Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

17
No postraszyłeś.
Jasne, wycofuję zastrzeżenia. Jest świetnie. Piszesz lepiej, niż wszyscy kolorowi razem wzięci.
Wygrałeś mistrzostwo Wery, wygrasz Internet, a potem... sky is the limit.
Tu było sporo takich. Dołączyłeś do grupy Rycerzy Ego. Oni też wygrali mistrzostwo Wery, a jeden nawet Związek Literatów.
Fakt, pióro u Ciebie lżejsze.
Piana ta sama.
Usiądę sobie na brzegu i poczekam. Spłynie. Zawsze spływa.

Tomek, Ty akurat nie masz powodów do pyszczenia. Czy i jak skorzystałeś z pomocy, to już Twoja sprawa. Ale ją otrzymałeś. W najlepszym wypadku grzeszysz nielojalnością.

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

19
Widzę, że nie tylko opowiadanie, ale i komentarze są z haczykiem troszkę ostrym. Szczęśliwie jestem prostym człowiekiem i pewnie to sprawia, że mogę się cieszyć wieloma kawałkami literatury nie wybrzydzając na pojawiające się w niej wtórności, gdyż ich zwyczajnie nie dostrzegam. Albo mnie to nie razi. Wszystko już było, wszystko jakoś tam się powtarza. Mnie się Twoja opowieść spodobała. I tylko tego po niej oczekiwałem.To pierwsza od dłuższego czasu rzecz, która zwróciła moją uwagę. Tak jak kiedyś genialny list Leszka do Weryuserów. Teraz, dlaczego dobre opowiadanie jest złe tylko dlatego, że być może nie jest wybitne? I co to w ogóle znaczy? Myślę, że komuś przebywającemu na niedostępnych mi wyżynach intelektualnych, trudno będzie znaleźć na Wery ( ale pewnie nie tylko tu) dzieło doskonałe, bo pewnie mało które, rozebrane zdanie po zdaniu, będzie w stanie przeżyć zderzenie z profesjonalnym poziomem wiedzy literaturoznawczej i oczekiwaniami na pojawienie się nowego Mesjasza. Myślę jednak, że zamiast obrzucać się wyszukanymi inwektywami, powinniśmy z zadowoleniem i nadzieją przyjąć pojawienie się opowiadania Quincunx. Gdyż na tle średniego poziomu Wery - teraz powinienem dodać: IMHO - jest to z pewnością jasny punkt. Mimo, że krajowy.
Pamiętaj: kiedy ludzie mówią ci, że coś jest źle lub nie działa na nich, prawie zawsze mają rację.Natomiast kiedy mówią ci, co dokładnie nie działa, i radzą, jak to naprawić, prawie zawsze się mylą.
Neil R. Gaiman

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

20
Przeczytałam ''zachęcona'' komentarzami... dla mnie jest to bardzo mocny tekst, mogę śmiało powiedzieć, że zostawił mnie z lekko otwartą buzią... końcówka taka, że wyrywa z butów. Ogólnie całość dobrze mi się czytało, chociaż opis chłopaka na tratwie i dalsze wokół niego ''zabiegi'' - to nie jest coś, co można lekko czytać. I ta obroża...
A przede wszystkim obrazowanie, które szło razem z każdym słowem, zdaniem. Ja to widziałam.
Moim zdaniem bardzo dobry tekst.

