Wstrząśnięte, pomieszane
WWWJak zwykle w piątek późnym wieczorem poszliśmy z chłopakami do Greene’a. Był to niewielki bar w Toreeve, gdzie każdy mógł odreagować w sposób właściwy dla normalnych ludzi – napić się. Browar, wódka czy śliczny miodowy błysk whisky – do wyboru do koloru a i ceny odpowiadały zarobkom przeciętnego Australijczyka mieszkającego w tych stronach. Piliśmy więc, niemalże na umór, nic też innego nie było tu do roboty po godzinach. Chyba, że można było jeszcze psioczyć na trudne życie w tych stronach, ale da się to robić także podczas zatracania się lokalnym pubie. Darujmy sobie ten wstęp, bo i tak nie mam nic więcej ciekawego do opowiedzenia ponad wydarzenie, które miało miejsce tamtej nocy. Każdy człowiek, a przynajmniej ja, wspominając takie historie, chciałby żeby zapadły głęboko w otchłań niepamięci. Właśnie – otchłań, lepiej nie wypowiadać tego słowa przy mnie, ani nazwiska McBirdy…
WWWAkurat wtedy, gdy Trent miał stawiać następną kolejkę przeźroczystego, wysokoprocentowego napoju, wszedł ten przeklęty starzec. Nikt go nie widział tutaj od 6 lat. Od tamtego czasu plotki tworzone przez ludzi na temat Antona McBirdy’ego i jego syna urosły do rangi oficjalnej legendy rejonów Toreeve. Nie należy się temu dziwić, uważam że każde miasteczko powinno mieć swoje opowiastki ku przestrodze lub pokrzepieniu serc prostego ludu. Gdy Anton wtargnął nerwowo do środka tawerny, oczywiście nie robiąc sobie nic z obecności ludzi przy wejściu, nastała cisza. Ubrany w grubą kurtkę wypchaną pierzem, pruł przez grupki osób do lady. Zresztą, to co miał na sobie przysporzyło sporo uciechy obecnym. Był koniec lata a ten jegomość paradował w zimowej kurtce. Wszyscy, kilka sekund po niespodziewanym wejściu, obserwowali go już z lekkim, ironicznym uśmiechem na twarzy. Po dłuższej chwili został po prostu zignorowany. Kupił pół litra najtańszej wódki i zupełnie jakby nieświadomy obecności innych opuścił lokal. Mnie jednak, wizyta starca nie sprawiła uciechy, wręcz przeciwnie, sprawiła, że pamięć przywiodła niemiłe wspomnienia. Najpierw Antona, który zostaje aresztowany przez miejscowe gliny, potem zaś jak krzyczy przed wejściem do radiowozu: „Wy nic nie rozumiecie, to nie ja, tamta grota… tamten kanał”. Wizje te sprawiły, że lekko otrzeźwiałem, lecz nie pozbawiony odwagi właściwej – mniej lub bardziej pijanemu osobnikowi, pomyślałem, że jest to jedyna okazja, by dowiedzieć się co się stało z jego synem a niegdyś moim dobrym kolegą. Zatem postanowiłem go śledzić. Szybko ubrałem się, dokończyłem co miałem do wypicia, wymówiłem się bólem głowy i wyszedłem. Nim opowieść zostanie kontynuowana, powinniście poznać przynajmniej po trochu profil McBirdy’ich. Rodzina McBirdy’ego – Thomas, Angela i sam Anton, niczym się nie wyróżniała spośród rodzin żyjących w pobliżu Toreeve. Matka zajmowała się domem, syn był wzorowym uczniem – później został archeologiem, Anton na przełomie młodego i bardziej dojrzałego wieku dowodził na kutrze zajmującym się poławianiem ryb. Później żona zostawiła męża dla bogatszego mężczyzny a głowa rodziny rozpiła się w samotności, bo Thomas też wyjechał – studiować archeologię. Proces ten mógłby zostać uznany jako modelowy przykład do analizy dla studentów psychologii. Wybiegłem zaraz po alkoholiku z szynku, błądząc nerwowo wzrokiem w poszukiwaniu jego sylwetki wśród słabo oświetlonych kamienic. Zauważyłem go dopiero na drodze prowadzącej na wybrzeże. Szedł bardzo pewnym, szybkim krokiem w głęboką ciemność złowieszczej leśnej ścieżki na strome wzgórze stykające się z morzem. Atmosfera nocy i śledztwa chyba dobrze mi służyła, czułem się podekscytowany tym, że w końcu coś się dzieje z moim udziałem. Przede mną stała otworem wielka przestrzeń, pozbawiona drzew, zamiast nich było łyse, skaliste wzniesienie. W świetle księżyca kamień nabierał srebrzystego koloru a grota – cel podróży pomyleńca, okryta ciemnością niczym ospowa krosta na zdrowym ciele, majaczyła w głębi. Ruszając w stronę plugawego schronienia, poczułem niewiarygodny chłód, każdy oddech skutkował parą. Wejście do wnętrza wzniesienia wyglądało na gniazdo, nie żadna kopalnia sprzed wieków ze zniszczonym, ale solidnie zabezpieczonym wejściem, tylko owalna dziura, naturalnie wyżłobiona, jednakże nie miała tu prawa być, bo morze było po przeciwnej stronie. Z każdym kolejnym krokiem w głąb, mróz stawał się coraz dotkliwszy, przeszkadzał w końcu w ogóle się poruszać a co dopiero niepostrzeżenie się skradać. Wszystkie części ciała drętwiały, zaś otoczenie było śliskie, gdzieniegdzie pokryte nawet lodem, o wszechobecnym szronie nie wspominając. Skąpo rozmieszczone pochodnie ledwo się tliły. Po pewnym czasie wampirycznej wędrówki do serca chorej tajemnicy sprzed lat, zaprzestałem starań o niedostrzeżenie mojej obecności. Myśli stawały się pozbawione wszelkiej racjonalności. Aż w końcu trafiłem…
