Krawędź [Obyczaj. Teoretycznie]

1
Dawno niczego nie wrzucałam (będzie już... ze dwa lata...?), głównie ze względu na wzmożoną pracę i małą traumę, ale tak naprawdę nic tak nie pomaga mi w pracy jak rzetelna opinia.

Opowiadanko to zostało napisane w grudniu zeszłego roku. Odleżało solidnie, przeszło jednak jedynie kosmetyczne poprawki. Sam tekst nie jest dla mnie specjalnie ważny, bo pisałam go na dość osobliwą okazję. Nie zwracałam większej uwagi na treść, bardziej na formę. Tym samym nieśmiało proszę o nie rzucanie we mnie pomidorami za, hmm, pomysł i historię. Jedno i drugie to niekontrolowany impuls, może i nietypowy, ale chyba mało odkrywczy. Nie starałam się wciskać tu psychologii czy taniej filozofii. Jak wyszło, tak wyszło; będę wdzięczna za wytknięcie niedoróbek głównie technicznych.

Albo - co mi tam - pastwcie się do woli, doświadczenia uczą :D



WWW Krawędź

WWW Wczesne poniedziałkowe przedpołudnie. Jest zimno, jak przystało na połowę grudnia. Wczorajsze opady śniegu przeobraziły całe miasto w białą krainę wprost z podejrzanie industrialnej bajki dla dzieci. Całe trzydzieści centymetrów. Chodniki jeszcze nieruszone łopatami i piaskiem, ulice pokrywa rozjeżdżona szara masa, po której suną niepewnie rzędy samochodów. Patrząc na to człowiek odnosi wrażenie, że stwierdzenie "Zima znów zaskoczyła kierowców" jest czymś więcej niż tylko żartobliwym skwitowaniem pierwszych opadów śniegu. Oprócz dzieci do lat mniej więcej dziesięciu - wolnych od kłopotów w rodzaju zawodnego transportu miejskiego - nikogo ta metamorfoza krajobrazu nie cieszy. Każdy, kto nie może spędzić następnych trzech miesięcy przytulony do kaloryfera albo szyby kominka, szczerze nie cierpi tej pory roku. Nie cierpi spóźniających się pociągów i autobusów, nie cierpi nieodśnieżonych chodników, nie cierpi szczypiącego w policzki mrozu, a już najbardziej nie cierpi spoczywającej na świecie białej czapy. Jeśli zaś chodzi o mnie, to podchodzę do zimy z umiarkowanym entuzjazmem, ale równocześnie bez złości. Ta pora roku daje mi bardzo ciekawą pracę.
WWW Dziś zajmujemy się niedużą kamieniczką w centrum. Nie dostrzegam żadnej tabliczki z nazwą mieszczącej się w niej instytucji, ale nie wygląda mi ona na zwykły budynek mieszkalny. Teren przed nią jest zbyt zadbany; pomimo białego puchu widać pedantyczny wręcz porządek, jakby nawet niskie krzewy sadzono według dokładnie wymierzonych odległości. Na parkingu oprócz naszego wozu nie stoi żaden pojazd. Najgorsze jest to, że w każdym oknie widać taką samą białą firankę i nic więcej. Dam głowę, że za tymi pospolitymi zasłonkami z kwiatowym wzorem kryją się depresyjne biura. Oceniam kamieniczkę szybkim, fachowym spojrzeniem. Toporna i optycznie przyciężkawa, właściwie niczym nie odróżnia się od setek tego rodzaju budynków w całym mieście. Pięć pięter, dach płaski, firanki w kwiatki, nic dodać, nic ująć.
WWW Przez krótką chwilę czuję ukłucie zawodu. Ostatnio ukośne dachy są prawdziwą rzadkością. Z jednej strony dla nas to lepiej, ale z drugiej - architekci nawet nie wiedzą, jaką rozrywkę odbierają takim jak my. Machanie szuflą jest znacznie zabawniejsze, gdy stoi się na śliskiej powierzchni nachylonej pod pięćdziesięcioma stopniami, na tyle wysoko, by żołądki mniej doświadczonych wykonywały gwałtowne akrobacje, praca zaś jest ciekawsza, gdy dostarcza zdrowej dawki adrenaliny.
WWW Z prostego gzymsu zwisają sople długie na około pół metra. Teoretycznie nie musimy bawić się w ich strącanie, ale - również teoretycznie - powinniśmy być wyposażeni w specjalny sprzęt zabezpieczający, a przynajmniej tak mi się wydaje za każdym razem, gdy oceniam odległość dzielącą mnie od ziemi, starając się jednocześnie odzyskać równowagę na oblodzonej powierzchni dachu. Patrzę na sople i zastanawiam się, ile wynosiłby mandat obciążający właściciela budynku za pozostawienie ich, by z każdym dniem robiły się większe i niebezpieczniejsze. Wyobraźnia usłużnie podsuwa mi obraz jednego z takich sopli roztrzaskującego się na głowie przechodnia. Przypadki chodzą po ludziach, więc nic nie stoi na przeszkodzie temu, by na nich spadały.