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

21
Przyznam, że nie czytałam całej dyskusji, jaka się tu odstawiła, ale przeskanowałam ją wzrokiem i odniosłam wrażenie, że nie lubisz opinii. Nie zamieszczę zatem opinii. Zrobię coś innego: wstawię Twój tekst z notatkami powstającymi na bieżąco (w ramach jednego fragmentu), aby dać Ci coś w rodzaju relacji na żywo z mojego obcowania z tekstem; tego, jakie sprawiał wrażenie i jakie budził wątpliwości odsłaniany krok po kroku. Sam zadecydujesz, czy o taki efekt Ci chodziło.
Tratwa dryfowała z prądem.
Wypatrzyliśmy ją dokładnie na wyznaczonej pozycji. Na środku leżał chłopak w bordowym T-shircie. Tak mi się przynajmniej początkowo wydawało;
Co się wydawało? Że chłopak, że leży, że na środku, że w T-shircie, że czy w bordowym? Wiem, że kolejne zdanie to wyjaśnia, ale ponieważ tutaj kolor zostaje podany jako stosunkowo mało ważna informacja, pierwsze wyobrażenie jest takie, ze "wydawało się" dotyczy informacji "leżał chłopak". Czyli albo to nie chłopak, albo nie leży. Żeby uniknąć zamieszania, wystarczy barwie koszulki dać nieco ważniejszą pozycję.
potem zrozumiałem, że to kolor zaschniętej krwi nadaje koszulce tę barwę.
Coś jeszcze było z chłopakiem nie tak.
Czekam, żeby się tego dowiedzieć i wybiegnę myślą wprzód o kilka akapitów, by dać znać, że się nie dowiedzialam. Chodziło o to, że chłopak był ranny? Tego już można się domyślić po ilości krwi na koszulce.
Zanim pojąłem, w czym rzecz, Doherty powiedział:
– Uważaj Mailloux! Podpłyniesz za szybko, to go wywrócimy...
Zwolniłem obroty śruby, wziąłem niewielką poprawkę na ster burtę i laminatowy kadłub „Éminence Grise” oparł się z lekkim „bam” o gumę wypornościowych komór.
Tratwa zadrżała, ale chłopak nawet nie otworzył oczu. Był nieprzytomny albo po prostu spał.
Spałbyś, gdybyś ciężko ranny dryfował w tratwie po oceanie i właśnie został staranowany przez łódź?
Ronson z Clennellem przenieśli go na pokład i ostrożnie położyli na środku łodzi.
Na pewno na środku? Na środku zazwyczaj jest jakąś kabina, kasztel czy coś.
Chłopak omotany był srebrną taśmą klejącą
Jeszcze przed chwilą nie był. Opisując chłopaka w bordowej koszulce nie wspominaleś nic o kokonie z ducttape'a, za to wspominałeś o kolorze koszulki, co było wyraźnym sygnałem, że tę koszulkę widać bez problemu. Omotanie taśmą bardzo rzuca się w oczy. Jeśli to coś, co zauważa się od razu, powinno się znaleźć w pierwszym opisie chłopaka. No chyba, że chodziło Ci o to, że był skrępowany, co bohater-narrator mógł zauważyć dopiero z bliska.
i właśnie zaczynał płakać.
Ale jest nieprzytomny. Opisujesz dość dokładnie co się dzieje po kolei. Gdyby chłopak zachował się naturalnie, to między stanem nieprzytomności a płaczem musiałby się ocknąć, przez chwilę rozpoznawać, gdzie jest i co się z nim dzieje, zrozumieć to, wystraszyć się... To dość dużo. Przy tak szczsgółowyn poprowadzeniu sceny musiałbyś napisac o tym wszystkim, gdyby to miało miejsce. Wniosek? Nie miało. Płacz zaskakuje jako kompletnie niemożliwa i nienaturalna reakcja.
Kiedy stanęliśmy nad nim całą czwórką, powiedział:
Tak po prostu zwyczajnie bezemocjonalnie powiedział? Dziwny chłopak.
– Proszę, nie róbcie mi już tego! Więcej nie wytrzymam!
– Mogli mu, chociaż zakleić usta – zauważył nerwowo Clennell.
– Sam to zrób, jakżeś taki cwaniak – skwitowałem tę gadkę.
A właściwie co jest takiego niewykonalnego w zaklejeniu chłopakowi ust? Co usprawiedliwia uwagę głównego bohatera? "Sam to zrób, jak jesteś taki mądry" odpowiadamy na sugestie, że trzeba zrobić coś wyjątkowo trudnego lub niebezpiecznego.
– Cisza! – wrzasnął na nas Doherty. – Mamy najwyżej pół godziny. Bierzemy, co nasze i znikamy, zanim pojawią się następni. Przenieście go do środka.
– Proszę! – powtórzył chłopak. – Wycięli ze mnie już wszystko. Jezuuu, jak boli! Aaała!...
Wybacz, tu śmiechłam. Onomatopeje są złe.
Leżał na cuchnącym rybami pokładzie i patrzył mi prosto w oczy, a ja bardzo chciałem, żeby w końcu przestał się na mnie gapić.
Kolejne dziwne zachowanie chłopaka. Najpierw krzyczy i błaga, a potem pyk: bez żadnego przejścia zaczyna spokojnie leżeć i się gapić.
Do dziś doskonale pamiętam ten wzrok. Próbuję zapomnieć, ale się nie daje. Uważam, że zamiast krępować chłopakowi ręce i nogi, zdecydowanie powinni mu byli zakleić oczy.
Tak. Jego wzrok był sto razy gorszy od jęków, które wydawał.
Nie kupuję tego dylematu. To znaczy pomysł może i dobry, reakcja psychologicznie uzasadniona (robię coś złego i kontakt z ofiarą budzi u mnie trudne emocje), ale poświęciłeś jej tak mało uwagi, że wygląda na wrzuconą na siłę kliszę.
I jeszcze ta obroża na szyi!...
Zabrali mu kilka kilogramów ciała, a wciąż traktowali jak psa.
Nie rozumiem związku. Kogoś, komu się wytnie organy należy przestać traktować jak psa?
Tu jednak pojawia się ważniejsze pytanie: gdzie jesteśmy? Co to za uniwersum?
Do tej pory byłam przekonana, że to nasz świat i czytam o poczynaniach przestępców porywających ludzi dla narządów. Teraz pojawia się obroża: w przypadku człowieka atrybut pozbawiony praktycznych zalet, za to o wyraźnie seksualnym podtekście. Wychodzi na to, że przed wycięciem organów chłopak był seksualnym niewolnikiem jakichś szych (traktowali go jak psa). Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że dużo łatwiej jest te dwie działalności rozdzielić.
Nie mówię, że to, o czym piszesz jest niemożliwe, ale sygnalizuje zdziwienie i powątpiewanie. Jako czytelnik chciałabym, żebyś mnie przekonał, że masz tę kwestię przemyślaną i wiesz, co ma obroża do wycinania narządów, a nie wrzuciłeś jej tak sobie o, żeby podnieść rating tekstu. Na narządy porywamy młodych i zdrowych, działamy szybko, od razu ekstrahujemy co trzeba i do piachu. Seksualny niewolnik to po pierwsze nie taka prosta rzecz, bo trochę trzeba go ustawiać i łamać psychicznie, po drugie narządy potencjalnie zakarzone i zniszczone narkotykami mogą nie cieszyć się wzięciem (a wszak kupują je ludzie wpływowi i niebezpieczni, z ich opinią jako klientów trzeba się liczyć), a po trzecie szkoda się takiego pozbywać. No i dlaczego chłopak znalazł się w tratwie w "stroju scenicznym?" Ludzi do operacji się rozbiera, żeby zminimalizowac ryzyko zakarzenia.
Wychodzi mi zatem, że ta obroża to nieprzemyślane i niepotrzebne okrucieństwo, które zamiast wzmacniać tekst zabiera go z poziomu "mocne, bo prawdziwe" na poziom "wydumane męki z whumpu".
Bez większych problemów zanieśliśmy go na folię rozłożoną na podłodze kokpitu. Doherty dotknął przegubu chłopaka, skinął głową i dał znak mnie i Ronsonowi, abyśmy wyszli.
Jeszcze raz pytam: co to za uniwersum? Gdzie jestem jako czytelnik towarzyszący Twoim bohaterom? Będą te organy pobierać na ceracie? Co o za świat, w którym nie istnieją bakterie?
Zrobiłem, co należy i starałem się więcej o tym nie myśleć
Chcą go kroić, to niech kroją. To ich sprawa i kwestia ich sumienia.
Mam to gdzieś!
O, no właśnie o tym mówię. Mam wrażenie, że motyw z ludzkimi uczuciami bohatera potraktowałeś mocno po macoszemu. Napisałeś, że spojrzenie chłopaka nim wstrząsnęło, bo wypada dodać bohaterowi ludzki rys i najłatwiej to zrobić właśnie tak, a tutaj zamykasz ten wątek jako odfajkowany.
Przez kwadrans stałem oparty o nadbudówkę, wystawiając twarz do słońca.
Chłopak wrzeszczał, ale szybko przestał.
Nie poddali ofiary sedacji, bo...?
Nie mówię o porządnej anestezji, ale jakaś pigułka gwałtu chociażby, Mickey Finn czy coś.
Na logikę: dużo prościej operuje się kogoś, kto nie wyje i się nie szarpie. Ruchy zwiększają ryzyko uszkodzenia pobieranego materiału.
Znów okrucieństwo na siłę, bezsensowne z punktu widzenia postaci i opisywanego świata. No chyba, że to wyjaśni się później.
Jest jeszcze jedna opcja: A może organy już zostały pobrane, a postacie kroją resztki ofiary w innym celu? Tylko jaki to mógłby być cel, skoro chłopaka wcześniej nie dobili? Byłoby dużo prościej. Nie wygląda, żeby znęcanie się sprawiało im przyjemność. Bledną, rzygają. Robią to wbrew sobie, nie dla frajdy, a zatem - po co?
Po kwadransie blady jak ściana Clennell wyszedł z kokpitu i zwymiotował za burtę.
– Chyba wykitował – powiedział, ocierając usta.
Ronson pił piwo i szykował wędki.
– Bywa – ocenił bez emocji.
– I co teraz? – spytałem.
– Jajco! – skomentował moje pytanie Doherty.
Wyszedł z kokpitu zakrwawiony po łokcie, z twarzą kogoś, komu właśnie postawiono darmowego drinka.
Kolejna wątpliwość. W jakim nastroju jest Doherty? Ktoś, komu postawiono drinka jest zadowolony. "Jajco!" Odpowiada ktoś wściekły i sfrustrowany. Chyba, że "postawić darmowego drinka" to nie tautologia, a celowy zabieg: ktoś jest wkurzony, bo zrobił coś, by zasłużyć na postawienie drinka po czym okazało się, że drink i tak był darmowy (darczyńca za niego nie zapłacił).
Milczał przez chwilę, ale dokończył równie pewnym siebie głosem:
Głos nie może być pewny siebie(czyli głosu)
– Ruszcie się. Sam nie popłynie z powrotem na tratwę. Czas to pieniądz. I nie zapomnijcie przypadkiem przypiąć go do uprzęży. Ma być, jak było. Do roboty.
No dobra. Dlaczego zabieranie śladów jest takie ważne?
Na pewno nie chodzi o policję - aby ukryć przestępstwo najprościej byłoby zatopić truchło. Chodzi zatem o to, żeby ci "następni" się nie dowiedzieli, że nie byli przy krojeniu pierwsi?
Chyba jednak się domyślą wnioskując po stanie ofiary.
Poza tym... Chwila. Ktoś inny ma jeszcze wykorzystać zwłoki. Jeśli tak to znaczy, że w Twoim świecie można równie dobrze pobierać materiał z żywej jak i martwej ofiary. Za ten po co tyle zachodu z krojeniem żywego chłopaka?
Potem już nie rozmawialiśmy.
Patrzyliśmy w milczeniu, jak prąd unosi tratwę coraz dalej od nas. Nikt niczego nie komentował.
Wreszcie na sygnał Doherty’ego uruchomiłem silnik „Szarej Eminencji” i zabrałem nas na wielkie tuńczyki do Akwenu Tęczowej Płetwy.
Pięć godzin monotonnej pracy silnika, coraz większe fale i wiatr prosto w twarz.
Jak zwykle wszystko przeciwko nam. Normalka.

