą duszą, piekącym żołądkiem i bólem głowy.[2] W nocy, we śnie, musiały dziać się straszne rzeczy, jeszcze czuję niesmak, trwogę chwili, jakby stało się coś strasznego, coś niesamowicie przygnębiającego, ale [3a]cud niepamięci wymazał wszystko, zgasił ekran, na którym jeszcze kilka godzin temu przewijały się obrazy. Mogłem tylko czuć ten niepokój, sączyć go, nie znając powodu jego zaistnienia, mogłem tylko domyślać się, że widziałem rzeczy straszne, ciężkie do wytłumaczenia, ale nagłe przebudzenie zerwało nić łączącą mnie z nocnymi marami. [3b]Nie pamiętałem nic.
Moja propozycja jest taka, abyś przerobił cały akapit zgodnie z poniższymi radami i przeczytał obie wersje na głos. Teraz wyjaśnienie:
[1] - Ten dzień i ta noc są rzucone "ot tak", żeby coś zacząć. A gdybyś napisał tam konkretny dzień, żeby dodać realizmu?
[2] W nocy - jest zbędne, jako że mowa o śnie i z tekstu wynika, że śnił w nocy (obudził się rankiem). Poza tym, piszesz, że kilka godzin temu, co jeszcze dobitniej podkreśla ową noc
[3] - Powtarzasz tę informację - zbędnie.
podkreślenie - powtórzenia.
Potrafiła zadzwonić w środku nocy, po to tylko by zapytać czy wszystko w porządku, bo śniła jej się wielka woda, a to nie wróży nic dobrego! Była struta. Wiem dzisiaj, że była struta.
Tu zamieniłbym kolejność i usunął powtórzenie zastępując czymś, co wskazywałoby na to, tym samym połączyło to zdanie i cofnęło mnie do osoby matki, nie skupiło na narratorze (przerzucenie emocji):
Potrafiła zadzwonić w środku nocy, po to tylko by zapytać czy wszystko w porządku, bo śniła jej się wielka woda, a to nie wróży nic dobrego! Była struta. Dzisiaj rozumiem, że tonęła w obsesji.
Dzisiaj, gdy poczułem ból po przebudzeniu, zrozumiałem, że ona czuła go zawsze. Musiała stworzyć tę iluzję, tę ułudę tajnych symboli, tylko po to, by ten ból znieść. Inaczej chybaby się zabiła. Nie wytrzymałaby tej niezrozumiałej, wewnętrznej rozpaczy. Tego przerażenia i irracjonalnego bólu.
pierwsze dwa są w porządku - wskazujesz ten ból, ale trzecie to już powtórzenie.
Śniadanie postanowiłem sobie podarować, prysznic też.
trzeba to przebudować - raz, że jest poprzestawiane, drugie, że nie pozwala płynnie wpełznąć mi w ten poranek. Proponowałbym:
Wyszedłem z pokoju przesiąknięty lękiem i odpuściłem sobie śniadanie oraz prysznic.
[1]Skarpetki, na oko dało się jeszcze założyć, [2]koszulkę wyprasowałem pospiesznie, byle jak, jeansy przetarłem wilgotną gąbką, buty otrzepałem z błota i z batonem w kieszeni wyszedłem [3]w miasto.
[1] - Jak już je założy na oko, niech napisze, jak to zrobił... :)
[2] - Jedno wynika z drugiego.
[3] - na miasto / do miasta
Eliza nie odzywa się od pięciu dni. Żadnego telefonu, żadnego smsa.
Wyciąganie bohaterów (tak ważnych!) z kapelusza to zabieg zgoła straceńczy. Powinieneś conajmniej w jednym zdaniu zamarkować o tym, gdy wstaje, lub gdy wychodzi - gdzieś owa Eliza musi sie pojawić, abym dzień bohatera miał na równi poukładany, co on.
- Dobra, nic nie mów. Nie miałaś czasu, wiem. Ok.
fonetycznie lub po angielsku: okej / okay

