Koniec oswojony.
Koniec lata przyniósł poprawę pogody. Ciepłe noce, delikatniejsze poranne mgły i prawie upalne dni spowodowały ożywienie w przyrodzie, która zamiast kontemplować swój kres i poczynić pierwsze przygotowania do zimy, zdawała się przeżywać drugą młodość. Mimo to nieuchronnie zbliżała się jesień. Coraz bardziej było ją widać na podmiejskich kartofliskach i zaoranych ścierniskach, gdzie odcienie brązu, ze skrupulatnością księgowego, likwidowały wszelkie przejawy zieleni i złota zbóż. Nadejście jesieni zapowiadały też wisiory pajęczyn, udekorowane wspomnieniem porannej mgły, rosnące pokłady suchych liści pod drzewami oraz kłótnie szpaków i kawek, których nagle zrobiło się wszędzie pełno. Ptaki siadały na dachach domów, siadały na drutach i słupach, nie okazując respektu nawet dla przewodów wysokiego napięcia, a ich charakterystyczne odgłosy przywoływały melancholię i smutek kończącego się lata. Pod wieczór gwar ptasi ustępował miejsca ciszy krańca prowincjonalnej mieściny, przerywanej czasami przejazdem niepokornego samochodu, szczekaniem psa, wybudzonego z zadumy nad swoim małomiasteczkowym szczęściem, lub koncertem spóźnionej cykady w ogrodzie.
To nie był dobry czas na sen. Było duszno i wilgotno. Nawet uchylone okno w sypialni nie zmieniło ciężkiej atmosfery. Z niejasnych przyczyn, wpadające przez nie świeże, chłodniejsze powietrze, wypełniało tylko niewielką przestrzeń w bezpośredniej bliskości szyby, kapitulując całkowicie w głębszych partiach pomieszczenia. Sypialnia była niewielka. Rozłożone łóżko wraz ze starą szafą, komodą, świętym obrazem na ścianie oraz starym fotelem, dawały wrażenie ciasnoty i zagracenia. Małe, dzielone okienko, zamykane na staroświecki haczyk, nie było w stanie dać pomieszczeniu dostatecznej ilości światła, dlatego sypialnia była ponura, zarówno w dzień, jak i w nocy.
Jan Bocian leżał w swoim samotnym łóżku, ze wzrokiem wbitym w ciemny sufit i rozmyślał. Lubił rozmyślać przed snem. Jego myśli, coraz mniej wyraźne i coraz bardziej abstrakcyjne, kołysały go delikatnie i usypiały lepiej niż jakiekolwiek inne środki. Bocian nie był nikim szczególnym. Był właścicielem zbyt dużego nosa, którego wielkość, przy dokładniejszym spojrzeniu, traciła nieco na rzecz prawdy, że to niskie czoło ze spływającą siwą grzywką, twarz niewielkich rozmiarów i nieco cofnięty podbródek, eksponują tą część ciała bardziej niż na to zasługuje. Leżąc na wznak ukrywał lekkie przygarbienie, które za dnia skracało nieco jego postać. Teraz, leżący, wydawał się być wyższy i ten niewielki dodatek wzrostu kłócił się trochę ze zdezorientowaną rozmiarem swojego klienta kołdrą.
Mimo dusznej atmosfery Jan Bocian usnął bardzo szybko i miał pierwszy w życiu sen. Nie jest do końca jasne, dlaczego dopiero teraz, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, dane mu było śnić i dlaczego akurat tej nocy miało to miejsce. Pewne wyjaśnienie, choć nie całkiem trafne, może dawać jego przeświadczenie o tym, że śnić się powinno tylko o rzeczach doniosłych, bo sny mają dla życia wielkie znaczenie, a w życiu Bociana rzeczy doniosłych było niewiele. Kiedy jego myśli zaczęły rozpływać się we mgle, wydało mu się, że łóżko odlatuje powoli w kierunku sufitu i zatrzymuje się spokojnie w pobliżu stropu, świadome nieuchronności końca tej drogi. Potem przyszedł głęboki sen i pierwsze w życiu senne marzenie, w którym do Bociana przyszedł Anioł i powiedział mu, że ma dla niego wiadomość od „Ukrytego we własnym stworzeniu”. Otóż, ów „Ukryty we własnym stworzeniu”, kazał Bocianowi przekazać, że jeśli będzie głęboko wierzył we własną fizyczną nieśmiertelność, to ją otrzyma. Potem Bocian widział swoją osobę, w wieku lat czternastu, siedzącą na sofie, stojącej na otwartym i równym jak stół terenie, pod gołym niebem. To, że sofa nie była zamknięta w żadnym pomieszczeniu, wydawało się tak naturalnym, że można było odnieść wrażenie, iż meble te stworzono właśnie z taką myślą - by stały pod gołym niebem, oglądały i chłonęły bezmiar przestrzeni ofiarowanej człowiekowi. Bocian siedział trzymając w ręku ołówek, mieniący się trochę chaotycznie naniesionymi barwami. Koło sofy przechodził siwy starzec i zatrzymał się na chwilę, patrząc w oczy Bocianowi. Oczy starca pytały, choć usta cały czas były nieme, ale chłopiec pojął tę niewypowiedzianą treść.
