Ona

1
Witam,

Po bardzo długiej przerwie postanowiłam opublikować kolejne opowiadanie. Nie jest oni wybitne, lecz zajmuje szczególne miejsce w mojej kolekcji, może ze względu na tematykę.
Liczy niecałe 14 stron w wordzie, więc postanowiłam go nie dzielić.

***
Ona


Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, miała na sobie białą, letnią sukienkę. Włosy barwy miedzi splecione w nierówny, postrzępiony warkocz. Patrzyła na mnie spokojnymi, jasno błękitnymi oczami. Obojętna. Wtedy po raz pierwszy użyłem zwrotu wypalona od środka. Tak. Wszyscy byliśmy wtedy wypaleni, zużyci niczym szmaciane lalki obdarzone miłością przez zgraję dzieciaków. Wojna kocha te ziemie. Lubuje się w naszych rzekach, połyka w całości nasze wsie, spija krew naszych rodaków, aż w końcu syta i zadowolona, wycofuje się, lecz nigdy nie znika na zawsze.
Ona była odbiciem tego wszystkiego, co mnie spotkało na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Lat ponurych jak grabarskie piosenki. Przeżyłem dwie wojny i uwierzcie mi, miałem serdecznie dosyć. Na początku tryskałem zapałem i energią. Z uśmiechem na twarzy i „Polską” na ustach ruszyłem do boju pamiętnego roku 1914. Byłem wręcz pijany obiecywaną wolnością. Przez cztery lata rąbałem, siekałem, strzelałem i siałem śmierć w szeregach trzeciej brygady. Lecz pod koniec karabin zaczął ciążyć, koń stał się zbyt powolny, a grymas zastąpił szczery, młodzieńczy uśmiech. Później los rzucił mnie i moich kompanów w wir kolejnej wojennej zawieruchy. Przeżyłem i sam nie wiem czy dziękować za to Bogu, czy przeklinać mój parszywy, żołnierski los.
Ona.
Zwolniłem Wichurę, mojego wierzchowca, aby się jej lepiej przyjrzeć, lecz nie zdążyłem. Uciekła w las niczym zjawa muśnięta pierwszymi promieniami słońca. Zakląłem cicho.
- Co jest? – spytał Władek Piechociński, zastępca dowódcy naszego szwadronu.
- Nic – odpowiedziałem szybko, ponaglając Wichurę. – Zagapiłem się.
Od kilku dni przedzieraliśmy się przez Wileńszczyznę, ścigając bolszewickich maruderów, którzy pochowani po lasach siali terror wśród tubylczej ludności. A sporo tej hołoty zostało. Tamtego ranka zmierzaliśmy do wsi o wdzięcznej nazwie Kluchy. Mieliśmy uzupełnić zapasy, napoić konie i odsapnąć przed powrotem do Wilna.
- Powiadają, że najróżniejsze dziwy żyją w tych litewskich gajach – zaczął podnieconym głosem kapral Ciemiążko. – Babka zawsze mi opowiadała, że mam się strzec ogników i leśnych nimf. Nie raz nie dwa wyprowadziły chłopów na manowce.
- Ty lepiej pilnuj własnego zada, Ciemiążko – warknął rotmistrz Kasperski.
- Tak jest! – odkrzyknął kapral i pochylił się w stronę Władka i zaczął gorączkowo szeptać swe obawy.
- A ty co taki ponury Chmielowski jesteś, co? – zagadnął mnie rotmistrz.