-------

Są łowiska bezpieczne i sprawdzone; są i takie, które omija się z daleka.
Akwen Tęczowej Płetwy należał do tych ostatnich.
Rybacy z Sálls nazywali go Pieprzonym Akwenem Rudego. Rudy nazywał się Darcus Boorman i lubił ryzyko.
Trzy razy mu się udało.
Przygoda Darcusa zakończyła się na wyprawie numer cztery.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
Naturalnie nikt nic nie widział i nikt niczego nie wiedział.
Rutynowe poszukiwania łodzi Rudego rozpoczęły się już pierwszego dnia po zerwaniu łączności radiowej z „Lucky Chap”. Nie natrafiono jednak ani na fragmenty łodzi, ani nie odnaleziono nawet niewielkiej plamy oleju na wzburzonym oceanie.
„Szczęściarz” Darcusa Boormana przepadł jak przysłowiowy kamień w wodzie.
Celowy błąd, by pokazać, że bohater-narrator średnio radzi sobie z językiem?
Plum. I tyle po nim pozostało.
Mówimy o statku czy kamieniu? Statek tonąc nie robi "plum"
Od tamtej pory Akwen Tęczowej Płetwy zyskał przydomek Pieprzonego Akwenu Rudego i sławę miejsca zakazanego.
Tu mała uwaga dodana po lekturze całości: czekałam na fragment uzasadniający dodanie historii Rudego i nie znalazłam. Akwen miał jakąś nazwę, potem inną - fajnie, ale co to wnosi?
Ale to właśnie tam były największe okazy tuńczyków. Nikt nie mógł nas powstrzymać przed odwiedzeniem tego łowiska.
Mieliśmy doskonałą przynętę i przemożne pragnienie pobicia ostatniego wyczynu „Twillight Zone” Matta Steinera.
Pieprzyć zabobony. Liczy się efekt, panie i panowie!
Kasa! Kasa! Kaaasa!
Im bardziej zbliżaliśmy się do akwenu, tym mocniej gasło słońce.
Ale że jak to gasło?
Potem przesłoniły je ciemne chmury i wiatr przybrał na sile.
Znałem już zapach i moc różnych wiatrów.
Ten był wyjątkowy. Cuchnął tak silnie oceanem, że aż od tego smrodu kręciło się w głowie.
Nawet GPS wariował.
To też niespecjalnie mi się klei. GPS wariował od smrodu... Nieudany żarcik?
Fale miotały nami, aż trudno było utrzymać równowagę. Prąd pływowy wciągał „Éminence Grise” coraz głębiej w otchłań Tęczowej Płetwy.
Zgasiłem silnik dokładnie osiemnaście minut po szesnastej.
Sonar wskazywał głębokość czterdziestu trzech metrów.
– Głęboko – powiedział Doherty. – Sądziłem jednak, że będzie głębiej. Idealne miejsce na wielkie okazy. Zaczynamy!
I się zaczęło.
Clennell ciął sardynki na zanętę, a Ronson ustawił wędki w uchwytach burtowych.
Wszystkie cztery, którymi dysponowaliśmy.
Były to solidne dwumetrowe, jednoczęściowe kije uzbrojone w wielkie multiplikatory Shimano i Penn z nawojem ponad pięćset metrów, o wytrzymałości zdolnej unieść słonia; zakończone pojedynczym hakiem mogącym bez problemu przebić na wylot udo szesnastolatka.
Może się czepiam, ale wytrzymałość chyba niczego nie unosi. Unosi się coś siłą. Wytrzymałość sobie o prostu jest i cechuje pewne rzeczy.
No i dlaczego akurat szesnastolatka?
– Zostaw tylko po jednym zestawie z każdej strony – nakazał Ronsonowi Doherty. – Mamy za mało przynęty na wszystkie. Znasz reguły.
Ronson niechętnie wyciągnął z uchwytów dwa wędziska.
Słyszałem, jak klnie pod nosem.
Każdy z nas miał swoje problemy i każdy chciał zarobić. Ronson jednak czuł na karku coraz wyraźniejszy oddech niespłaconego kredytu za dom i widmo zamieszkania pod wiaduktem razem z żoną i dwójką bachorów. Jego determinacja biła na głowę nasze pragnienia zostania bogaczami.
Klął więc coraz głośniej.
Wyzywał Doherty’ego i Clennella od frajerów i cykorów.
Częściowo przyznawałem mu rację.
Dzieciak i tak wykorkował, więc mogliśmy zabrać z niego więcej, niż to, za co zapłaciliśmy tej kanalii Banerjee.
Z drugiej strony pamiętałem jednak, co przytrafiło się tym, którzy złamali zasady kontraktu.
Żadne pięćset gramów ludzkiego mięsa nie jest warte utraty życia.
Ani największy nawet tuńczyk.
Kiedy ktoś wlewa w ciebie wiadro płynnego cementu, nie masz czasu na tłumaczenia.
Trudno wlewać coś stałego.
Cement wiąże się szybciej niż słowa.
Wiąże. Cement wiąże. Nie się.
– Zamknij się Ronson – upomniałem go bez uśmiechu.
W odpowiedzi pokazał mi fucka, a ja odwzajemniłem się mu dokładnie tym samym.
Ciężko odwzajemnić coś czymś innym.
Od początku nie pałaliśmy do siebie sympatią.
Sądzę, że zazdrościł mi włosów i wieku. I tego, że jego kobieta robiła do mnie maślane oczy.
Zresztą nie!... Meggi Ronson patrzyła tak na każdego chłopa.
Niechęć Ronsona do mnie musiała mieć inne źródło.
Na pewno chodziło o wiek i o włosy. Jasność i oczywistość! Gdy masz łysą jak kolano czachę, zazdrościsz innym nawet jednego kłaka nad brwiami.
-------