WWW Wpatruję się w lodowe włócznie i chociaż słyszę głos dozorcy budynku, nie dociera do mnie żadne słowo. Trudno - najwyżej później, już na górze, ktoś z ekipy da mi znać, co ciekawego staruszek powiedział. Moja grupa składa się z czterech osób. Wszyscy mamy narzucone na grubą warstwę ubrań pomarańczowe kamizelki z odblaskowym pasem nieco powyżej bioder i napisem "Zakład usługowy" na plecach. Ich jedynym zadaniem jest ściąganie wzroku nadętych biznesmenów i rozchichotanych nastolatków, którzy patrzą się na nas dokładnie tak samo, jak na bezdomnych i żebraków. Uważają, że nie robimy niczego pożytecznego.
WWW Ze wszystkich sił staram się utrzymać przed oczami obraz spadającego sopla.
WWW Dziesięć minut później już stoimy na dachu. Przez chwilę w milczeniu przyglądamy się stu metrom sześciennym śniegu, jakby widok ten był czymś niezwykłym, skłaniającym to głębokiego przemyślenia całego swojego życia. W rzeczywistości pozostała trójka już panicznie szuka w pamięci serii dobrych żartów, które pomogą utrzymać w miarę miłą atmosferę pracy, ja zaś niecierpliwie czekam na moment, w którym znajdę się blisko krawędzi i spojrzę na życie toczące się w dole.
WWW - Przynajmniej nie jest tak zimno - rzuca jakby od niechcenia Jurek. Pracuję z nim od dwóch lat i wiem bardzo dobrze, że dla niego temperatura minus dwudziestu stopni nadal nie oznacza, że jest zimno. Podejrzewam, że w jego żyłach płynie nieco krwi Yeti.
WWW - Nie, wcale - parska Termit. Zerkam kątem oka na jego wykrzywioną nieokreślonym grymasem twarz - ni to złość, ni rozbawienie, a równie dobrze skurcz mięśni. Po kilkunastu dniach znajomości wiem, że Termit to maruda z krwi i kości: nie przepuści żadnej okazji, by rzucić ironiczny komentarz, bez którego świat z całą pewnością byłby lepszy.
WWW Nowak tylko kiwa głową w moim kierunku. Odpowiadam wzruszeniem ramion. Codziennie słuchamy tych samych słów mających wypełnić kłopotliwą ciszę, więc większość z nich możemy spokojnie puścić mimo uszu. A przynajmniej Nowak może - jego spokój zawsze nasuwał pytanie, czy wynika z głupoty, czy może z inteligencji. Jak dotąd nie udało mi się poznać jasnej odpowiedzi. Nowak świetnie się maskuje.
WWW Zabieramy się do roboty. Utrzymujemy, że w pracy takiej jak ta, monotonnej i z pozoru diabelnie wyczerpującej, liczy się taktyka. Nawet gdy jest niepotrzebna, wymyślamy ją, żeby nie zanudzić się na śmierć. Wdzierające się do płuc przeraźliwie zimne powietrze od pewnego momentu uniemożliwia prowadzenie rozmów, na które zresztą nie zawsze mamy ochotę, więc zawsze obmyślamy jakiś mały plan. Kiedyś wydawało mi się, że ludzie robią to właściwie w każdej pracy, by nie zwariować od powtarzania codziennie tych samych czynności, ale potem dotarło do mnie, że są zajęcia mniej i bardziej normalne. Dopiero po jakimś czasie człowiek dostrzega ciekawą zależność: im powtarzane każdego dnia ruchy i słowa są bardziej szalone, tym lepiej dla psychiki. To normalność doprowadza do obłędu.
WWW Osobiście uważam, że my, pracownicy "Zakładu usługowego", jesteśmy zdrowsi na umyśle od ludzi pracujących w budynkach, których dachy odśnieżamy.
WWW - Zaczniemy stąd w dwie strony, tą i tą. - Jurek macha rękami z godnym podziwu zapałem. Tę i tę, poprawiam go w myślach. - Śnieg tutaj i w tamtych dwóch rogach. Jak się uwiniemy, to może zdążymy na skoki. O dwunastej jest transmisja na Jedynce.
WWW Bez słowa łapiemy szufle. Pomyły Jurka modyfikujemy w trakcie pracy na tyle często, by nikomu nie chciało się dziś zauważać na głos, że trzy miejsca na usypanie śniegu to stanowczo za mało, szczególnie, że warstwa na dachu ma trzydzieści centymetrów. Podczas odgarniania zawsze niesamowicie korci mnie, by wielki blok białego puchu zepchnąć na dół. To przecież najprostsze i najbardziej oczywiste rozwiązanie problemu. Mogliby mnie za to wyrzucić, ale jaki byłby widok!