- Błękit nieba muszę tym ołówkiem zdjąć z boskiego wieszaka, inaczej jak inni będę musiał się zestarzeć - powiedział do starca. Ten ze zrozumieniem pogłaskał chłopca po głowie.
- W takim razie pisz, pisz – powiedział odchodząc. Tego fragmentu snu Jan Bocian nigdy nie zrozumiał. Nigdy nie pojął słów starca i tego niezrozumiałego związku między starzeniem się a pisaniem.
Kiedy Jan Bocian obudził się rano dnia czwartego po pięćdziesiątych piątych urodzinach postanowił, że uwierzy we własną nieśmiertelność, bo umiał wierzyć jak nikt inny. Choć ciało jego było ciałem pięćdziesięciolatka, to dusza rozwijała się w całkiem innym tempie. Przetrwało w niej wiele dziecinnych przyzwyczajeń i pozostałości, jak na przykład to, że Jan nie utracił zdolności do dziwienia się. A zdziwienie ogarniało go często. Codziennie rano, kiedy się budził, przypominał sobie pytanie Leibniza - dlaczego istnieje coś, skoro nic jest łatwiejsze? Rozważając jego treść znajdował cud w fakcie swojego przebudzenia. Istnienie każdej rzeczy, odkryte słonecznym promieniem i poświęcone majestatem poranka zdawało się być największym cudem, bo było aktem woli Stwórcy, który w ten sposób każdego ranka zwyciężał demona nicości. Teraz, czwartego dnia po pięćdziesiątych piątych urodzinach, Jan Bocian również się dziwił; dziwił się niezwykłości boskiego pomysłu mówienia do człowieka poprzez sen. Postanowił uwierzyć w to co usłyszał we śnie, bo umiał wierzyć jak nikt. Wierzył z dziecięcą ufnością i umiejętność tą niósł przez wszystkie lata nie uroniwszy ani kropelki. Nie stracił nic nawet wtedy, gdy był święcie przekonany, iż rodzice wyzdrowieją po ciężkim wypadku samochodowym, a los zdecydował inaczej i uczynił go sierotą w wieku osiemnastu lat. Mimo tego trudnego doświadczenia, wiary dziecka nie utracił i teraz przyjął snu obietnicę z niezachwianą pewnością własnego zwycięstwa nad upływającym czasem..