Ronson zacisnął usta.
Wargi miał nabrzmiałe i sine, jakby gryzł je przez ostatnie minuty. Łysina błyszczała, w spojrzeniu zimnych oczu wyczuwałem nienawiść.
Frajer, pomyślałem. Nigdy mnie nie złapiesz na swoje sztuczki. Nie ma takiej opcji, przyjacielu.
Na szczęście właśnie wtedy Doherty wyniósł z kokpitu plastykowe pudło wypełnione lodem.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wysypał zawartość pudła na obity blachą blat do porcjowania przynęty na rufie. Kostki lodu rozsypały się z chrzęstem, my zaś zobaczyliśmy ukryty wśród nich ochłap różowego mięsa.
Przez jakiś czas stałem ze zmarszczonym czołem, ale potem równie szybko odwróciłem wzrok i z łomoczącym sercem czekałem na więcej, gapiąc się na oblewający nas zewsząd ocean.
Pewnie byłem blady jak ściana i nie wyglądałem na kogoś, kto się dobrze bawi.
Błysnęło gdzieś na krańcu horyzontu.
Wiejący wciąż wiatr nie przyniósł jednak grzmotu. Widocznie burza była jeszcze bardzo daleko.
– Przetnij to na pół – powiedział Doherty do Clennella.
– Nie ma sprawy.
Clennell wzruszył ramionami, odgarnął dłonią przeszkadzające mu kostki lodu i wykonał jedno precyzyjne cięcie.
Z wykształcenia był bibliotekarzem, ale z nożem radził sobie wyśmienicie. Żaden z nas nie ćwiartował sardynek równie wprawnie i szybko jak on.
– Jeśli to, co się ma stać, stać się musi; Niechby przynajmniej stało się niezwłocznie; Gdyby ten straszny cios mógł przeciąć wszelkie dalsze następstwa; Gdyby ten czyn mógł być sam w sobie wszystkim i końcem wszystkiego; Tylko tu, na tej doczesnej mieliźnie; O przyszłe życie bym nie stał... Makbet. Akt Pierwszy, Scena Siódma – wyjaśnił uroczystym tonem. – Rach, ciach, ciaaach!
A potem się roześmiał i stał tak, śmiejąc się, przez dobrą minutę.
Odbiło mu, pomyślałem. Ja pierniczę. Naprawdę mu odwaliło.
Mówi się: życie pełne jest zagadek.
Słyszy się: ludzie nie mają serca ani wyobraźni. Chodzą tylko na skróty, biegają na piętach, kochają na niby.
Czyta się: Niech wróci chaos. Mów do mnie jak do własnych myśli. Strzeż się zazdrości: Jest to zielonooki potwór drwiący ze strawy, którą się żywi.
Milczy się.
To jest akurat dobre.

A zaraz potem jest już dzień kolejny.
Masz rację Clennell, rach, ciach, ciach! Tylko to.
Bardzo długo zastanawiałem się, co teraz powinienem zrobić lub powiedzieć, ale i tym razem przyszedł mi z pomocą Doherty.
Wymieniliśmy spojrzenia i Doherty powiedział:
– Zakładamy przynętę i rozpoczynamy łowy, panowie. Niech nam się czepi coś wielkiego.
– Niech się zraniony jeleń słania: Stado już w bór odbiega; Bo jest czas snu i czas czuwania... Na tym ten świat polega – dodał natychmiast Clennell.
– Idiota! – stwierdził Ronson. – Lecz się fajfusie!
– Na tym ten świat polega – potwierdziłem, sam nie wiedząc po co, kiedy, komu i dlaczego.
Powiedziałem to jednak i od razu zrobiło mi się raźniej.


-------


Clennell rzucał zanętę za burtę.
Było wietrznie, ale jeszcze znośnie. Ocean falował.
Kiedy tak patrzyłem na tę masę oblewającej nas zewsząd wody, przyszła mi do głowy myśl, że zostanę tutaj na zawsze. Przyszła i nie chciała odejść.
A potem znów błysnęło na samym krańcu horyzontu.
W powietrzu wyczuwało się elektryczność. Wiatr pachniał ozonem. Pogoda tylko czekała, aby spłatać nam psikusa.
Tak czy inaczej, późnym popołudniem tego letniego dnia coś próbowało mnie przed czymś ostrzec.
Clennell też to wyczuwał, bo powiedział:
- Nie wierzę, że to robię.
Skończył żale, ale słyszałem jego coraz głośniejszy oddech.
Cisnął kolejną porcję sardynek w fale i dodał jeszcze autentyczniej:
- Niech to szlag!
Zaraz potem w nasze twarze uderzył podmuch wiatru. Zupełnie jakby ktoś wymierzył każdemu z nas soczysty policzek.
I to mnie przestraszyło.
Też dobre.
Gdy człowiek pozwala, by dopadł go strach, nie wróży to najlepiej.
Na szczęście właśnie wtedy Doherty wrzasnął z kokpitu:
- Trzy sztuki na dwudziestu trzech metrach! Idą prosto na nas!!!
Pamiętam to dokładnie.
Uderzenie wiatru w twarz i euforyczny wrzask Doherty’ego wpatrzonego w ekran sonaru...
Pięć, może dziesięć sekund później wędzisko osadzone na trzymaku lewej burty wygięło się w kierunku wody, a kołowrotek zaczął terkotać jak oszalały.
Mieliśmy branie!


-------


Rekin pierwszy raz wynurzył się dziesięć metrów od łodzi. Dwumetrowy kolos. Walczyliśmy z nim przez godzinę. Strata czasu, marnotrawstwo przynęty i kompletne wariactwo.
Połowa pośladka chłopaka poszła sobie popływać w paszczy żarłacza.
Jesteś pewien, że w paszczy żarłacza jest na tyle miejsca, że cokolwiek może w niej pływać?
Zamiast kasy los obdarował nas solidnym pstrykiem w nochala.
- Odetnijcie go, zanim zacznę kląć – polecił Doherty.
Widać było, że jest rozczarowany, ale mimo wszystko wciąż jeszcze miał nadzieję na szczęśliwy połów.
Splunął za burtę, a potem odwrócił się do nas i przemówił stanowczym głosem:
- Bywa. Grunt to nie tracić nadziei.
Nasza nadzieja prysła po kolejnym braniu.
Tym razem rekin był jeszcze większy i odcięliśmy go z taką dawką nienawiści, że mogliśmy tym jadem obdarować całą północną półkulę.
- Dupa! Dupa! Dupa! – wrzeszczał Ronson, chodząc po pokładzie jak mechaniczna zabawka, w tę i we w tę.
Clennell palił papierosa za papierosem, a ja siedziałem, starając się wymyślić sposób, aby nie wyrwać sobie wszystkich włosów.
Na daninę dla Banerjee zrzuciliśmy się po równo i teraz wychodziło na to, że straciliśmy po tysiaku. Plus jeszcze koszty paliwa, kupno sprzętu i zaopatrzenia.
Ale sekunda. Danina dla Banerjee była po to, żeby mogli z chłopaka wyciąć narządy. To na nich mieli zarobić. Pośladki wycięli ekstra i za darmo (napisałeś, że wzięli więcej, niż powinni) , więc nic nie stracili.
Czy tez może chcesz mi powiedzieć, że zapłacili Banerjee ciężka kasę za możliwość zabicia chłopaka celem pobrania mięsa na przynętę?
Ale, że tak zapytam, po chuniwersytetjagielloński?
W Twoim świecie rekinom robi różnicę, czy na przynętę użyje się ludzkiego mięsa pobranego od żywego dawcy, czy jakiegokolwiek innego mięsa?
Co to u diabła jest za porąbane uniwersum?
Wystarczający powód, aby narzekać, rwać kudły i kląć.
Jedynie Doherty wyglądał na kogoś, komu nawet żarłoczność rekinów nie potrafiła zepsuć dobrego samopoczucia.
Spoglądał na nas przez dobry kwadrans, po czym wszedł do kokpitu, by wyjść stamtąd jak gdyby nigdy nic z nerką chłopaka w dłoni.
- Ja cię! – skwitował to Ronson. – Nie żartuj sobie!... Chyba nie masz zamiaru tego zrobić, Doherty? O nie!!! Na takie rzeczy to ja już się nie piszę!
No czyli jednak chłopaka pocięli na narządy, skoro nie chcą ich marnować na przynętę.
Tylko dlaczego oni jeszcze mają te nerkę? Nie pognali z nią do biorcy? Pojechali z żywym narządem do przeszczepu na ryby?
Co się tutaj odjaniepawla?
- Gdy wychodziłem, dzieciak nie żył – powiedział ostrożnie Clennell. – Co ty wyprawiasz, Phil?
Ale co za różnica? Z czym Clennel ma problem?

