
Lekarz powiedział: „Proszę myśleć pozytywnie.”, zatem z całych sił staram się myśleć pozytywnie.
Wyciągam z ramki papierosa elektrycznego, którego trzymam w paczce pełnej normalnych, co ma mi przypominać o walce, jaką toczę ze złem, o walce o swoje dobro. Dobro? Na pewno dobro? Bo, w gruncie rzeczy, odkąd zacząłem rzucać spożywanie potencjalnie zabójczych wyrobów tytoniowych, nerwy mam jakieś bardziej poza kontrolą i właściwie czuję się jak uszkodzony reaktor atomowy – co chwila niebezpieczny wyciek, jakieś przegrzanie, w konsekwencji czego nie wiadomo, kiedy wybuchnę i skażę otoczenie niepotrzebną kłótnią. Na kogo tym razem padnie - rodzice? rodzeństwo? kasjerka w spożywczaku? żul pod sklepem? Ciężko jest myśleć pozytywnie w warunkach ciągłego napięcia, koncentrowania się na tym, że to, co się kochało, czym się zaciągało od lat niezliczonych nagle zniknęło. To jakby stracić miłość życia, o której trzeba zapomnieć, nauczyć się żyć bez niej z dnia na dzień – pstryk! i samotne śniadania, samotne spacery, samotny seks; o papierosach też trzeba zapomnieć – pstryk! i nauczyć się pić kawę bez, pić piwo bez, po seksie bez. Najgorsze jest to, że to wszystko nie z własnej woli, ale wymuszenia czyjegoś. Ktoś jednak powie: „Masz elektrycznego.”, owszem, lecz czy z dmuchaną lalką można stworzyć związek? To jak zastępowanie masła margaryną, tylko substytut dający nieudaną imitację prawdziwego smaku. Cierpię.
Ale cierpienie uszlachetnia.
Cierpię więc pozytywnie.
Przecież lekarz tak kazał.
Zamykam oczy, wyciskam ostatnie krople esencji przyjemności z ciepłej kołdry, po czym wstaję z łóżka, wszak niepotrzebne leżenie to gnicie, marnowanie czasu, a trzeba rosnąć, wykorzystywać każdą sekundę, godzinę, bo życie umyka, leżał będę na starość, gdy sił w nogach zabraknie. Podchodzę do okna - pełna synchronizacja, słońce wstało razem ze mną! Poranne promienie kładą się na mej twarzy niczym muśnięcia gorących dłoni kochanki, słyszę świergoczące ptaki w pobliskim parku, które, o dziwo! zagłuszają, budzący się do życia wielkomiejski gwar. Choć widzę coraz bardziej zaludniające się chodniki, z każdą minutą coraz bardziej zatłoczone ulice, to jednak twarz przyozdabia mi uśmiech. Lekarz miał rację – myśl pozytywnie, dostrzegaj to, co dobre, a różowe okulary nigdy nie spadną ci z oczu.
Jajko gotuje się na miękko, masło idealnie rozsmarowuje na kromkach, komputer ugodowo współpracuje, sąsiad nie katuje gitarowymi riffami, pies sąsiadki spokojnie mija mnie na klatce schodowej – ogólnie, miód, cud, malina. Gdy wychodzę z klatki od razu czuję delikatny zefirek, ledwie muskający mą skórę, w powietrzu unosi się soczysty zapach świeżo skoszonej trawy, a rozkwitające pęki kwiatów nie podrażniają nozdrzy do produkcji kataru, a wypełniają je kojącym nerwy zapachem. Spacer, to dobry zwyczaj, więc idę, po prostu idę, bez powodu, przed siebie, napędzany pozytywnym nastrojem. Recepta lekarza działa – myśl pozytywnie, dostrzegaj to, co jasne, a będzie jasno. Upajam się tlenem, zwyczajnie upajam.
I gdy tak, zasiadłszy na ławeczce, wystawiam twarz do słońca, gdy pozwalam, by skóra chłonęła maksymalną dawkę ciepła, nieoczekiwanie gdzieś tam w oddali słyszę grzmot, jakby uderzenie w bębny nadchodzącej armii. Spoglądam w niebo w kierunku złowieszczych dźwięków i rzeczywiście – na horyzoncie kłębią się ciemne chmury, co chwila wypuszczając ku ziemi białe nitki piorunów. Atmosfera szybko gęścieje, w powietrzu daje się wyczuć ciężki zapach deszczu, który zazwyczaj przyjemny, tym razem wróży coś złowieszczego. Zerkam po ludziach, ale ci, zdają się nie zauważać zmiany w pogodzie – wciąż pracują swoim rytmem, koszą trawę, wychodzą, wchodzą do budynków, spacerują z psami, które zawsze w przerażeniu oglądające się na pioruny, tym razem zupełnie je ignorują, dzieci gonią za motylami, owady fruwają z kwiatka na kwiatek. Jakbym tylko ja dostrzegał nadchodzący mrok.