Kiedy Jan Bocian przestał się starzeć i wszyscy się o tym dowiedzieli, nastąpiło wielkie zamieszanie w Tytlewicach. Najpierw ludzie zaczęli się zastanawiać, dlaczego ten cichy i nie rzucający się w oczy człowiek został tak wyróżniony. Czyż nie ma wspanialszych domów w miasteczku? Czyż nie ma godniejszych ludzi? Czy w tej kolejce po nieśmiertelność nie powinien być na końcu? Każdy mieszkaniec miasteczka porównywał siebie z Bocianem i dochodził do wniosku, który był otwartą skargą do boskiego majestatu; skargą o to, że rozdaje zaszczyty nie zważając na pchających się bez kolejki i miast karać nikczemników, to ich wywyższa, a tych, stojących uczciwie w kolejce i to na zaszczytnych pierwszych miejscach, cały czas pomija. To myślenie psuło ludziom atmosferę zabawy – bo w całych Tytlewicach wystawiono stoły na rynku i głównych ulicach, przykryto je świątecznymi obrusami, postawiono na nich wszystko, co ludzie mieli najlepszego i zaczęto niekończącą się biesiadę. Przyczyną biesiady było przeświadczenie, że lekarzom uda się wyciągnąć z Bociana strzykawką tą esencję wieczności, sklonować ją i wszczepić wszystkim ludziom, a mieszkańcom Tytlewic w pierwszym rzędzie – bo przecież stąd przyszło dla świata wybawienie od śmierci. Bawiono się nie zważając na to, że nadzieje te nie były jeszcze całkowicie usprawiedliwione, a nawet zaczęły się pojawiać niepokojące głosy krytyki prób odrzucenia przez ludzkość naturalnego kresu egzystencji. Najpierw wypowiedział się Papież. Mówił, że człowiekowi nie wolno zmieniać praw boskich, a śmierć jest jednym z podstawowych praw danych nam z góry. Odrzucenie tych naturalnych reguł da szczęście jednostce, ale popchnie ludzkość na tory upadku. Mówił, że celem i sensem życia jest zbawienie, jest szczęście i udział w nadprzyrodzonej doskonałości, nie wieczne błąkanie się po świecie, bez poznania wspaniałości Boga, wieczny trud zdobywania chleba, choroby, ciągły strach i tęsknota do ideału, po wsze czasy nieosiągalnego. Takie życie nie da szczęścia - nie taki jest boski plan dla człowieka. Później mówił buddyjski lama i mówił podobnie, choć w nieco innych słowach. Mówił, że życie nigdy nie rozkwitnie kwiatem lotosu, jeśli nie pozna wszystkich barw istnienia zamkniętych w kolejnych wcieleniach. Mówili też uznani naukowcy. Jeden z nich powiedział przed kamerami:
- Trudno mi sobie wyobrazić świat bez śmierci. Jest ona podstawowym narzędziem ewolucji, która tworzy coraz doskonalsze jednostki. Jej brak zakończy proces doskonalenia naszego gatunku. Słabsze osobniki przestaną zwalniać miejsce tym silniejszym, które w walce o byt zdobyły lepszą pozycję i mogą dać początek doskonalszemu, lepiej przystosowanemu człowiekowi. My przestaniemy ewoluować, natomiast inne gatunki będą się doskonalić dalej, będą rodzić coraz lepiej przystosowane organizmy, coraz trudniejszych przeciwników dla nas. W końcu staniemy my – wciąż tacy sami, coraz bardziej bezradni, naprzeciw super wirusów, super bakterii, super pierwotniaków i innych zabójczych produktów ewolucji świata mikrobów, mutantów, które w walce o byt udoskonaliły się i rzuciły nam rękawicę. To one będą naszym grobem i to grobem całej ludzkości. To one ześlą śmierć, gdy my sami ją pokonamy. Inne skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl, to nowotwór. Nowotwór to właśnie komórki, które postanowiły nie umierać. Zbuntowane komórki rozmnażają się, a przez to, że nie umierają, to zaczynają żądać coraz więcej przestrzeni dla guza, który rośnie i rośnie, aż w końcu zabija swojego żywiciela. Komórki, które nie chcą umierać paradoksalnie doprowadzają do szybkiej śmierci całego organizmu, w tym również własnej. Brak śmierci jednostki, to śmierć wszystkich – powiedział dobitnie. - Ewolucja musi trwać i musi dać w efekcie nowego, lepiej przystosowanego człowieka. Tylko tak ludzkość może przetrwać. Rację miał Nietzsche, mówiąc, że „człowiek jest tym, co pokonane być powinno”. Musi być pokonane i musi zwolnić miejsce dla doskonalszych przedstawicieli własnego gatunku.
Inny profesor stwierdził :
- … Tereny na naszej planecie szybko się skończą, gruntów rolnych szybko zabraknie jeśli nie wprowadzimy kontroli narodzin. W najbliższym czasie Mars nie będzie możliwy do zasiedlenia bez olbrzymich zasobów finansowych i ponoszenia cały czas ogromnych kosztów. Księżyce Jowisza, chodzi głównie o Europę, to melodia jeszcze odleglejszej przyszłości. Tak naprawdę na zwycięstwo nad śmiercią nie jesteśmy jeszcze przygotowani i długo nie będziemy.