- Tym razem nie wrócę bez ryby – odpowiedział posępnie Doherty. – Jasno się tłumaczę?
To prawdziwy cud, że nie podbiegłem do niego i nie przywaliłem mu w to jego nadęte ryło.
Wiedzieliśmy, czym ryzykujemy. Historia chłopaków ze „Srebrnej Łuski” stanowiła doskonałą przestrogę.
Opici cementem przypominali zabawki z mrocznej japońskiej kreskówki. Banerjee nie żartował. Umowa to umowa. Nie tylko cyrograf z diabłem podpisuje się krwią. Każdy młokos w Sálls to wiedział.
W co ty próbujesz nas wciągnąć, Doherty? – pomyślałem.
- Nie wrócę! – powtórzył jeszcze głośniej.
Pamiętam, co zrobiliśmy, gdy kołowrotek znów zaczął terkotać.
Tak właśnie wygląda chcenie.
Bierzesz zawsze to, co ci wpada w ręce.
Zawsze.

-------


Smuga zanętowa kończyła się trzydzieści metrów za rufą „Éminence Grise”.
Clennell uparcie rzucał w fale ostatnie sardynki, a ja z Ronsonem spinningowaliśmy w niej poppingowymi wędziskami, robiąc wystarczający hałas, aby zwabić żerujące tuńczyki.
Burza była coraz bliżej.
Nawet laik wiedział, że kieruje się dokładnie na nas.
Byłem gotów przysiąc, że chce nas przegonić z tego miejsca.
Robiła co mogła, abyśmy opuścili zakazane wody Akwenu Tęczowej Płetwy.
Ostrzegała, że nikt nie jest wieczny.
Clennell spuentował to po swojemu:
- Tu płynie woda, dajmy na to, a tu stoi człowiek, dajmy na to: jeżeli człowiek pójdzie do wody i utopi się, rad nierad, to jużci nie zaprzeczy temu, że poszedł; ale jeżeli woda przyjdzie do niego i zatopi go, to co innego; wtedy nie można powiedzieć, że on się utopił... Epoka wiktoriańska znała świat lepiej od współczesnych – ocenił. – Oddałbym konia i koronę, aby być teraz w domu i żłopać czteropak piwska. Będzie na ostro pany i panowie. Oj będzie!
To też dobre.
- To wiara, czy przeczucie? – dopytał Ronson, robiąc w jego kierunku niedwuznaczny gest.

Właśnie wtedy srebrny multiplikator Penn pyknął cicho, plecionka wypięła się z klipsa i rozległ się przejmujący gwizd, gdy łożysko kołowrotu zaczęło się obracać.
Pokład wypełniła kakofonia przejmujących trzasków.
Obserwowałem z niedowierzaniem, jak dwumetrowe wędzisko gnie się w kierunku wody.
Braaanieee!...
Nieeeeee uważaaaaaasz żeeeee to wyglądaaaa żenującooooo??????

Doherty tylko na to czekał.
Wykonał przepisowe zacięcie i patrzył z fascynacją na pierwszy odjazd.
- Trzysta pięćdziesiąt metrów! Czterysta!... Pięćset!!! – relacjonował wyczyn ryby. - Wystarczy! Mailloux, widzę cię przy sterze! Migomatem, ale już!!!
- Ciągle to jutro, jutro i znów jutro; Wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia, Aż do ostatniej głoski czasokresu – pisnął w uniesieniu Clennell, patrząc wprost w ocean.
Światło odbijane od fal nadawało jego twarzy dziwny wygląd; przypominał szaleńca oczekującego na solidnego klapsa.
Jak wygląda szaleniec oczekujący na klapsa? Czym się wizualnie różni od szaleńca nieoczekujacego na klapsa?
Pierwsze krople deszczu uderzyły go po policzkach.
W policzki.
Teraz przypominał szaleńca, który płacze.
Kiedy uruchomiałem silnik „Szarej Eminencji”, drżały mi dłonie i dygotały kolana.
Dookoła mnie działo się coś niesamowitego.
Byłem pewien, że się dzieje.


-------


Plecionka nagle straciła opór i kij wędziska wyprostował się ze świstem.
- Spiął się! O ja cię!... – jęknął Doherty.
Nie przestawał jednak skręcać linkę na kołowrót.
Kręcił tak nerwowo i szybko, że nie nadążałem wzrokiem za ruchem jego dłoni.
Pot wymieszany z deszczem ściekał mu na piersi, przód koszuli Doherty’ego zrobił się ciemny jak T-shirt chłopaka z tratwy.
W tym samym czasie Clennell znów recytował swojego literackiego boga:
- W nicość przepada - powieścią idioty. Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą...
Ledwo zdążyłem otworzyć usta, aby go uciszyć, gdy ryba dostała nowego speeda.
Tym razem wybierała plecionkę z jeszcze większą pasją i szybkością.
- Jeeest! – zarechotał Doherty. – Największy tuńczyk świata!
Potem obrzucił mnie przelotnym, ale wymownym spojrzeniem.
Zdawał się mówić: „Nie nawal teraz, Mailloux! Rób wszystko to, co ci każę, a będzie nasz!...”.
Huknął na Ronsona.
- Dawaj rękawice, bo stracę skórę i palce! Ruchy Ronson!!!
Postać na pewno nie musi wyjaśniać kolegom, dlaczego potrzebuje rękawic. Ty chyba też nie musisz tego wyjaśniać czytelnikowi. Wyjaśnienie odbiera realizm i wrażenie pośpiechu.
Błysnęło nad naszymi głowami.
Grzmot na sekundę odebrał nam słuch. Na dobrą sprawę dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jest gorzej niż źle.
To nie była zwykła burza.
To coś chciało nas ogłupić i zatopić.
Byliśmy celem tej pieprzonej burzy.
Clennell oczywiście wygrażał niebu pięścią.
To też dobre.