Ignacy Kasperski był mężczyzną dobijającym czterdziestki, o idealnie przystrzyżonym, czarnym wąsie i czujnych, szarych oczach. Zachowywał się niczym bystry, doświadczony wilczur strzegący podwórka, zawsze gotowy poderwać się i odgryźć intruzowi rękę. Nigdy nikomu nie ufał, rzadko kogo darzył dogłębnym szacunkiem, a już w ogóle mowy nie było o zawiązaniu z nim bliższej znajomości. Rotmistrzowi Kasperskiemu nie potrzebni byli przyjaciele, z którymi można wypić wódkę ku chwalę ojczyzny. Wystarczył mu szwadron wiernych, związanych rozkazem żołnierzy, o których wiedział tylko tyle, że nie stchórzą przy pierwszej lepszej akcji. Mimo tej wyniosłości i ekstrawaganckiemu usposobieniu, pierś rotmistrza zdobił order z niebieską wstążką. Virtuti Militari, dowód męstwa i poświęcenia. Odebrał go z rąk samego Józefa Piłsudskiego, lecz nie chwalił się tym aż nadto. Dystans jest najważniejszy, to było jego życiowe motto.
- Wspominam, panie rotmistrzu – odpowiedziałem po chwili milczenia.
-Wspominasz? Dam ci dobrą radę, Chmielowski. Nie zaprzątaj sobie głowy obrazami z przeszłości. One nie wrócą, a ty ich nie zmienisz. Lepiej spójrz w przyszłość. Potrzebuję zmobilizowanych, hardych żołnierzy, nie miękkich romantyków. Rozumiemy się?
- Oczywiście – odparłem, wiedząc do czego zmierza dowódca.
Kasperski posłał mi zimne spojrzenie i ponaglił swego siwka tak, by wysunąć się na przód kompanii.
Raz jeszcze zerknąłem w stronę lasu i przysiągłbym, że zauważyłem błysk miedzianych włosów.

**
Do Kluch dotarliśmy w samo południe. Zerwał się lekki, wiosenny wiatr. Niebo zasnuły szare chmury, z których zaczął siąpić deszcz. Wieś położona była na skraju lasu. Dalej, aż po horyzont rozciągała się usiana polami równina. Omiotłem spojrzeniem najbliższe otoczenie. Na Kluchy składało się kilkanaście drewnianych, chłopskich chat pokrytych strzechą. Chodnik zastępowały wydeptane w kleistej glebie ścieżki. Parę zagród dla świń, kłaniające się ku ziemi stodoły, spalony do połowy młyn. Ludzie poruszali się wolno, ospali, przygarbieni, rzadko rozmawiając.
Zadrżałem.
- Wesoło tu, nie ma co – zażartował porucznik Wysiński, wysoki młodzieniec o płowej czuprynie.
- I na pogrzebie bywa radośniej – rzuciłem od niechcenia.
Wieśniacy zdawali się nie zauważać nas. Nikt nie wybiegł z powitalną mową, nawet żadne ciekawskie dziecko nie wskazało szwadronu palcem. Tak jakbyśmy byli grupą widmowych upiorów. Rotmistrz Kasperski skinął na mnie i dwóch innych poruczników, po czym ruszył w stronę osady. Pojechaliśmy za nim.
- Pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał do opierającego się o płot, starego chłopa.
- Na wiki wików – odpowiedział tamten, nawet na nas nie spojrzawszy.
- Rotmistrz Ignacy Kasperski, dowódca szwadronu Pułku Ułanów Wileńskich. Przybywamy z dobrym słowem i uczciwymi zamiarami. Wskażcie no starcze, gdzież to mogę znaleźć sołtysa?
- Sołtysa? – powtórzył dziadek, przyglądając się swoim bosym stopom – ano ja jestem sołtysem.
Podniosłem ze zdziwienia brwi. Widziałem wiele dotkniętych wojną i głodem wsi, czasami zniszczonych w dziewięćdziesięciu procentach, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ale nawet w takich zapadniętych i zapomnianych przez świat dziurach sołtys prezentował się w miarę godnie, to znaczy posiadał buty i niedziurawą koszulę.
Kasperski wyglądał na równie zaskoczonego, lecz szybko ukrył wszelkie emocje.
- W takim razie czy nie będzie problemem, jeśli zatrzymamy się na popas we wsi?
Nagle sołtys zaśmiał się głośno, na ile pozwoliła mu zapadnięta klatka piersiowa. Podniósł otuloną siwymi włosami głowę i zwrócił ją w naszą stronę. Dopiero wtedy zauważyłem, że oczy ma pokryte bielmem.