Jednak mimo tych wszystkich głosów w Tytlewicach bawiono się dalej, w przekonaniu, że autorzy tych słów, sami, po ich wypowiedzeniu, odwracają się i nie kryjąc radości z faktu pokonania śmierci wykrzykują trzykrotnie „yes”, „yes”, „yes”, unosząc kciuk do góry w geście tryumfu.
Jedyną osobą, która nie brała udziału w biesiadzie był Jan Bocian – skromny, lekko przygarbiony rencista, który pracował kiedyś w miejscowym Przedsiębiorstwie Robót Drogowych. Pracował jako kierownik, z racji średniego wykształcenia, aż do wypadku, po którym przeszedł na rentę. Teraz chodził codziennie na spacery z jednookim psem Kolombo i dziwił się ogólnej biesiadzie oraz powszechnej radości.
Zasadnicza zmiana zaszła dopiero wtedy, gdy w telewizji wypowiedział się lekarz.
- Miary życia, zwane telomerami, są ukryte gdzieś głęboko w naszych komórkach – mówił profesor medycyny w okularach z grubymi oprawkami i jeszcze grubszymi szkłami, które nadawały temu optycznemu przyrządowi wrażenie zbytniej ciężkości. Okulary dodatkowo skupiały uwagę drobną prowokacją, gdyż wsparte były na, zdawałoby się nieistniejącym, z powodu jego płaskości i niewielkiego rozmiaru, nosie. - Z każdym podziałem naszych komórek – kontynuował profesor - boskie nożyce skracają te miarki o jednostkę. Kiedy miarka się skończy, życie gaśnie. Jednak niektóre komórki nauczyły się oszukiwać boskie narzędzie i po każdym skróceniu swej miarki, za pomocą enzymu zwanego telomeraza, odbudowują utracony kawałek. Zdolność taką posiadły afrykańskie szczury, zwane Golcami, które żyją dziesięć razy dłużej niż powinny, a przyczyny ich ostatecznej śmierci nie są nam znane. Ten sam mechanizm opanowały komórki nowotwora, które, gdyby nie uśmiercały swoich żywicieli, mogłyby żyć bardzo długo. Proces, który zaobserwowano u pana Bociana, ma właśnie taką naturę. Przypomina on umiejętność kontrolowania przez organizm rozwoju raka. To tak, jakby wszystkie jego narządy zostały opanowane przez nowotwór, ale, z niewyjaśnionych przyczyn, choroba nie mnoży swoich komórek w tempie powodującym rozrost guzów, nie zakłóca funkcji organów, ale żyje w zgodzie z całym ustrojem. Jednak próba przeniesienia tego procesu na grunt innego organizmu, prawie na pewno, da w wyniku chorobę nowotworową i śmierć.
Po tej wypowiedzi nastąpiła konsternacja w Tytlewicach. Wszystkie nadzieje w jednej chwili prysły jak bańka mydlana. Mieszkańcy miasteczka, z bolącymi od przejedzenia brzuchami, ciężkimi od kaca głowami, spuchniętymi od tańca nogami i chrypką po niekontrolowanych okrzykach radości, zaczęli zbierać z ulic stoły. Kiedy życie zaczęło wracać do normy i mieszkańcy sprzątali rynek po tygodniowej biesiadzie, ktoś zawołał:
- A co na to Bocian? Niech on powie w jaki sposób stał się nieśmiertelny.
Rzeczywiście. Wysłuchano już wszystkich, a zapomniano o Bocianie. Kiedy ktoś inny powiedział, że Bocian wystąpi w przyszłym tygodniu w telewizji i wyjawi tajemnicę własnej nieśmiertelności, w ludzi znów wstąpiła nowa nadzieja. Bocian zna receptę na wieczne życie, podzieli się nią z nimi i nie trzeba będzie umierać. Znowu wyniesiono stoły i znów zaczęła się zabawa. Tylko miejscowy ksiądz wzywał do opamiętania i mówił:
- Dlaczego oczekujecie recepty na wieczne życie od człowieka, skoro Stwórca dał wam obietnicę zbawienia? Dlaczego pragniecie wieczności, skoro z nudów nie wiecie co ze sobą zrobić w zwykłe deszczowe popołudnie? Chcecie tylu kolejnych dni, a upijacie się by uciec od każdego, który wam dano! Po co wam tyle nowych chwil, skoro nie umiecie wykorzystać tych, które macie?