-------
Wszystko, co było potem, robiłem jak w transie.
Doherty dawał mi znak, kiedy mam podpłynąć bliżej, aby mógł nawijać plecionkę i jak mam sterować łodzią, gdy ryba zmieniała kierunek ucieczki.
Pompował jak furiat.
Wiedziałem, że jest coraz bardziej zmęczony.
Słaniał się, walcząc z rybą i coraz większymi falami. Wciąż jednak odganiał chcącego go zmienić przy podbieraniu Ronsona. Miałem wrażenie, że ten wielki tuńczyk zupełnie pozbawił go rozumu.
Rozpadało się i rozsztormiło na całego.
I do tego zapadły ciemności, z którymi nie potrafiły sobie poradzić nasze lampy.
Nie jestem pewna, czy wiesz, jak działa światło. No chyba, że ma być w tej ciemności coś magicznego - ale wtedy to powinno być jakoś zasygnalizowane.
Przy końcu trzeciej godziny tej zabawy w kotka i myszkę z rybą i z burzą, Doherty wykrzyknął:
- Widzę kolor!!! Kolor! Łap się za harpun Ronson! Rzuuucaj!
No dobra, ale teraz już serio - abstrahując od tego, jak źle wygląda taki zapis. Znasz kogoś, kto spiesząc się i chcąc widać precyzyjną komende do jak najszybszego wykonania zaczyna przeciągać samogłoski i wyć?
Być może spowodował to nagły przechył łodzi, deszcz, śliski pokład, a może nerwy, ale Ronson spudłował.
Harpun plusnął w głębinę i gdyby nie lina, którą był zabezpieczony z konstrukcją pokładu, stracilibyśmy go na zawsze.
"Zabezpieczony z czymś" nie bardzo.
Zresztą wystarczy "gdyby nie lina". Nie rozumiem Twojego podejścia: oczywistości tłumaczysz czytelnikowi jak idiocie, a nie wykasniasz najważniejszych spraw.
Podrażniona nagłym ruchem ryba odbiła gwałtownie od łodzi i znów zaczął się mega speed szukającego wolności tuńczyka.
A ten mega speed to jakieś branżowe określenie, czy po prostu wrzucasz anglicyzmy, bo tak?
Ronson spróbował po raz drugi dopaść umykającą rybę, lecz tym razem tak niefortunnie, że siła rzutu cisnęła go za burtę.
Krzyczał jeszcze, stojąc jedną stopą na pokładzie, ale było za późno. Pociągnął za sobą próbującego nieporadnie przyjść mu z pomocą Clannella.
Chlup.
Było więc oto tak – mieliśmy ogromną rybę na haku i dwóch ludzi za burtą „Éminence Grise”.
Kto mógł wymyślić coś równie absurdalnego?
W nicość przepada - powieścią idioty, Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą...
Czasokres Shakespeare’a wciągał Clannella i Ronsona coraz głębiej w czeluść oceanu.
Połykał ich ze smakiem.
Mniam. Mniam. Mlask.


-------


Chwilę później stałem już przy burcie i patrzyłem jak fale unoszą Clannella i Ronsona coraz dalej od nas.
Krzyczeli, machając do mnie rękami.
Setki mil spienionego oceanu otaczały ich zewsząd.
Złapałem Doherty’ego za ramię.
- Zostaw rybę! Musimy im pomóc!
Uwolnił się zdecydowanym szarpnięciem.
- Wracaj do steru! – wrzasnął.
Spróbowałem raz jeszcze.
Przywalił mi pięścią między oczy, aż klapnąłem tyłkiem na mokre deski.
Cały Doherty.
Dlaczego sądziłem, że będzie inaczej?
- Do steru Mailloux! – powtórzył z nienawiścią w oczach.
Sześć godzin później wbiłem mu harpun między łopatki.
To była najporządniejsza z rzeczy, jaką udało mi się zrobić w moim pokopanym życiu.
Najporządniejsza.
Tak sądzę.
Dobre.
-------


Czytałem kiedyś „Starego człowieka i morze” Hemingwaya. Prawie każdy to czytał. Znam więc historię osiemdziesiątego czwartego dnia bez wielkiej ryby na Golfsztromie, znam trzydniową walkę z marlinem, a nawet znam taką myśl o oceanie: umie też być okrutny, a przychodzi to nagle, i takie ptaki, co latają muskając wodę i polując, i mają słabe, smutne głosy, są za delikatne na morze.
Oj Santiago! Santiago!...
Znam wiele słów i dlatego czasami bardzo różnie myślę o sobie.
Mniej więcej godzinę po tym, jak ocean połknął Clannella i Ronsona, Doherty przestał zmagać się z wędziskiem i kołowrotem.
Machnął na mnie dłonią i powiedział:
- Zamiana Mailloux! Powinieneś i ty zapracować na wypłatę.
Tuńczyk ani myślał dać za wygraną.
Znów przypomniałem sobie Santiago i jego walkę z marlinem.
Przyszło mi do głowy, że i mnie czeka ta sama nagroda: sterta kości gigantycznego tuńczyka, zamiast satysfakcji i szeleszczącego pliku banknotów.
Ech.
Zza szarych, potarganych wiatrem chmur wyjrzały pierwsze blaski sinego księżyca.
- Trzymaj go! Trzymaj! – szczuł Doherty.
Nie odpowiedziałem.
Nawet nie patrzyłem w jego stronę.
Byliśmy wrogami.


-------


Tuńczyk odzyskał siły i znów zaczął ciągnąć linkę prosto w ocean.
Zostawiał za sobą pas zmąconej wody i pianę. Teraz szukał ratunku tuż przy powierzchni.
Dwa kwadranse później wypłynął do góry brzuchem.
Walczył już tylko na niby.
Doherty przyciągnął go na odległość piętnastu metrów do rufy łodzi.
- Szykuj się Mailloux! Zaraz będzie nasz! – powiedział z triumfem.
Na jego zmęczonej twarzy ujrzałem ten sam wyraz co wtedy, gdy pozwalał utonąć Ronsonowi i Clannellowi.
Identyczny.
Wciąż kręcił kołowrotem.
Obie dłonie mu drżały. Zaciskał je tak mocno, że przedramiona pokryły fioletowe linie nabrzmiałych żył.
Potem spojrzał na mnie spode łba i powiedział:

- Co jest? Nie trafisz za pierwszym razem, to już nie żyjesz. Jasne?