Ślepiec.
Po plecach przebiegł dreszcz. Nawet Wichura stał się niespokojny, strzygąc uszami i parskając nerwowo. Miałem olbrzymią ochotę zawrócić konia i pogalopować w przeciwną stronę, jak najdalej od Kluch i ich ociemniałego sołtysa.
- Popas? Panie oficerze, tutaj nawet o zgniłego ziemniaka trudno. Jesteśmy biedni jak myszy kościelne. Wojna zabrała nam wszystko, chociaż nawet przed nią nie mieliśmy nic, rozumie pan? Możecie się tu zatrzymać, lecz nie liczcie na suto zastawiony stół.
Po tych słowach chłop wyciągnął przed siebie przeraźliwie chudą i suchą niczym badyl rękę, ruszając w stronę wsi.
Spojrzałem na rotmistrza, oczekując rozkazów. Ten wyraźnie bił się z myślami. I on nie chciał zatrzymywać się w upiornej osadzie, lecz nasze konie były zmęczone, a my sami potrzebowaliśmy odpoczynku i odrobiny wody, oraz chleba.
- Przekaż pozostałym, że zostaniemy tu przez jakiś czas – polecił Kasperski porucznikowi Zawadzkiemu.
Zakląłem w myślach.
Jeśli istnieje piekło, to wygląda tak jak ta przeklęta wieś, szepnąłem w duchu.
Mieszkańcy przywitali nas chłodno, a raczej w ogóle nas nie przywitali. Co po niektórzy zerkali w naszą stronę, gdy zsiadaliśmy z wierzchowców. Okute w chusty baby poznikały w chatach, by po chwili wyłonić się z nich, niosąc dzbany napełnione wodą. Z wdzięcznością upiłem kilka łyków, uważając, by nie uronić ani jednej kropli. Dopiero wtedy poczułem wściekły głód, wwiercający się w żołądek. Zacisnąłem usta. Nie miałem nawet nadziei, że znajdę w Kluchach domostwo, w którym będę mógł zjeść obiad. Wszystko wokół wydawało się obdarte z normalności. Z resztą nie tylko ja miałem nietęgą minę. Moi koledzy również wyglądali na z lekka załamanych, co po niektórzy nawet pozwolili sobie rzucić jakąś wyjątkowo kąśliwą uwagę. Nie zrobiło to jednak wrażania na wieśniakach, a sprawiło, że poczuliśmy się jeszcze gorzej.
- Psia krew! – zaklął jeden z podchorążych, nijaki Grześciuk. – Ja rozumiem wojna, kryzys i tak dalej, ale na litość boską, chyba mają tu chociaż kromkę czerstwego chleba! Przecież jakoś żyją!
Okazało się, że mieli chleb. Poczęstowali nas niechętnie, wydzielając jak najmniejsze porcje. Z tego co zdążyłem zauważyć, to wszystkie rodziny musiały poważnie naruszyć swoją spiżarnię, aby podzielić się skromnym kawałkiem pieczywa. Przeżuwając wyjątkowo lepki i smakujący jak siano ochłap, ruszyłem przed siebie w celu zbadania wioski. Mimo tego, że był środek dnia, wokół panował bardzo mały ruch. Nie chciałem być wścibski, toteż nie zapukałem do żadnej z chat, chociaż czułem nieodpartą potrzebę odpoczynku w zadaszonym zaciszu, szczególnie, że deszcz przybrał na sile. Wędrując tak, przed oczyma stanął mi obraz miedzianowłosej dziewczyny, którą ujrzałem jadąc gościńcem. Zawitała wtedy w mojej głowie myśl, że ta młoda kobieta może być mieszkanką Kluch. Nie wiedzieć czemu, bardzo pragnąłem poznać ją osobiście, zamienić kilka słów, poznać jej imię. Ostatnimi czasy spotykałem mało kobiet, a szczególnie takich, które zwracały moją uwagę.
- Coś ostatnio się alienujesz. Czyżby zbrzydła ci wojaczka?