Ujrzeć dane mi było niezwykłą jamę, w sposób prymitywny przystosowaną do potrzeb jej mieszkańca. Wielkością „pomieszczenie” przypominało średniej powierzchni salę sportową. Wysokość zawieszenia stropu wahała się między około dwoma a czterema metrami. Obfite, pokryte centymetrową warstwą lodu stalaktyty skupiały się głównie w jednym miejscu - nad postrzępionym zapadliskiem w podłożu, o fakturze gładkiej, wyprofilowane i zakrzywionej dopiero na krańcach łączących ją ze ścianami. Księżycowy kolor wnętrza kończył się na zapadlisku wyzierającym źreniczną czernią, której stalaktyty chciały za wszelką cenę dotknąć. Wokół wyziewu porozrzucane były szczątkowe wyroby ludzkiej ręki, niezbędne do przeżycia tj. poniszczony stół z resztkami jedzenia, stłuczony talerz, rozszarpane resztki surowego mięsa. Co dziwne nie odnalazłem niczego „normalnego” zaspokajającego pragnienie. Wytłumaczenie tego faktu było oszałamiające. Stary pijak zwilżał przełyk… tylko wódką albo bimbrem. Przecież alkoholik musi wypić jakąś wodę czy herbatę od czasu do czasu. Na odległym końcu pieczary, dopiero teraz stała się zauważalna aparatura do pędzenia, tylko że bańka była roztrzaskana na kawałki, przy których siedział Anton i mamrotał coś do siebie. Wariat chyba już zupełnie został pozbawiony społecznej umiejętności wyczuwania obecności ludzi. Wlepiając wzrok w potłuczone szkło kołysał się, zamiatając podłoże długimi siwymi włosami, zapijając każdą serię przewidywalnych kiwnięć łykiem alkoholu. Nagle zwrócił twarz w moją stronę i bełkotał połamanymi zdaniami: „Ty… Nie masz co tu szukać… Thomas zginął… otchłań… rocznica…” Pociągnął gulgoczący łyk ze szklanej butelki i kontynuował, ale mówiąc już spójnie, bez żadnych oznak jakiejkolwiek paranoi, z szaloną dokładnością wymowy i dbałością o logikę: „Jeżeli twierdzisz, że to niemożliwe, to zaraz ci udowodnię.” Pobiegł na drugi koniec jaskini, po omacku wyszukał coś na ziemi. Trzymając w ręku otwartą książkę na środku wrócił i zaczął na głos objaśniać: „Wg Scotta-Strzeleckiego pod Toreeve znajduje się rozstęp tektoniczny o wielkości dziesiątek kilometrów, możliwe też jest występowanie rozległej sieci podmorskich tuneli sięgających daleko na południe o nieznanych głębokościach.” Zamknął ekspresyjnym klaśnięciem książkę i krzyknął do mnie: „Widzisz! To nie ja zabiłem Thomasa! Po co on tu przychodził, ta jego archeologia…” Jego wypowiedzi zaczęły wracać do poziomu nieskładnych pijackich wyznań: „Nie mógł… wiedzieć… ciekawość to pierwszy sto-pi-eń do piekła! Zapamiętaj! Zapadł się… pod ziemię… jak pierdolony duch! Ach, ciepło, ciepełko, gdyby nie moja przyjaciółka, zginąłbym tu dawno, ale muszę czekać, może wróci synek…tak, bo on żyje! Tylko boi się wyjść na zewnątrz, bo na dole jest lepiej, nie ma żadnych ludzi.” I tak przechodząc od szaleństwa do logiki przemawiał zbliżając się do mnie. Zadałem sobie pytanie: co on bredzi? Przecież byłem na pogrzebie Thomasa. Widziałem trumnę, kwiaty i sama Angela przyjechała ze swoim nowym facetem na uroczystość pochówku. Ponownie moją uwagę przykuło zlodowaciałe zapadlisko. Olśniewająca głębia czerni nic nie wyjaśniała. Przez pół metra w dół była srebrna skała i lód, dalej rozległy mrok sprawiający wrażenie tak prawdziwego, że wydawało się, iż tunel kończy się błędną ścianą granitu. Zanurzywszy się w próbach łączenia faktów, nie zauważyłem jak blisko mnie jest ten nieszczęśnik. Skradającym się krokiem, objął mnie silną dłonią za łokieć i odważył się na zepchnięcie w dół. Nikła siła Antona nie mogła mi nic zrobić, odrzuciłem moczymordę na bok i zacząłem wdrażać w życie plan ewakuacji. Ten zaś jeszcze bełkotał w rogu jaskini: „Nie chcesz go zobaczyć? Proszę… ja nie mogę tam zejść... tylko ty…”
WWW Oto co mnie spotkało tego „pięknego” wieczora. Zresztą już o tym nie pamiętam. Co? O czym mam pamiętać? Jaki piątek? Dużo piątków w swoim życiu przeżyłem. Zapytajcie Green’a, co robię w każdy piątek wieczorem. Może akurat w ten piątek donieśli mnie do domu i nic nie jestem w stanie sobie przypomnieć, więc jak wspominałem pytajcie Green’a.
Wstrząśnięte, pomieszane
1
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:41 przez Fian, łącznie zmieniany 2 razy.