WWW Myślę o soplach i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy w tym roku dopadła mnie dziecinna wręcz zawiść. Z jednej strony lubię moją pracę, z drugiej czasem jej nienawidzę.
WWW Oglądam się na pozostałych. Ich ramiona pracują jak tłoki, mechanicznie i dokładnie; z twarzy powoli znika aktualnie zbędne ożywienie. Bywa, że na czas pracy chwilowo się wyłączają. Zazdroszczę im tej umiejętności. Uśmiecham się do siebie, chcąc dodać sobie nieco werwy, jednak przemarznięte mięśnie twarzy nie do końca chcą współpracować. Obracam się tak, by stać w kierunku, w którym wieje mroźny wiatr, i zagłębiam szuflę w śniegu. Opieram ją o lekko uniesioną stopę, podnoszę i odrzucam w lewo. Posuwam się o kroczek do przodu i znowu: szufla wgryza się w biały puch, dźwignia, zgięcie ramion, skręt w lewo, wymach, pozbycie się balastu. Szurnięcie butów. Szufla w dół. Zgięcie pleców i ramion. Wyprostowanie. Skręt. Odrzut. Pach, pach, pach.
WWW Czuję, jak zęby zaciskają mi się coraz mocniej, a twarz tężeje. Równie dobrze może to być skutek niskiej temperatury, ale wiem, że to złość bardzo powoli napływa do mojego wnętrza. Sprawia, że mam ochotę machnąć szuflą za siebie i uderzyć nią kogokolwiek, kto ma pecha, jakim jest znalezienie się w zasięgu mojej ręki.
WWW Sople. Myśl o soplach.
WWW Na zmianę godzę się z moją robotą i mam ochotę rzuć wszystko w diabły. Ciekawe, czy ci wszyscy urzędnicy i dyrektorzy w dole też żywią takie rozchwiane uczucia do swojej pracy. Przecież całe życie upływa im właśnie na pracy w naiwnej nadziei, że uczyni ich to lepszymi. Jakby nie było innego sposobu na samodoskonalenie.
WWW Nienawidzę was, rzucam bezgłośnie.
WWW Spadający sopel dość niepokojąco kojarzy mi się z bombą atomową Little Boy, mknącą ku Hiroszimie jak kamyczek zrzucony z nieba.
WWW Docieram do krawędzi i, zmieniwszy nagle zdanie, ostrym półobrotem skręcam, by odśnieżyć drugi pas półmetrowej szerokości. Jedna ze stóp osuwa mi się na usypanej przed momentem górce. Chwieję się na boki, trzepocząc rękami niczym zrywający się do lotu ptak, ale czuję się bardziej jak ścięte drzewo, nie mogące się zdecydować, w którą stronę runąć. W końcu chwytam rączkę wbitej w śnieg szufli i odzyskuję równowagę. Obracam się, by stać dalej od krawędzi dachu, łapię drewniany drąg oburącz i niemal przytulam się do narzędzia, próbując uspokoić galopujące serce.
WWW Zdarza mi się to kilka razy dziennie, ale jakoś ciągle nie mogę się przyzwyczaić. Za pracę, która na pewno podwyższa ryzyko zawału o kilkadziesiąt procent, do pensji powinni doliczać odszkodowania za straty zdrowotne, fizyczne i psychiczne.
WWW Ale mimo wszystko z corocznego cyklu robót w szeregach "Zakładu usługowego" odśnieżanie dachów wygrywa nawet z letnim tańcem z podkaszarką na zatłoczonych parkowych trawnikach.
WWW - Może tak mała przerwa? - odzywa się Termit. Jego podejrzanie odległy i zduszony głos niknie w powietrzu jak strzęp dymu.
WWW Odruchowo zerkam na zegarek. Jak na gadżet kupiony za grosze na targu urządzenie spisuje się zadziwiająco dobrze - nie dało się pokonać nawet minus piętnastu stopniom. Poprzednie dwa nie dały rady i odmówiły posłuszeństwa już po kilku dniach.
WWW Ósma trzydzieści sześć. Rany, jęczę w duchu. Tutaj czas nawet się nie wlecze. On po prostu stoi.
WWW - Jeśli będziemy robić sobie przerwy co dziesięć minut - zaczyna Jurek i schyla się, by zebrać w rękawice nieco śniegu - to może skończymy do wieczora. Może - powtarza z naciskiem, formując w rękach śnieżkę.
WWW Termit podejrzliwie obserwuje białą kulę, która przemieszcza się szybko między lewą a prawą dłonią Jurka i z powrotem. Pracuje z nami najkrócej - zaledwie dwa tygodnie - więc może jeszcze nie wiedzieć, o co chodzi starszemu koledze.
WWW Nowak znów posyła mi spokojne spojrzenie, w którym widać jednak leciutki błysk kpiny. Wolnym, nieznacznym ruchem przesuwa się w stronę drzwi prowadzących na poddasze i w równie niewinny sposób przyciąga do siebie szuflę. Po chwili namysłu idę w jego ślady. To dobry moment, by wcielić się w rolę obserwatora. Nie chcę oberwać rykoszetem; test mam już dawno za sobą.