Hmmm...
- Marek, ciężko mi... – nagle zmieniła ton, wyraz twarzy złagodniał, spuściła głowę i znów stała się tą malutką, zagubioną dziewczyną, którą poznałem dwa lata temu.
„Cholera, nie jestem moją matką, nie wierzę w te bzdury o złych przeczuciach” - myślę i dotykam jej policzka. Odgarniam kosmyk włosów z twarzy i zbliżam się do ust. Zaciska je mocno, gładzę je palcem i nagle na dłoni czuję łzy. Tylko tego mi brakowało! Obejmuję ją i już wiem, że niczego dzisiaj nie wyjaśnię, że przedłużę tylko niepewność, bo nie powie ani „nie”, ani „tak”. Nie było sensu o nic pytać. Przytulam ją tylko mocno i szeptam do ucha:
- Pamiętasz? Miałaś kiedyś marzenie, by kochać się w windzie. Tu, w tej kamienicy jest winda, niedawno założyli.
- Ale zostawiłam torebkę w samochodzie.
- Po co ci teraz torebka? Nikt jej nie ukradnie – łapię ją za rękę i pociągam w stronę drzwi budynku. Biegnie ze mną i tylko cichutko mówi, że tam ma sporo pieniędzy, dokumenty i inhalator.
W kontekście całości, zaznaczone zdanie jest zdjęte z choinki.
Zanim jeszcze winda zjeżdża, już się całujemy. Po chwili wpycham ją do środka, wciskam przycisk ostatniego piętra i rozpinam płaszczyk. Pierwsze szarpnięcie nie robi jeszcze na mnie wrażenia, drugie, mocniejsze, już mnie zaniepokaja.

długo mi zajęło, aby zrozumieć że to windą szarpnęło, a nie Eliza bohaterem...

Nie podobało mi się z dwóch, bardzo ważnych dla mnie względów.
Retrospekcja matki i tych snów jest tak obszerna, że można by sądzić iż gdzieś w tekście wypłynie jakaś myśl z tym związana, że w pewnej chwili bohater zacznie to dostrzegać i układać w spójną całość. Byłem pewien, że cała ta paplanina o matce i jej obsesji jest potrzebna. Tak się nie stało. Poza koszmarem i wstępem, reszta jest całkowicie zbędna, bo w żaden sposób nie wpływa na dalsze wydarzenia. Co gorsza, w pewnym sensie odstaje od tekstu, dzieląc go na dwoje (linijka z "choinki" wcale nie jest tym, czego oczekiwałem).
Po drugie, w związku z tym początkiem, miałem nieodparte wrażenie, że znam zakończenie i zdąży się coś strasznego, że bohater tego nie przewidzi i tak się stało. Przy końcówce chciałem mieć jeszcze nadzieję, że jednak osoba matki i cały ten niepotrzebny akapit jakoś połączysz - co nigdy się nie stało.

Plastyka w tym wypadku - znając twoje inne teksty - jest skromna a wszystko co podajesz, przegadane. Ot, mogłaby to być miniaturka na trzy tysiące znaków i całość by tylko zyskała. Bohaterka, czyli klucz tekstu, pojawia się znikąd, "bo tak" i na końcu tekstu odniosłem nieodparte wrażenie, iż mam do czynienia z dwoma tworami - jeden dotyczy matki, drugi Elizy. Dobra końcówka w windzie, jako coś samodzielnego obroni się, ale nie w całym tekście. Do tej pory, twój najgorszy tekst, jaki czytałem.

Zwrócę uwagę na stronę techniczną opowiadania: masa powtórek, nie samych wyrazów (a te się zdarzają), ale przede wszystkim informacji. Przecinki także wymagają pracy. Znalazłem także kilka literówek.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
No cóż, chciałem jakoś ubarwić tekst tymi wspomnieniami o matce, bohater miał być "oszołomiony" emocjami, z jednej strony ciężka noc pełna koszmarów, z drugiej wypalający go romans z mężatką. Nie sądziłem, że matka moze okazać się potrzebna w dalszej części, jej duchowa obecność miała nakierować na jego złowieszczy humor, a pokazał zakończenie.

Dlaczego Eliza pojawia sie zbyt nagle? Oczywiście, myślał o niej od rana, tak jak o matce i nocy, ale czy gdybym przedstawił ja na początku nie byłby to nadmiar informacji?

Przeczytam ten tekst jeszcze raz, po długim czasie zawsze brzmi inaczej, a większość z Twoich uwag jest trafna i godna przemyslenia. Nie mam niestety lekarstwa na hamowanie się przed powtórzeniami.