Wstaję z ławki, ale… nie mogę. Wspieram się rękoma na oparciu, unoszę tułów i miast stanąć padam twarzą na chodnik, nogi odmawiają posłuszeństwa niczym sparaliżowane. Co się dzieje?!, głowę dosłownie rozsadza chaos. Chcę zapalić, zakurzyć, zajarać, poczuć w płucach ten gryzący dym! Sięgam do kieszeni i w tym momencie słyszę dziwne skrobanie, jakby szuranie grabi o beton. Spoglądam w kierunku, skąd dochodzi tajemniczy odgłos i widzę, jak zza bloku powoli wypełza para dużych, czerwonych kleszczy. Dopiero po paru sekundach orientuję się, iż są to potężne szczypce raka. Tylko że, zamiast całego skorupiaka, zza budynku wyłażę ja, choć bardziej czołgam bezradnie wsparty na tychże szczypcach, będąc pozbawionym nóg, a zamiast rąk mam te... te… Co to w ogóle jest?! Dlaczego nikt tego nie dostrzega?! Z przerażeniem obserwuję jak moja dziwna karykatura zatrzymuje się kilka metrów naprzeciw i patrzy, wbija we mnie swe ślepia.
Obudziło mnie gorąco, właściwie wrzątek wylany na twarz. Czuję, jak skóra płonie, serce wali potężnymi uderzeniami młota kowalskiego. Sen, to tylko sen. Wdech i wydech, do dziesięciu zliczam. To tylko przerażający sen. Opanowanie emocji. Parę sekund tańczenia na pograniczu jawy i nierealnych obrazów, po czym powrót do rzeczywistości. Nie otwieram oczu, upajam się jeszcze tych kilka chwil niesamowitą ulgą
W tle, gdzieś w głębi pokoju słyszę rozmowę. Dotyczy mnie. To przyciąga mą uwagę.
Unoszę powieki. Przez zamglone jeszcze spojrzenie widzę gościa w białym kitlu. Lekarz? Co tu robi lekarz? Czemu rozmawia z moją siostrą? Co oni robią w moim… moim… Rozglądam się. Nie jestem w moim pokoju. Gdzie… Chcę zejść z łóżka, ale nie mogę ruszyć nogami. Staram się podnieść na rękach, ale są zbyt słabe, by unieść ciężar ciała. Chcę coś powiedzieć, lecz język blokuje mi jakaś rurka, w łokciach, przy napinaniu mięśni czuję dziwne kłucie. Z przerażeniem spoglądam wzdłuż tułowia, widzę rurki, coś pompują, odprowadzają, doprowadzają… Jeszcze się nie wybudziłeś człowieku! Jeszcze śpisz!
- … także szanse są. Wprawdzie stadium choroby jest już na poziomie zaawansowanym i choć nie uratowaliśmy nóg, to…
- Ile? – słyszę głos siostry.
Następuje kilka sekund ciszy. Nawet mucha przestaje bzyczeć.
- Miesiąc na pewno. Jednak… proszę myśleć pozytywnie. – Lekarz kładzie dłoń na ramieniu siostry. – Może się uda, że nawet pół roku.
- Mogę go zabrać do domu?
Lekarz nie odpowiada. Spuszcza głowę, wbija wzrok w podłogę i kręci w zaprzeczeniu.
Miesiąc? Tu, w szpitalu, z rurką w gębie?! Bez nóg?!, chcę wykrzyczeć, ale nie mogę, nie mogę nawet językiem ruszyć. Leżę więc bezradnie na białym łożu śmierci.
Przypominają mi się słowa piosenki z dzieciństwa: „Mały pajączek, mały, bez nóżek i bez rączek, przybili go do deski, za pomocą pinezki.”
Jednak myśl pozytywnie, pajączku, bo lekarz tak mówił, myśl pozytywnie. Jest szansa na pół roku świadomej wegetacji w tym zajebiście wygodnym łóżeczku, jest szansa na pół roku dożylnego karmienia. Myśl pozytywnie, a jeszcze pół roku sobie tak poleżysz, aż cię zakopią.