Był wielkim, muskularnym facetem z dwudniowym zarostem i całkiem przystojną facjatą.
Mógł mieć wszystko, każdą kobietę i każdą dziewczynę; brakowało mu tylko tego czegoś w spojrzeniu i ciepła w sercu.
To ja przy nim byłem słabym ptakiem o smutnym głosie, za delikatnym na wielkie morze.
Hi. Hi.
Przeszło trzymetrowy tuńczyk poruszył się na fali.
Ogon wielkiej ryby zmącił wodę
Spojrzeliśmy sobie w oczy.
I wtedy wbiłem harpun prosto w plecy Doherty’ego.
A Doherty był sową i głowa odwracała mu się o 180 stopni.
Ale ogólnie dobry pasaż. Nie napiszę nawet, że windujesz się w górę na plecach Hemingwaya, bo akurat tutaj to naprawdę ma sens i pasuje.
-------


Przypłynęli po mnie godzinę po wschodzie słońca.
O tej porze zwykle dopijałem drugą kawę i dopalałem trzeciego lub nawet czwartego papierosa.
Teraz tylko siedziałem i patrzyłem, jak płyną.
Kadłub ich łodzi zdarł warstwę farby z laminatu „Éminence Grise”, ale zamiast zareagować złością, zbyłem ich wymownym milczeniem.
Wiedziałem, że nie ma to już najmniejszego znaczenia.
Nad moją głową ktoś powiedział:
- I co? Warto było dupku?
Nie musiałem nawet na niego patrzeć, aby odgadnąć, co trzyma w dłoni.
Zapach skóry obroży czuć było na milę.
O zwis męski chodzi z tą obrożą?
Ale spojrzałem w te zimne oczy.
Banerjee miał złoty kolczyk w prawym uchu i modne kamaszki na stopach.
Wyglądał jak kompletny kretyn.
Bez walki dałem się skrępować, przenieść na tratwę i bez protestu pozwoliłem im założyć mi na szyję psią obrożę.
Gdy odpłynęli, słuchałem plusku fal ocierających się o gumę wypornościowych komór, cieszyłem się bezkresem oceanu i czekałem na dźwięk ostatniej głoski czasokresu.
Myślałem też o Ronsonie i Clannellu.
Gdzie jesteście chłopy?
Każdą rzecz można podzielić na dowolnie wiele części... Wiecie?
Dobre :)
Miałem nadzieję, że mój smak ściągnie TYLKO największe tuńczyki wszechświata.
Chciałem wiedzieć, jak to będzie, kiedy się stanie.

Tak wtedy myślałem.
I tak myślę teraz.

Poczekaj, jeszcze nie... Co ty?!... Aaała!…
Y.... ale przecież oni wrzucają do wody tylko kawałki tych ludzi. Nie użyli żywego chłopaka jako przynęty, więc skąd bohater (który podzielił los chłopaka) wie, jakie ryby łapią się na przynęty z jego ciała?

I w ogóle po jakiego członka ciężkiego oni to robią?

Zastanówmy się jeszcze ostatni raz nad sensem poczynań postaci. Może z powolnym ćwiartowaniem na żywca chodziło o okrucieństwo kary tak, by ludzie chcący oszukiwać Banerjee się bali? Ale nie, bo rybacy wiedzą tylko o zalewaniu cementem, nie o ćwiartowaniu, więc nie może być mowy o karze dla przykładu.

A może tylko Doherty to zwyrol? Tylko dlaczego chłopaka już wcześniej krojono żywcem? I dlaczego to samo ktoś robi głównemu bohaterowi, skoro Doherty już nie żyje? Poza tym jeśli chciałeś pokazać, że Doherty jako jedyny z załogi znajduje przyjemność w zadawaniu bólu, to fajnie byłoby to pokazać. Fragment o jajcodrinku nie dał rady.
Już nie mówiąc o tym, że znęcanie się to jednak bardzo intymna czynność, trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś oddaje się jej przy pracy i to na oczach współpracowników, którzy nie podzielają jego pasji.

Tak czy siak,jeśli ćwiartowani ludzie faktycznie mają służyć jako przynęty, a nie być dawcami organów, to po pierwsze po co ciąć ich na żywca, a po drugie dlaczego wtedy potrzebna jest jakaś danina? Rozumiem, że zdrową ofiarę na organy trudno skołować i to wymaga zorganizowanej siatki specjalistów, ale na przynętę wystarczy porwać menela. Jaki to problem? Po co jakiś „mózg operacji”? Po co Banerjee? Nie ma żadnej operacji, nie ma żadnej wielkiej siatki przestępczej wymagającej wielkiego bossa.
No i czemu ludzie? Co to za świat, w którym rekinom robi różnicę, czy człowiek, czy świnia/pies/foka/cokolwiek?

Dochodzę niniejszym do wniosku, że w warstwie dosłownej tekst nie ma krztyny sensu. Pozostaje zatem odczytać go jako parabolę.
Wiedząc teraz mniej więcej jakiego rodzaju wskazówek-kluczy się doszukiwać powinnam wrócę do tekstu, rzucę okiem na najważniejsze momenty i będę pracować z tym, co pamiętam.
Na początek tytuł. Google nie zna pojęcia voblera, zna tylko woblery. Celowy błąd? A może chodzi o coś zupełnie innego? Chyba nie - wszak wobbler to przynęta, a tu były przynęty.

Wobbler jest sztuczny, ale się rusza.
Udaje, że jest żywy.
Sztuczne życie.
Lalka? Łowca Androidów?
Chyba pudło.

Chodzi o samą przynętowość? Ale przecież to banał.

Boy. Po angielsku "chłopiec", ale jak się machnie człowiek w zapisie, to może być i "boja". Chłopak jest oczywisty, boja wskazuje drogę, jest punktem orientacyjnym, ale też obiektem lekkim, biernym, przykutym do miejsca. Boja wersus ocean: niemoc i słabość człowieka wobec świata? Ale co to ma wspólnego z przynętą?
Ślepy zaułek. Jedziemy dalej.  

Nazwisko głównego bohatera. Nie kojarzę. Google mówi: Kanadyjski żołnierz, który nadal służy, chociaż nie ma nogi. Tu ćwartują, tam amputują...
Nie. Ślepy zaułek.

Jedziemy dalej.

Było sporo Szekspira.
Hamlet. Niech ryczy z bólu ranny łoś… Cytat o tym, że fortuna kołem się toczy, raz na wozie, raz pod wozem – no fakt, bohater był na wozie, potem wpadł pod wóz, niech będzie, ale to banał.
Henryk IV. Coś o częściach i całości. Tego było sporo – kilka razy była mowa o cięciu i ćwiartowaniu. Jedność jako jednostka i jako tożsamość. Jedność jako jedność świata, w którym jedni mają lepiej, inni gorzej, ale to dalej ten sam świat. Hmm… Karma?
Dalej ten sam banał.

Burza. Burza jako szaleństwo i jako kara zsyłana przez Boga w postaci sił przyrody. No ok, do Boga wrócimy, teraz rozważmy szaleństwo.

Burza i wiedźmy z Makbeta.

To jest jakiś trop. Makbetowi odwalało powoli, każda kolejna ofiara to dla niego utrata kolejnej części zdrowia psychicznego. To odpowiada ćwiartowaniu na żywca i tłumaczy, dlaczego następowało to tak powoli, bez znieczulenia czy uprzedniego zabicia ofiary. Chcę Ci jako autorowi zaufać i wierzyć, że absurdalne okrucieństwo nie było tylko bezmyślnie dodaną dekoracją, że wycinanie organów na żywca czemuś służyło. Idę zatem tropem Makbeta, bo tylko z powolnym popadaniem w szaleństwo ten motyw mi się zgrywa. Tutaj organy wycinają inni. Po co? Żeby złapać rybę. Chyba.