WWW - Terrrmicie - mówi Jurek charkoczącym głosem, jakim zawsze przemawiają kruki w bajkach dla dzieci. Nadal przerzuca śnieżkę z ręki do ręki, chociaż kulka robi się coraz mniejsza i bardziej sfatygowana. - Mam dla ciebie questa.
WWW Nowak teatralnym półszeptem wyjaśnia, że chodzi o zadanie, ale Termit i tak ma na twarzy wymalowany wyraz głębokiej dezorientacji. Jedna z jego nóg wycofuje się, jakby tylko ona podjęła decyzję o odwrocie, a reszta ciała jeszcze się nie zdecydowała.
WWW - Nawet nie próbuj - mamrocze. Wygląda na to, że kompletnie nie wie, czego się spodziewać.
WWW - Chyba nie myślisz, że rzucę w ciebie śnieżką? - oburza się Jurek. - Nie jesteśmy przecież dziećmi. Chyba. Tak mi się wydaje.
WWW - Ja...
WWW Jurek korzysta z tej chwili pogłębionej niepewności i kilkoma susami przemieszcza się za plecy Termita. Nim tamten wpada na to, że zdzielenie szuflą jest niezłym zamiennikiem słowa "nie", kolega jedną dłonią odciąga gruby szalik i kołnierz kurtki do tyłu, a drugą wciska mu za koszulkę rozsypującą się śnieżkę. Potem błyskawicznie odskakuje na bezpieczną odległość. Niezwykłe jest to, że nawet się nie śmieje. Podczas tej operacji nigdy się nie uśmiecha, tylko cofa się, przekrzywia głowę i patrzy, leniwym ruchem otrzepując rękawice.
WWW Termit wije się i wygina na wszystkie strony, usiłując sięgnąć rękami za kołnierz. Po chwili rezygnuje i postanawia ściągnąć kurtkę przez głowę. Z tych emocji dopiero po chwili przypomina sobie, że jego kurtka zapina się na zamek błyskawiczny. Pomiędzy wściekłymi prychnięciami a zduszonymi piskami miota takie przekleństwa, że nawet nie łudzimy się co do tego, czy cokolwiek zrozumiał.
WWW - Dlaczego to zrobiłeeeś? - jęczy. Ostatnie słowo rozciąga się na kilka sekund, w czasie których Termit zaczyna siłować się z zaciętym suwakiem kurtki.
WWW Obserwujemy go jak nową małpę w naszym małym zoo. Wykrzywiający jego twarz grymas złości jest tak zabawny, że Nowak nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Chcę zganić go wzrokiem, ale nikt nie zwraca uwagi na moją krytyczną minę. Odnoszę wrażenie, że i on, i Jurek mają niezły ubaw. Może jednak żaden z nich nie wie, o co naprawdę chodzi?
WWW Termit w końcu wygrywa epicką bitwę z zamkiem błyskawicznym, rozpina kurtkę i zaczyna podskakiwać w miejscu, chcąc wytrząsnąć lodowaty drobiazg zza ubrania. Wyobrażam sobie, jak po moich plecach spływają diabelnie zimne strużki i przez chwilę prawie jest mi żal naszego byłego kolegi. Ale, bądź co bądź, powinniśmy zrobić to wcześniej. Może nawet kilka razy. Powinniśmy wcześniej dowiedzieć się, z kim tym razem mamy do czynienia.
WWW - No i jak? - pyta troskliwie Jurek.
WWW Kangur w pomarańczowej kamizelce piorunuje go wzrokiem. Chyba udało mu się pozbyć śniegu, bo w końcu przestaje się miotać i staje prosto - w bojowej pozycji zawodowego boksera.
WWW - Jak? Jak?! - Nabiera powietrza z teką werwą, że w każdej chwili może się nim zachłysnąć. - Jest mi cholernie zimno, ty pier...
WWW - Nie histeryzuj. - Jurek umiejętnie zagłusza epitet pod swoim adresem.
WWW - Będziesz płacił za antybiotyki, jeśli dostanę grypy! - krzyczy dalej Termit.
WWW - Nie histeryzuj - powtarza Jurek, nadal spokojnie, ale już z nutą irytacji w głosie.
WWW Mimo to Termit ciska się dalej. Niemal synchronicznie kiwamy głowami z politowaniem, jakby nasz były kolega był nic nie rozumiejącym dzieciakiem. Zastanawiam się, czy chłopak przyjdzie w ogóle jutro do pracy. Jeśli tak, to zrozumiał. Jeśli nie, to albo uznał nas za kompletnych wariatów, albo faktycznie ma grypę. Na samą myśl o takiej opcji ogarnia mnie niesamowite uczucie nierzeczywistości i wszechobecnego absurdu.
WWW Po kolejnym, tym razem bardzo rozbudowanym epitecie, którego stworzenie musiało wymagać ogromnej kreatywności, Nowak traci cierpliwość. Unosi przed siebie ręce w obronnym geście.