Aha, skarpetki na oko nie udało mu się założyć ;)
Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.

4
Powinieneś usiąść do tekstu, wziąć po kolei zdania pod lupę i sumiennie pousuwać zbędne wyrazy – a jest ich dość sporo – żeby tekst wygładzić. Dla przykładu:
Boże, jakżesz ona mnie drażniła tymi bzdurami!
Niepotrzebne - cały czas jest mowa o matce.
JakżeŻ
Jakby dźwigała na sobie wielki ciężar
Jakby dźwigała wielki ciężar.
prowadziła skrupulatną i dokładną księgowość
Oba wyrazy znaczą to samo.
może nie przegapiłaby tego najważniejszego, tego, który szeptał jej: „zbadaj piersi, zbadaj piersi”
To też powycinać.
usiadła koło mnie i mocno mnie przytuliła. By uspokoiła mnie tak jak wtedy, kiedy ojciec nie wrócił z przesłuchania Milicji Obywatelskiej.
...usiadła koło mnie i mocno przytuliła. By uspokoiła tak jak wtedy, kiedy ojciec nie wrócił z przesłuchania Milicji Obywatelskiej.
Całe zdania, które ułożyłem sobie w głowie i które jednym tchem miałem wyrzucić z siebie, nagle wyparowały, zniknęły.
Szyk.

Całe zdania, które ułożyłem sobie w głowie i które jednym tchem miałem z siebie wyrzucić, nagle wyparowały.
piwnica pełna pająków, że śmierdzi grzybem, pleśnią i moczem. Boi się żebraków, których tu pełno. Przeraża ją ich bieda, czuje się winna, bo ma świeżą bluzkę, pełny żołądek
Pełno tych powtórzeń w całym tekście.
Aliteracja.



Przegadujesz tekst niemiłosiernie, zwłaszcza na początku, we fragmencie dotyczącym matki. Cały ten koncert emocji po przebudzeniu, zwyczajnie przytłacza. Dalej mamy wspomnienia z matką na czele i tekst skręca w kierunku takiego narzekania
Fragment miał nadać opowiadaniu złowieszczy wyraz, ale gdzieś się ten sygnał rozpłynął - fragment stał się odrębną częścią, opowiadającą "swoją" historię. Ona mi się wiązała z resztą tekstu (sygnalizowała, że stanie się coś złego), ale powinien to być tylko wstępniak, nie coś zupełnie odrębnego – cały czas czekałam na puentę do tej historii.

Przegadujesz również na poziomie zdań. Potrafisz jedną rzecz pokazać na trzy sposoby i wszystkie trzy wrzucasz w jedno zdanie (często dodatkowo podkręcając je na końcu poprzez dodanie drugiego wyrazu, który znaczy to samo). Rozumiem tę manierę, ale jest tego po prostu w nadmiarze. O ile w końcówce bardzo mi się to podobało, to czytanie całego tekstu skonstruowanego na tej zasadzie było nużące. Możesz pomyśleć nad zastosowaniem podobnych zabiegów na zasadzie rozpędzającego się pociągu (im głębiej w tekst, tym więcej), z kulminacją na końcu.
Nie sądziłem, że matka moze okazać się potrzebna w dalszej części, jej duchowa obecność miała nakierować na jego złowieszczy humor, a pokazał zakończenie.
Zakończenie pokazujesz już w pierwszym zdaniu:
Tego dnia już od samego rana wszystko było nie tak.
To sugeruje, że dzień nie skończy się dobrze (a już od rana było źle). To taka ciemna chmura, która zawisa nad tekstem i jest obecna przez cały czas.
- Pamiętasz? Miałaś kiedyś marzenie, by kochać się w windzie. Tu, w tej kamienicy jest winda, niedawno założyli.
- Ale zostawiłam torebkę w samochodzie.
- Po co ci teraz torebka? Nikt jej nie ukradnie – łapię ją za rękę i pociągam w stronę drzwi budynku. Biegnie ze mną i tylko cichutko mówi, że tam ma sporo pieniędzy, dokumenty i inhalator.
Zestawienie tych słów – winda i inhalator, który został w samochodzie (plus sny, będące zwiastunem nadchodzącego nieszczęścia) – zdradziło zakończenie. W tym momencie zorientowałam się, do czego to wszystko zmierza.


Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”