Wyrwany z rozmyślań zauważyłem, że dogonił mnie Władek Piechociński. Nigdy nie poznałem bardziej pogodnego i ufnego druha. Władek za każdym razem tryskał entuzjazmem, nawet gdy nieraz otoczeni, musieliśmy zmienić pozycję, umykając bagnetom nieprzyjaciela niby płochliwe króliki. Może zarówno dzięki temu, jak i rzadko spotykanej, szlacheckiej urodzie, Władek zyskiwał wszędzie wierną grupkę wzdychających panien. Budziło to naturalnie zazdrość wśród reszty kolegów, lecz porucznika Piechocińskiego po prostu nie dało się nie lubić. Ja sam uznawałem Władka za przyjaciela, przeżyłem z nim bowiem niezliczoną ilość potyczek. Zawsze był przy mnie, a ja czułem do niego wielki szacunek.
- Chyba się wypalam – odpowiedziałem, zatrzymując się przy studni. – Dawno przestało mnie cieszyć zakładanie bagnetu na broń. Kurwa, mam niespełna trzydzieści lat a zrzędzę jak stara wdowa. Gdzie się podział ten butny, skory do bójek gówniarz, dumny z wyświechtanego, połatanego munduru?
Władek uśmiechnął się, słysząc w mych słowach gorycz.
- Nareszcie zaczynasz gadać jak prawdziwy oficer! Realista, nie marzyciel. Świat dał nam solidnie po gębie, chociaż my witaliśmy go z rozpostartymi ramionami. Ale chyba właśnie o to chodzi, by po latach móc usiąść przy stole, we własnym domu, napić się solidnego grzańca i pokazać dzieciakom garść orderów, przytulić się do żony. Tak bracie, wojna pozbawiła nas złudzeń, lecz zahartowała i nauczyła szacunku do życia. Wiesz, od czasu bitwy pod Warszawą uważniej spoglądam pod nogi. Wtedy, gdy goniliśmy bolszewików, w pewnym momencie potknąłem się o coś. Okazało się, że nie zauważyłem dogorywającego Ruska. Gdyby nie szczęście i refleks, skubaniec wbiłby mi bagnet w kolano. Mimo agonii, wziął sobie za sprawę honoru dziabnąć wroga. Była to jedna z setek wojennych lekcji.
- Doprawdy? – spytałem, nie mogąc powstrzymać śmiechu. – A jaki z niej morał?
- Największe gnidy są poza naszym wzrokiem.

**
Siedziała w kącie małej izby, prawie całkowicie ogołoconej ze sprzętów gospodarczych. W ciągu dalszym odziana była w białą, cieniutką sukienkę opinającą zgrabne ciało. Rozplotła warkocz, pozwalając miedzianym falom opaść swobodnie na chude ramiona. Miała na oko dwadzieścia lat. Stanąłem jak wryty u progu domu, nie bardzo wiedząc, co począć dalej. W chacie nie było nikogo. Tylko bury kot drzemał, przytulony do pieca. Zerknęła na mnie i uśmiechnęła się lekko i słowo daję, posiadała najpiękniejsze usta jakiekolwiek widziałem. Różane, pełne, kształtne.
Dlaczego akurat wybrałem ten dom, stojący nieco na uboczu, tuż przy granicy lasu? Po rozmowie z Władkiem szwendałem się godzinę po wsi, aż przemokłem do suchej nitki. Zirytowany, oraz zmęczony porzuciłem uprzedzenie, postanowiwszy przeczekać do zmroku w którejś z chat.
Wybrałem właśnie jej chałupę.
- Niech pan wejdzie – odezwała się po długiej chwili milczenia.
Ciepły, dziewczęcy głos. Melodia dla uszu, które co dzień łykały ciężką, męską mowę. Najciszej jak potrafiłem, przekroczyłem próg. W środku pachniało polnymi ziołami i mokrym sianem. Małe, zakurzone okienko wychodziło wprost na sędziwy dąb, będący strażnikiem gaju. W izbie znajdował się wyciosany z sosny stół, trzy kulawe krzesła, trochę garnków i bardzo stara, zbutwiała szafa. W niewielką niszę wciśnięto pojedyncze łóżko, przykryte ręcznie haftowaną pościelą. Wszystko, co było niezbędne do lichego przetrwania.
- Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam – zacząłem, czując suchość w gardle. – Czy mógłbym zatrzymać się u panienki, aż przestanie padać?
Dziewczyna skinęła głową, wskazując krzesło. Usiadłem na jego brzegu. Położyłem dłonie na kolanach, by zamaskować ich drżenie.
- Może herbaty? – zagadnęła pogodnie, a ja znów poczułem falę nieznanego mi dotąd uczucia.
- Chętnie. Jeśli mogę spytać, mieszka tu panienka sama?
Wstała, podchodząc do pieca i wygrzebując z sterty naczyń pordzewiały czajnik. Dopiero wtedy zauważyłem, że tak jak sołtys, ma bose stopy. Sam nie wiedzieć czemu, zmartwił mnie ten fakt. Zbliżał się koniec marca, niedawno przeszła sroga zima, a jeszcze o poranku mróz potrafił dać się we znaki.
- Mieszkam z bratem – odpowiedziała cicho, napełniając czajnik wodą z wiadra. – Ale nie ma go od kilku dni. Pewnie znów poszedł w las.
To powiedziawszy zgarbiła się lekko, jakby ta świadomość przysporzyła jej cierpienia. Zacisnąłem pięści, powstrzymując się od muśnięcia palcami jej pleców.
Nie drążyłem tematu, chociaż wielce zaciekawił mnie fakt, że okoliczni chłopi urządzali wypady do lasu. Pewnie w celu wsparcia bolszewickich band. Nowa, leninowska ideologia kusiła i mamiła tłumy, lecz jej wpływom najbardziej podlegali wieśniacy, szczególnie ci najbiedniejsi. Nasza wygrana w wojnie nie wszystkim była na rękę, a już szczególnie tym, którzy otumanieni komunistycznymi obietnicami, rzucali się w wir polityki, choć wcześniej nie mieli z nią nic wspólnego.
- Proszę – powiedziała łagodnie, stawiając przede mną szklankę z parującą herbatą.
Upiłem łyk. Same zioła, najprawdopodobniej lipa, która w tych rejonach rosła gęsto. Podniosłem głowę i spojrzałem z bliska na twarz dziewczyny. Nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym na tle innych znanych mi panien, lecz dla mnie była piękna niczym tchnienie wiosennego poranka. Blade, porcelanowe policzki zdobiły liczne piegi, tak samo jak zadarty nosek. Ale najmocniej zafascynowały mnie jasne, błękitne oczy w kształcie migdałów. Chrząknąłem cicho i zawstydzony niby nastoletni szczeniak, spuściłem wzrok.
- Nie znam panienki imienia – szepnąłem, bojąc się, że spłoszę ją tym śmiałym pytaniem.
- Liliana, choć wolę Lila – również szepnęła, jakbyśmy właśnie zawiązali konspirację.
Lila.
Resztę popołudnia spędziłem pochłonięty rozmową z nią. Lila okazała się niezwykle bystrą i inteligentną jak na mieszkankę zapomnianej przez Boga wsi dziewczyną. Zdziwił mnie fakt, że orientowała się w sytuacji panującej w państwie, choć głosik w głowie podpowiadał mi, że to zasługa jej brata. Poczęstowała mnie kawałkiem chleba tłumacząc, że nie ma więcej, gdyż czeka na powrót żywiciela. Gdy zapadł zmierzch, wyszedłem z chaty i odszukałem rotmistrza Kasperskiego. Oznajmił, że szwadron zmuszony jest zostać na noc w osadzie, gdyż ulewa zmieniła trakt w błotną lawinę, co znacznie utrudni, a nawet uniemożliwi dalszą podróż na koniach. Toteż wszyscy pochowali się po chłopskich domostwach, co wyraźnie nie spodobało się mieszkańcom, lecz pozostali neutralni, z pokorą znosząc swój los.