WWW - Spokojnie, daj sobie to wytłumaczyć. Może faktycznie powinniśmy cię najpierw uprzedzić i postawić sprawę jasno, ale liczyliśmy na to, że załapiesz.
WWW - Co załapię? - Głos Termita niepewnie chwieje się na granicy podejrzliwości i przerażenia.
WWW Udaję, że nie widzę pytającego spojrzenia Nowaka i wykonuję taktyczny odwrót. Cokolwiek powiedzą, Termit i tak najpewniej nie zrozumie sedna sprawy. Prawdę mówiąc wątpię, by oni sami wiedzieli, jak mu je wytłumaczyć.
WWW Stosunkowo nowego numeru ze śnieżką próbowaliśmy już trzy razy. Dwaj nowi wykazali się poczuciem humoru i szczątkową inteligencją, bez żadnych pytań nacierając Jurka śniegiem, co miało być formą koleżeńskiego odwetu. Trzeci delikwent dostał anginy, a potem przeniósł się do ekipy antypoślizgowej, jak nazywaliśmy - z pewną dozą pogardy - pracowników sypiących piasek i sól na chodnik. To przykre, że żaden z nich nawet przez moment nie zastanowił się nad sensem wrzucania śniegu za kołnierz na szczycie kilkupiętrowego budynku.
WWW Wszystko zaczęło się ode mnie - ogólna idea zrodziła się w mojej głowie i nikomu nie jest znana tak dobrze jak mi. Jurek i Nowak podchwycili pomysł bez właściwie żadnych pytań Myślę, że intuicyjnie wiedzą, ale świadomie - nie. W myślach porównuję to z elementarnymi wiadomościami o codziennym życiu: wszyscy orientują się, że prąd pochodzi z elektrowni, ale mało kto wie, skąd konkretnie bierze się energia oraz jak dociera do naszych kuchenek mikrofalowych i telewizorów. Dlaczego? Bo mało kogo to obchodzi. Ważne, że możemy podgrzać sobie obiad i obejrzeć mecz czy ulubiony serial, nie niepokojeni spontanicznym wywalaniem korków.
WWW Wmawiam sobie, że do krawędzi dachu zbliżam się nieświadomie, ale tak naprawdę kieruje mnie tam chęć ucieknięcia od wytężających się umysłów Jurka i Nowaka oraz kompletnie skołowanego, przerośniętego przez zaistniałą sytuację umysłu Termita. Psychoterapeuta powiedziałby, że uciekam też od radości z pracy poniżej punktu przeciętności, od zawiści wobec ubranych w idealnie skrojone garnitury właścicieli czarnych BMW, od absurdu codziennej rzeczywistości i powtarzania każdego roku, każdego dnia, każdej godziny raz po raz, bez końca, aż do śmierci. Może. Patrząc w dół czuję się lepiej. Mam wrażenie, że jestem poza światem. Wymykam się z siebie i śmieję się z tego wszystkiego.
WWW Ciekawie mnie, czy inni wiedzą, że tylko odpowiednio dawkowane, naturalne przejawy szaleństwa pozwolą im pozostać w stanie względnej normalności.
WWW Wnosząc z coraz burzliwszej dyskusji toczącej się za moimi plecami - nie wiedzą.
WWW Termit nawet nie podejrzewa, że śnieżka za kołnierzem miała służyć sprawdzeniu stanu jego umysłu. Pewnie nie ma pojęcia, ilu ludzi pracujących w tym zawodzenie celowo ślizga się tuż przy krawędzi dachów budynków, które odśnieżają. Chłopak małego testu, mającego wykluczyć tego typu atrakcje, raczej nie zdał.
WWW Myślę sobie, że jeśli tylko zechcę, mogę położyć się na brzuchu, sięgnąć ręką do wiszących na gzymsie sopli i silnym uderzeniem zrzucić kilka z nich na dół, na zatłoczony chodnik. Nim orientuję się w tym, co właściwie robię, klękam na uprzątniętym ze śniegu fragmencie powierzchni dachu i kładę się. Wyciągam rękę, przygryzam wargę, szukając dłonią sopli. Nie znajduję niczego oprócz zimnego kamienia, przesuwam się więc do przodu - teraz moja głowa znajduje się za krawędzią. Patrzę w na kolorową rzekę ludzi pięć pięter niżej. Ponownie sięgam pod gzyms, szukając lodowatego, śliskiego kształtu. Znajduję wreszcie jeden z sopli i niepewnie potrącam go palcem, nie bardzo wiedząc, co teraz zrobić. Czuję mrowienie w okolicy palców u stóp - to pamiątka po panicznym lęku wysokości z dzieciństwa. Praca pozwoliła mi się go pozbyć.