Ale oni nie chcieli tego słuchać. Czekali na wystąpienie w telewizji Jana Bociana, który miał powiedzieć wszystkim jak stać się nieśmiertelnym. Czekali na te słowa bardziej niż kiedyś na skok Małysza, bo nawet z tej okazji na rynku nie postawiono telebimu, a dziś burmistrz znalazł pieniądze i umożliwił biesiadnikom obejrzenie programu nie przerywając zabawy. Ksiądz Andrzej przestał wołać i słuchał bezradnie gwaru ucztujących.
- Wiesz co – mówiła młoda kobieta zza maski własnego makijażu do koleżanki – mnie to bardzo podnieca. Ach jak przez najbliższe dwieście lat zmieni się moda i my będziemy w tych zmianach uczestniczyć. Czy wyobrażasz sobie te wszystkie rewolucje i oryginalne formy, no bo przecież wszystkie te ponure i proste zostaną już wykorzystane. Uważam, że świat mody musi iść w kierunku odważnych form, musi szukać nowych wyzwań w całkowitej abstrakcji, w oderwaniu od wartości użytkowych. Wyobrażasz sobie co to będzie?
- A ja ci mówię Zbychu, że warto już inwestować w tereny pod lotniska – mówił otyły mężczyzna w brązowym garniturze. - Takie małe lotniska dla prywatnych samolotów. W następnym stuleciu już nikt nie będzie poruszał się samochodami. Grunty pod lotniska – to jest to! Pomyśl nad tym poważnie.
Były jeszcze rozmowy wyrażające nadzieje, że ulubiony serial będzie trwał wiecznie, że można by zbudować w mieście olbrzymią salę, po to by ta biesiada mogła trwać w nieskończoność itd.
***
Dniu dzisiejszy, dniu taki zwykły i prosty, szary jak każdy inny i taki pospolity! Czemu nie ma w tobie powagi i majestatu godnego pokonania śmierci chwili? Wszak to już dziś człowiek Bogom równy! Wszak to już dziś człowiek nieśmiertelny! W tym dniu właśnie panem czasu się staje, a nie jego mięsem, i z przyrody zamkniętego cyklu życia się uwalnia. Tylko delikatna mgła powagę chwili tej ratuje, mgła cicha i pokorna, która tak jest subtelną, że nie mgłą się zdaje, ale gleby oddechem, którym matka ziemia oddaje cześć swojemu nieśmiertelnemu dziecku. Ta mgła w tajemnicę rynek Tytlewic przyodziewa i ludzki tłum delikatnie przysłania, las głów tylko przed bożyszczem monitora wielkiego wyłaniając, gdyż tylko do wysokości stołów sięga. Nagle wszystkie rozmowy cichną, a biesiadnicy zwracają swój wzrok w kierunku monitora. Głośniki przeszywają przestrzeń głuchym trzaskiem, po którym następuje chwila ciszy. Ekran wyświetla jakieś logo i zaczyna się długo oczekiwany program.
- Witamy serdecznie telewidzów zgromadzonych przed telewizorami – mówił krótko ostrzyżony redaktor w okularach, z beznamiętną twarzą, jakby papierową w swoim bezwyrazie. - Dziś mamy dla państwa niezwykły prezent. Będziemy rozmawiać z panem Janem Bocianem. Przypomnę wszystkim, którzy nie znają jeszcze historii pana Jana, że jest on jedynym na świecie człowiekiem nieśmiertelnym. Tak proszę państwa, nie jest to żart. Pan Jan przeszedł dokładne badania w klinikach na całym świecie i wszystkie zgodnie potwierdziły, że ciało pana Jana nie podlega procesowi starzenia. Dziś, pan Jan na ekranach telewizorów zdecydował się nam wszystkim odpowiedzieć na pytanie: co trzeba zrobić, żeby stać się nieśmiertelnym? Właśnie! Zwracam się teraz do pana Jana z pytaniem, które nurtuje dziś chyba każdego człowieka: panie Janie! Co trzeba zrobić, by stać się nieśmiertelnym? Bo przecież pan nie był nim od urodzenia! Prawda?