Powróciłem do niej.
Czekała, stojąc przy oknie i wpatrując się z napięciem w las. W świetle świec wydawała się jeszcze bardziej bledsza. Zaciśnięte wargi i zmrużone oczy stanowiły oznakę niepokoju.
- Mój szwadron zostaje na noc – poinformowałem.
- To dobrze – odparła, zwracając się w moją stronę. Uśmiechnęła się. Zdenerwowanie minęło w mgnieniu oka, jakby trapiące ją myśli okazały się dziecinną igraszką.
- Zrobię Ci posłanie koło pieca, tam jest najwygodniej – mówiła powoli, ważąc każde słowo. Nawet nie zorientowałem się kiedy przeszliśmy na „ty”. W normalnych okolicznościach zajęłoby nam to kawał czasu. Lecz nawet nie łudziłem się, że moja sytuacja i spotkanie z Lilą stanowiło coś naturalnego. Zdejmowałem znoszone, zabłocone oficerki, gdy ona delikatnie, niemal z czcią wygładzała starą pościel, pod którą miałem spać.
Podszedłem do przygotowanej misy z wodą. Ochlapałem twarz. Ręce drżały mi jak przy pierwszym ładowaniu karabinu. Broń wziąłem ze sobą. Nigdy się z nią nie rozstawałem. Ten cud wojennej techniki, chłodny pocałunek śmierci stanowił dla mnie podporę, na której zawsze mogłem polegać. Nic tak nie napawało bezpieczeństwem jak mała, ołowiana kula schowana bezpiecznie w magazynku. Tknięty dziwnym przeczuciem, założyłem dodatkowo bagnet, tak na wszelki wypadek.
Gdy skończyłem się obmywać, Lila siedziała na swoim łóżku z podkulonymi nogami. Nawet nie zauważyłem, kiedy zmieniła sukienkę na kusą, zwiewną halkę, taką, która służyła za bieliznę w upalne, letnie dni. Kolejny raz przeżyłem szok. Mieszkająca samotnie, dwudziestoletnia, piękna dziewczyna, przyjmuje na noc mężczyznę, w dodatku kładąc się spać w skąpym odzieniu. Milcząc, położyłem się na przygotowanym dla mnie posłaniu, zaplatając dłonie z tyłu głowy. Przymknąłem ciężkie powieki. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo byłem zmęczony.
- Dobranoc – powiedziałem, chociaż miałem wielką ochotę, mimo wycieńczenia, zerwać się na równe nogi, podbiec do niej i wziąć ją w objęcia.
Nie zrobiłem tego wyłącznie dlatego, że w młodości wpojono mi nabożny szacunek do kobiet. Tylko te odebrane w przeszłości lekcje zdołały ujarzmić męski instynkt.
- Dobranoc – odparła.
Po chwili usłyszałem szelest pościeli.

**
Obudziłem się w środku nocy. Przestało padać. Chmury rozstąpiły się, pozwalając księżycowi rzucić srebrną poświatę na pogrążoną w marazmie wioskę.
Stała nade mną. W świetle „nocnego słońca” wyglądała niczym zbiegła dusza. Miedziane loki otulały twarz. Halka była zbyt cienka, by schować okrągłe, dziewczęce piersi. Poruszyłem się lekko. Lila czekała na to.