WWW Nie mogę oderwać wzroku od ludzi w dole. Obserwuję ich, wybijając na kilku soplach bezgłośny rytm. Czapki czerwone, czarne, w paski, z pomponem. Do tego kurtki czarne, zielono-białe, brązowe. Postacie z plecakami, torbami, teczkami. Idą szybkim marszem, biegną, najczęściej pojedynczo, niekiedy parami. Mijają się, potrącają, jakby wcale nie widząc siebie nawzajem. Odnoszę wrażenie, że właśnie obserwuję przez lupę mrówki. Całe ich życie jest zaprogramowane na chorobliwą normalność.
WWW Uznaję, że sople mogą z powodzeniem grać rolę promieni słonecznych skupionych w szkle powiększającym.
WWW - Co ty robisz?
WWW Rozpoznaję głos Nowaka. Dyżurny psycholog od siedmiu boleści. Zawsze na posterunku, gdy się człowiek zamyśli. Z uwagi na niezbyt komfortową pozycję postanawiam gwałtownie się nie odwracać. Unoszę się na łokciu wolnej ręki i macham dłonią w bliżej nieokreślonym geście.
WWW - Ej, pytam serio. Co robisz?
WWW - Wstawaj. No już, jeszcze się przeziębisz - włącza się Jurek.
WWW Chcę wytłumaczyć nadopiekuńczej ekipie, że to wcale nie jest to, co oni w swoim bezgranicznym pesymizmie myślą, ale zmieniam zdanie i bez słowa wstaję. Skrupulatnie strząsam z kurtki śnieg, odwlekając chwilę, w której spojrzę im w oczy - co już samo w sobie jest wyzwaniem - i wytłumaczę, że owszem, to było małe zachwianie, ale niegroźne, praktycznie hobbystyczne.
WWW Gdyby szef naszej sekcji "Zakładu" dowiedział się, że któryś z jego pracowników nie miał zapewnionego spokoju pracy i przez to zrobił o jeden krok w stronę krawędzi za dużo, wszyscy mielibyśmy poważny problem. On odpowiedziałby za niezapewnienie nam odpowiedniego sprzętu ochronnego, my zaś za to, że nie upilnowaliśmy psychiki któregoś z nas. Takie przypadki zdarzały się już kilkakrotnie. Doświadczenie wymusiło na nas wypracowanie systemu, dzięki któremu trzymaliśmy się nawzajem w stanie na początku przyzwoitym, a z czasem wręcz godnym pozazdroszczenia.
WWW Dlatego wrzucamy nowicjuszom śnieg za kołnierz i sprawdzamy, jak reagują. Dlatego stosujemy niepotrzebne taktyki odśnieżania. I wreszcie, dlatego lubimy naszą pracę: zatracamy się w niej, nim zdążymy szczerze ją znienawidzić. Wszystko dzięki małej dawce zdrowego szaleństwa.
WWW Tłumaczę Nowakowi i Jurkowi zjawisko mrowiska i rzeki ludzi przez następne dziesięć minut. Odnoszę wrażenie, że wcale mnie nie słuchają. W końcu niechętnie przyznają, że trochę ich poniosło, ale niemal chórem przestrzegają mnie przed leżeniem na brzuchu z głową pięć pięter nad ziemią. Nie napiszą raportu tylko dlatego, że pracuję w tym zawodzie długo i system równoważenia normalności i szaleństwa jest moją własnością. Uznają, że skoro jestem elektrykiem, nie może porazić mnie prąd. Proste rozwiązania są przecież najlepsze.
WWW Koniec końców wychodzimy z budynku grubo po zakończeniu transmisji skoków narciarskich. Prawdę mówiąc zaczyna się już ściemniać, ale nam zupełnie to nie przeszkadza. No, może poza Termitem - od momentu, w którym dowiedział się, że śnieżka za kołnierzem może pozbawić go pracy, przeszkadza mu wszystko. Nie przyjął do wiadomości informacji, że niektórzy w podczas przerwy śniadaniowej skaczą za krawędź i że dziecinada w rodzaju obrzucania się śniegiem może wyeliminować ryzyko wystąpienia takiej sytuacji. Mówiąc krótko, uznał, że robimy sobie z niego wyjątkowo niekoleżeńskie żarty.
WWW Postanawiamy przed zdaniem sprzętu i powrotem do domów skoczyć do pobliskiego baru. Idę za Jurkiem i Nowakiem, którzy przetrząsają kieszenie w poszukiwaniu drobnych, i zastanawiam się, do czego zmierzam tam, na górze, gdy odśnieżam nikomu niepotrzebną powierzchnię dachu. Wlokący się za mną Termit uparcie milczy, a jego twarz wyraża głębokie oburzenie i uczucie krzywdy.
WWW Ja, czarna mrówka zaprogramowana na zdrowe szaleństwo, unoszę głowę i uśmiecham się.
WWW Dziś wybiłem odpowiedni rytm. Kilka sopli oderwało się od krawędzi dachu.
WWW Przez ostatnie kilka sekund wpatruję się w mojego własnego Little Boya, a potem zamykam oczy.
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:44 przez Sign, łącznie zmieniany 2 razy.
Zgon jest najczęstszą przyczyną śmierci.