A jak ryba, to Stary Człowiek i Morze. I momentami Moby Dick.

Hemmingway, morze, ryba, przeciwnik, egzystencjalizm, przeciwności losu, własna słabość.

Spinamy Makbeta z Hemmingwayem. Ludzie wycinają innym części ciała, żeby łowić na nie ryby. Inni zabierają nam części naszej tożsamości/przyprawiają nas o obłęd/ po to, by mierzyć się z własnymi słabościami. Hmm. No może, ale nie jestem przekonana.

Z ciekawości doczytuje jeszcze o chrześcijańskim wydźwięku „Starego człowieka”. Tam ukrzyżowanie, tu ćwiartowanie, no to OK, ktoś chłopca złożył w ofierze – tylko komu? Mamonie? Coś tam było o diable… Morze – wiadomo – nieznane i straszne, złe, nieokiełznana siła natury, a jednocześnie Eden, bo przecież z morza pochodzi życie. Główny bohater cierpi by odkupić własne grzechy? Ale to już było w postaci koła fortuny i stwierdziłam, że to banał.

Chyba, że chodziło o to, że najpierw musiało mu odbić (burza, Makbet... Stawrogin przecież nie był okazem zdrowia psychicznego). No to OK, zepnijmy Santiago, Makbeta i Chrystusa. Wychodzi, że człowiek musi oszaleć, żeby odpokutować za własne grzechy. Powiało Dostojewskim, ale tak pół-powiało, a pół-niedowiało.

Może feralna noc to zejście Jezusa do piekła, a rano mamy zmartwychwstanie… i wniebowstąpienie do morskiego Raju w momencie zeżarcia przez tuńczyka?

Dużo treści, dużo nawiązań, dużo pomysłów, ale brak przekonania, że rozgryzłam ten tekst, że chodziło właśnie o to, że wszystko mi się spina w jakaś konkretną wizję; myśl, którą chciałeś przekazać. Widzę losowo pororzrzucane nitki, nie widzę utkanego wzoru.

Może czegoś mi brakuje. Może są tu nawiązania do dzieła, którego nie znam i dlatego wszystko mi się sypie. Pewnie tak.

No nic. Co miałeś zobaczyć, to zobaczyłeś. Więcej z siebie nie wycisnę. Nie dogadaliśmy się tym tekstem. Sam zadecyduj, z jakiego powodu.

No, to tyle. Za własne literówki serdecznie żałuję i rozgrzeszenie proszę, więcej nie dam rady wyłapać.

Added in 46 minutes 30 seconds:
EDIT: miałam nie dodawać, ale jednak dodam. "Mniam mniam" i "hi hi" zarżnęły całkiem nieźle skądinąd fragmenty.

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

22
Przyleciało, dlatego odlecieć też powinno. Nie spłynie. Ponieważ nie zawsze spływa.

Ustalmy jednak, że w tej chwili mam odrobinę złe oświetlenie. Błyski złe. Panoramy krzywe.
Lecz tylko, gdy zechce toto zmienić się na lepsze, odpowiem na wszystko wyczytane i zapisane.

Teraz jedynie o tym „na końcu”, w dopisie „po czasie”:
„Mniam mniam” i „hi hi” – jest to zupełnie subiektywna opinia; nie poparta żadną regułą, normą czy zasadą. Takie „widzi mi się”, a raczej „nie czyta mi się”. Indywidualne stwierdzenie, afisz swoich preferencji i lubień. Uznaję i szanuję. Lub próbuję. Różnie z nami jest i bywa.

Następnie przypominam sobie: „Ale, że tak zapytam, po chuniwersytetjagielloński?” i nie wiem zupełnie z czym powinienem się zmierzyć.
Teraz jest to tajemnicza subkultura, zapisana w wieloznaczną wieloznaczność. Słowotok z podtekstem, którego nie potrafię rozkodować.
Kogoś podrapałem, czy Ktoś mnie drapie? I jeszcze „Jagiellon” w tłach. Odnotowałem zupełny brak jarzeń wolnych elektronów.

Raz kolejny więc to sobie przedumam i odpiszę na spokojnie w czasie przyszłym.
Obiecuję, że nie spłynie. I będzie grzecznie.

Fakt faktem, zaimponowała mi wielość słów w Twoim zapisie, Szanowna. Za to pokłon i dziękuję.

Pozdrawiam.
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

23
Faktycznie. Obiecywałam, że nie będzie opinii. Przepraszam.

Jeszcze jeden punkt, który mi wcześniej umknął. Bohaterowie polowali na tuńczyki, a rekiny załapały się przy okazji. Mój błąd i moje przeoczenie, choć po przemyśleniu sprawy dochodzę do wniosku, że wabienie tuńczyków ludziną i to koniecznie wycinaną na żywca ma jeszcze mniej sensu, bo o ile w przypadku rekina można pomyśleć, że postaci w Twojej historii słabo znają swój fach i dali się zwieść miejskim legendom o rekinach wyjątkowo lubiących ludzinę, o tyle w przypadku tuńczyków nie widzę uzasadnienia. Nawet trochę pogoglałam, żeby nie było. Internet milczy na temat połowu tuńczyków na ludzinę.

Vobler Boy - opowiadanie z haczykiem troszkę ostrym

24
Jest więcej takich „rekinów” przetrasformowanych na „tuńczyka”. Są też mity rodem z mitu. Bywają i przeróżne.
O tym jednak już po Świętach.

Przeprosiny widziałem. Napiszę, że przyjęte. Kurtuazja, ale niechaj się wyprawia. Przecież nie kosztuje.

Z innych – szybciochami – z Żółtym Lechem poszalałem na noże za dziwne epitety. On je napisał, a ja poczułem krew. Dalej potoczyło się według schematu. I tak nam już pozostanie do końca końców. Są to tzw. „wybory”. Zostałem uświadomiony, że obaj niby mamy podobne charaktery, oporne na łagodzenia wrodzonego "fiu bździu", ale ponieważ nigdy nie spojrzeliśmy sobie nawet w oczy – to jedynie przypuszczenie.
„Rekinów” i „mitów” u nas jednak nie było. Liczyła się definicja pisanek, a nie ich styl. Walczyliśmy na idee. Tylko.

Z Tobą natomiast popolemizuję o czytaniu i analizowaniu czytania; ze zrozumieniem lub bez. To już inne inkszości zupełnie. A czy będą i u nas noże i widelce? Pookazuje okazałość. Mogą być. Czy muszą? Nie wiem.
Przekonamy się po Świętach.Teraz trwa codzienność wokół każdego z naszej dwójki. Pisanie o rekinach, tuńczykach, obrożach, sowach i światłach oszukujących ciemność - to fantasmagoria. Pora zaciągnąć ręczny i wrócić do problemu za „niebawem”.

Zakończyłem stukanie w klawisze. Definitywnie.
Czekam na śnieg i zapach choiny.

Zdrowych Świąt MargotNoir.
Wszystkim pozostałym Postaciom na Wery – podobnie. Bawmy się grzecznie i radośnie. Właśnie tak.
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”