- Tak, rzeczywiście. Dopiero pięć lat temu się to stało – mówił nieśmiało Bocian. - A recepta jest bardzo prosta i łatwa do zastosowania – tu napięcie oglądających sięgnęło zenitu. – Trzeba po prostu głęboko wierzyć, że to możliwe i wtedy tak się stanie.
- Czyli trzeba mieć niezłomne przekonanie o własnej nieśmiertelności! No ale oczywiście to nie wystarcza...
- Wystarcza! Wiara to wszystko co jest potrzebne – wtrącił Bocian przerywając redaktorowi.
- Pan Jan jest skromnym człowiekiem, nie lubiącym dużo mówić, ale my wiemy, że trzeba jeszcze w odpowiedni sposób się odżywiać, uprawiać sport za pomocą odpowiednich urządzeń treningowych – kontynuował redaktor.
- Wiara to naprawdę wszystko! - znowu wtrącił Bocian. Redaktor zaczął mówić o zdrowym stylu życia, ale Bocian uparcie kwitował to słowami: „ja tego nie stosowałem, ja tylko uwierzyłem w fizyczną nieśmiertelność”.
- Teraz mamy w programie krótką przerwę. Wystąpi przed wami zespół taneczny „Milenium”, a po chwili wrócimy na antenę do rozmowy z panem Janem. Zostańcie z nami, najciekawsze będzie dopiero po tej krótkiej przerwie! - mówił redaktor. Po chwili zwrócił się do Bociana:
- Co pan robi? Czemu mi pan przerywa i zaprzecza moim słowom? Przecież mówiłem przed programem, żeby mi nie przerywać! Poza tym mówiłem też, żeby nie używać za często słowa „wiara”, bo może to popsuć odbiór niektórym telewidzom, szczególnie tym liberalnym i lewackim. „Wiara” za bardzo kojarzy się z Kościołem. Lepiej użyć zwrotu „niezłomne przekonanie”.
- Kiedy taka jest prawda. Ja tylko uwierzyłem w nieśmiertelność i nic więcej.
- Tak! Wiem. Wiara góry przenosi. Tak się mówi, ale wiara dziś nie jest medialna. Dziś liczą się uczucia. Ten program oglądają miliardy. Jest transmitowany do wszystkich krajów świata. Tu, w tym studiu, musi wrzeć. Musi nastąpić eksplozja emocji, nie ważne czy pozytywnych, czy negatywnych. A teraz, po przerwie, dobrze by było, żeby pan zrobił to co mówiłem przed programem. Żeby pan powiedział, że używał artykułów z tej sterty, na przykład, że często pił taki napój produkowany przez jednego ze sponsorów – redaktor podał Bocianowi plastikową butelkę niebiesko-zielonego płynu. - Jeśliby się pan zgodził, to wyszlibyśmy na tym nieźle finansowo. I panu by coś kapnęło. I to wcale nie mało.
- Ale ja tego nie wziąłbym do ust – bronił się Bocian oglądając podejrzliwie butelkę.
- Przecież nikt nie każe panu tego pić do cholery, chodzi tylko o stwierdzenie sugerujące, że to pomaga w przedłużeniu życia.
- Czyli mam kłamać! - zrozumiał Bocian. - Podobno ogląda nas cały świat. Jeśli skłamię teraz, to stanę się oszustem wszechczasów! Jeszcze nikt nie oszukał miliardów!
- Po co te wielkie słowa? „Nie istnieją kłamstwa, a jedynie kalekie prawdy”, to chyba Spinozy. A teraz coś mojego: „każda prawda jest kaleka” - odpowiedział redaktor z pewnym wyrazem dumy, likwidującym subtelny grymas wywołany oporem Bociana.