2
Sign pisze: Gdyby szef naszej sekcji "Zakładu" dowiedział się, że któryś z jego pracowników nie miał zapewnionego spokoju pracy i przez to zrobił o jeden krok w stronę krawędzi za dużo, wszyscy mielibyśmy poważny problem. On odpowiedziałby za niezapewnienie nam odpowiedniego sprzętu ochronnego, my zaś za to, że nie upilnowaliśmy psychiki któregoś z nas. Takie przypadki zdarzały się już kilkakrotnie. Doświadczenie wymusiło na nas wypracowanie systemu, dzięki któremu trzymaliśmy się nawzajem w stanie na początku przyzwoitym, a z czasem wręcz godnym pozazdroszczenia.
Uff! Znaczy się, że o co chodzi? Nowomowa, slang biurokratyczny, czy coś innego? Tak czy siak, wyszło mało zrozumiale. Podkreślony fragment jakiś szczególnie. Myślę, że można było prościej. :)
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
dorapa pisze: Uff! Znaczy się, że o co chodzi? Nowomowa, slang biurokratyczny, czy coś innego?
O rany, nawet mi coś takiego do głowy nie przyszło :P Chodzi dokładnie o to, co jest napisane - ani mniej, ani więcej, a przynajmniej dla mnie. O, na przykład w przytoczonym przez Ciebie fragmenciku: "trzymaliśmy się nawzajem w stanie na początku przyzwoitym, a z czasem wręcz godnym pozazdroszczenia". Dla mnie jest to w sumie dość jasne: panowie z początku tylko podtrzymywali się na duchu, pilnując, by nikt nie sfiksował, potem zaś wypracowali w sobie taki komfort psychiczny, że biznesmeni mogliby im zazdrościć. Dla mnie jest prosto, ale cóż, dla autora najczęściej wszystko jest proste i oczywiste :)

Dzięki za opinię. Tak myślałam, że teksty pozbawione jakichkolwiek elementów fantastyki będą dla mnie nieco kłopotliwe :D
Zgon jest najczęstszą przyczyną śmierci.

4
Tak szczerze mówiąc, to nie widać, żeby napisanie tego tekstu było dla ciebie kłopotliwe. :)
Dla mnie tekst był zrozumiały, łatwo się go czyta, nie ma jakichś wymyślnych metafor. Fajnie jest przeczytać od czasu do czasu opowiadanie, w którym nie ma elfów, orków, magii, rycerzy, statków kosmicznych, autorave'ów, jednym słowem - normalny. Ciekawy pomysł, dobre wykonanie, nie ma rażących błędów (zauważyłam tylko kilka literówek).

Wrzuć niedługo coś jeszcze, a napiszę kolejnego miłego posta pod twoim adresem. :)

Pozdrawiam,
Milena
"Gdybym była deszczem, który łączy niebo z ziemią, mogłabym złączyć się z jego sercem i uspokoić je..."

"The stab of stilettos
On a silent night
Stalin smiles and Hitler laughs
Churchill claps Mao Tse-Tung on the back"

5
Sign pisze:To normalność doprowadza do obłędu
Mnie też. Ten tekst jest zbyt normalny. Piszę to, nie przeczytawszy do końca, żeby zakomunikować, iż nie doszedłem nawet do połowy, a mam ochotę rzucić lekturę.
Sign pisze:Wczesne poniedziałkowe przedpołudnie
To nie jest dobre otwarcie. Archetyp koszmarnego poniedziałku koszmaryzuje to zdanie i człowiek nie ma ochoty czytać dalej. Serio.

1/3 tekstu, a ja nadal nie wiem, jak wygląda główny bohater. W przypadku narracji pierwszoosobowej, owszem, jest trudniej wprowadzić jego aparycję, ale nie jest to niemożliwe. Przydałoby się, bo jak na razie po scenerii chodzi człowiek bez twarzy rodem z komiksu Kuby z "Poranka kojota".
"Pier***nij mu twarz jakiegoś gościa z ti-wi, Hubcia Urbańskiego, albo Kammela...".
Sign pisze:Wyobraźnia usłużnie podsuwa mi obraz jednego z takich sopli roztrzaskującego się na głowie przechodnia.
Myślę, że jeżeli przechodzień nie ma na głowie kasku, ani pancernej papachy, to półmetrowy sopel spadający z wysokości kilku pięter wbije mu się w czaszkę.
Sign pisze:Pomyły Jurka
To chyba literówka.
Sign pisze:Wczesne poniedziałkowe przedpołudnie...

...Ósma trzydzieści sześć
8:36 to bardziej ranek niż przedpołudnie.
Sign pisze:Mam dla ciebie questa.
quest to zadanie, a wepchnięcie śniegu za ubranie to bardziej chrzest bojowy.
Sign pisze:Czuję mrowienie w okolicy palców u stóp - to pamiątka po panicznym lęku wysokości z dzieciństwa. Praca pozwoliła mi się go pozbyć.
Nie sądzę, by mając lęk wysokości, dostał taką pracę.

Tekst językowo poprawny, na szczęście.
Niestety, dość mocno monotonny. Kiepskie otwarcie, potem niespecjalnie przyspiesza. Miałem ciągle nadzieję, że bohater zrzuci kilka sopli na dół wprost w przechodniów, ot, tak, żeby coś się działo.
Tekst zaczynasz opisem, jak wygląda praca. Nudno.
Popracuj nad fabułą, wprowadź coś, co przyciągnie czytelnika i przytrzyma dostatecznie długo, by skończył czytać i nie poczuł się przy tym zmęczony tak, jak ja się teraz czuję. Poprawnie operujesz językiem, wypadałoby to wykorzystać.
Końcówka za to mocno na plus. Szkoda że w drodze do wisienki musiałem wpychać na siłę mdły tort.

Powodzenia w dalszej pracy życzę.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

6
Spadający sopel dość niepokojąco kojarzy mi się z bombą atomową Little Boy, mknącą ku Hiroszimie jak kamyczek zrzucony z nieba.
Wielu rzeczy nie jestem pewna, ale co do jednej nie mam wątpliwości - spadający sopel nie rozpieprzy Hiroshimy. Naprawdę. Wiem, bo sprawdzałam. Rozbiłam sopel na Wrocławskim chodniku i nie było żadnego dużego łupu-cupu. Nawet cegiełka nie zadrżała.

Więc tak... mam wrażenie, że dla bohaterów strącanie sopli ma jakieś istotne zdarzenie. Albo to próbujesz pokazać, tak myślę. Z tym że kiedy ja to czytam, jakoś nie brzmi fascynująco. Bo rozbijanie sopli to nie to samo, co niszczenie Hiroshimy. Serio.

Sądzę, że to jedno zdanie (Hiroshima) podsumowuje Twoje podejście do całego tekstu. Język masz poprawny - musiałabym się porządnie wczytać, by znaleźć błędy gramatyczne. Jednak mam wrażenie, że z każdego zdania próbujesz zrobić tego nieszczęsnego Little Boya... tylko po co? Może inaczej: nie wiem, co się stało z narratorem i resztą. Nie wiem, bo po prostu nie dobrnęłam do końca. Twoja zima (czy raczej opis zimy) zmroziła mi umysł (dosłownie i w przenośni), przez co nie było paliwa, by czytać dalej. Może inni są odporniejsi, nie wiem. W każdym bądź razie, ja mam podejście takie: moje serce łomocze, gdy coś się dzieje. Naprawdę dzieje. Coś innego niż spadające sople. Ale może to dlatego, że nigdy nie strącałam sopli...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”