- Widzi pan, dzisiaj prawda jest czymś względnym. Żyjemy w czasach wartości nieostrych, rozmytych i w większości wirtualnych. Prawda jest dzisiaj też wirtualna. Weźmy na przykład rozmowę lekarza z chorym na raka pacjentem. Jeśli choroba jest w początkowej fazie, to prawda jest dla pacjenta ocaleniem, a kłamstwo wręcz morderstwem. Natomiast jeśli na ratunek jest już za późno, to ta sama prawda staje się barbarzyństwem, a kłamstwo urasta do roli miłosierdzia. A tak w ogóle, czy nowotwór jest chorobą? Generalnie tak, ale w pańskim przypadku jest raczej cudownym lekiem na nieśmiertelność. Co więc jest prawdą, a co kłamstwem? – redaktor zamyślił się. Przez krótką chwilę nikt nie śmiał przerwać milczenia. - Ludziom trzeba dać tą prawdę, na którą oni czekają – kontynuował po chwili. - Myśli pan, że są usatysfakcjonowani pańską odpowiedzią? Myśli pan, że czekali na słowa o wierze? Oni potrafią wierzyć tylko w pigułkę, w coś, co można połknąć, zjeść albo wypić i po sprawie. Nawet nie są świadomi tego, co to jest prawdziwa wiara. Dlatego to, co pan im powiedział, nie trafiło do nich i są zawiedzeni. Dajmy im ich pigułkę, a będą szczęśliwi! – redaktor patrzył na Bociana spokojnym wzrokiem, jakby był pewien siły swych argumentów i bliskości celu.
- A jak to oszustwo kiedyś wyjdzie na jaw, to co wtedy będzie? – po pewnym namyśle odparł Bocian, ze wzrokiem, zdawałoby się, analizującym kolor podłogi.
- Proszę się niczego nie obawiać! Myśli pan, że im zależy na prawdzie. Gdyby tak było, to wszyscy politycy poszliby już dawno z torbami. Niech pan zobaczy, dali przed wyborami spektakl obietnic, żadnej nie spełnili, a dalej ludzie ich kochają i dają im olbrzymie poparcie. Pańska prawda jest produktem zbyt wymagającym, a do tego źle opakowanym, nie atrakcyjnym i całkowicie nie medialnym. Oni nie zaakceptują takiej prawdy. Trzeba ją trochę udoskonalić, uprościć, uczynić bardziej ludzką. Na tym się nie zrobi żadnych pieniędzy. To dziś do nikogo nie trafia – redaktor przekonywał uparcie, ale Bocian był również uparty.
- Nie mogę! Nie mogę! Są prawa, których naruszać nie wolno, za którymi już tylko upadek, rozpacz i zwątpienie. Czy słyszał pan bajkę o głupiej małpie i orle?
- Nie!
- Na samotnym drzewie, na środku pustyni, mieszkała małpa – zaczął opowiadać Bocian podnosząc wzrok i przerywając kontemplację właściwości podłogi. - Wysoko, nad drzewem, latał orzeł. Małpa głodowała. Jadła tylko stare, ciężkostrawne liście z wnętrza korony drzewa, bo wycieczka po młode pędy i listki mogłaby się zakończyć schwytaniem przez orła. Pewnego razu spotkała węża zaplątanego w gałęzie i uwolniła go. On obiecał jej w zamian przepędzić orła. I rzeczywiście, wąż dotrzymał obietnicy. Orzeł zniknął. Nareszcie małpa mogła poruszać się po całym drzewie, najadać się do syta młodymi, mięciutkimi listkami i pędami. Jadła tyle, że po pewnym czasie drzewo uschło, a ona zdechła z głodu. Rozumie pan? Nie można wszystkiego, co niewygodne, kwestionować i odrzucać w imię źle pojętych korzyści – stwierdził Bocian na koniec.
Po programie wszyscy byli zawiedzeni. Redaktor stracił szanse na cały cykl programów i nie zarobił góry pieniędzy dla stacji telewizyjnej. Bocian był zniesmaczony tym, czego od niego oczekiwano, a ludzie podzielili się na dwa obozy. Pierwsi uważali, że wredny Bocian nie chce wyjawić prawdy i zaczęli go przeklinać, a nawet życzyć mu śmierci. Rzecz jasna - śmierci poprzez chorobę, zabójstwo lub wypadek, bo innej drogi do unicestwienia Bociana nie było. Drudzy zaś zaczęli się zastanawiać poważnie nad tym, czym jest wiara i szukali odpowiedzi na ważne pytania. Nieoczekiwanie do grona zawiedzionych dołączył sam Stwórca. Zawiedziony był tym, że tych drugich było tak mało.
Koniec oswojony [groteska, trochę filozoficzna]
1
Ostatnio zmieniony pn 05 gru 2011, 10:09 przez Ludew, łącznie zmieniany 3 razy.