Wpadła wprost w moje ramiona. Poczułem jej ciepło i zapach. Kwiatowy, z domieszką suszonych jabłek. Naparła na mnie dziko, z całej siły, wbijając paznokcie w barki. Zacząłem ją całować. Po włosach, szyi, ramionach. Pozwoliłem rękom błądzić po jej gładkim, młodym ciele. Oplotła mój tułów nogami. Jęknęła cicho. Ja też. Wezbrały się we mnie dzikie, pierwotne instynkty, które tłumiłem przez bardzo długo. Zbyt długo. Zerwałem z niej halkę. Materiał rozdarł się, odrzuciłem go w bok. Musnąłem ustami jej piersi. Ona mrucząc rozkosznie zdejmowała ze mnie koszulę, potem spodnie…
W końcu odnalazłem jej wargi. Nigdy wcześniej nie czułem tak niebiańskiego smaku. Splecieni niczym zapaśnicy, daliśmy się porwać szaleństwu. Moją bieliznę niemal wyszarpała, gryząc mnie przy tym. Zatopiłem się w niej z rozkoszą, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem…
Uniosła gwałtownie głowę. Mimo ciemności, ujrzałem, jak jej oczy stają się wielkie, wystraszone. Z prędkością błyskawicy uwolniła się z mych objęć i naga, po omacku zaczęła szukać ubrania. Oszołomiony nie wiedziałem, co zrobić. Leżałem tak jak mnie zostawiła, aż do momentu, gdy rzuciła mi koszulę.
- Ubieraj się! Prędko! – szepnęła, nakładając na siebie białą sukienkę.
Bez zbędnych pytań odnalazłem resztę odzienia. Wiedziałem, że zbliża się niebezpieczeństwo.
W momencie, gdy podciągnąłem spodnie, we wsi rozszczekały się psy. Ktoś zaklął szpetnie. Od strony lasu zaczęły dochodzić męskie głosy. Po niespełna minucie drzwi chaty otworzyły się z hukiem. W progu stał wysoki, barczysty chłop, dzierżący w wielkich łapskach widły. W nozdrza uderzył odór potu i dawno niemytego ciała. Mężczyzna trzymał przed sobą lampion. W blasku nikłego płomyka jego oczy lśniły niezdrowym, nienawistnym blaskiem.
- Co to, kurwa, ma być?! – ryknął, spojrzawszy prosto na mnie.
Kątem oka dostrzegłem, jak Lila, trzęsąc się okrutnie, powoli wbija się w najciaśniejszy kąt izby. Jej przerażenie było niemal namacalne.
- Ja, ja… tylko… ja – jąkała się. – Szszwadron… nocleg…
- Stul pysk! – zagrzmiał chłop, robiąc krok naprzód.
Nie czekając na dalszy tok wydarzeń, złapałem za karabin.
Setny, może tysięczny raz. Dawno straciłem rachubę. Chłód kolby wyostrzył myśli, nadał ruchom dawnej pewności. Umysł zaczął pracować trzeźwo, analizując i układając plan obrony. Nie chciałem go zabijać, przynajmniej nie od razu. Mieliśmy rozkaz oszczędzać polskich chłopów, nawet tych wysoce agresywnych.
A brat Lily zaliczał się do ich parszywego grona.
Mężczyzna widząc mój ruch, naprężył muskuły i splunął pogardliwie. Wręcz kipiał nienawiścią, niczym rozjuszony czerwoną płachtą byk. Z kącików ust toczyła się ślina, ginąc w gęstej, skudłaczonej brodzie.
- We mnie celujesz, burżujski skurwysynu?! – huknął, aż zadrżały ściany. – W moim własnym domu? Ja cię nauczę szacunku, ty brudny, zapchlony psie…
Ruszył w moją stronę, a ja położyłem palec na spuście. W tym momencie na środek chaty wybiegła Lila. Miedziane loki powiewały za nią niczym ognisty sztandar. Zagrodziła bratu drogę, rozpościerając ramiona.
- Nie! Witek! nie! – krzyknęła błagalnie. – Proszę, wszystko wytłumaczę, nie możesz…
Chłop odepchnął ją. Poleciała w bok, prosto na zbutwiałą szafę. Osunęła się na ziemię, dygocząc i skamląc niby zranione zwierzę.
Poczułem przypływ niepohamowanej złości. Nie potrafiłem mu wybaczyć, że w jakikolwiek sposób ją zranił. Furia zmąciła jasne dotąd myśli, niczym strzała przeszyła świadomość, pozostawiając tylko chęć zadawania bólu.
Nie zdążyłbym wystrzelić, stał za blisko. Skoczyłem do przodu, z gardła wyrwał się ochrypły okrzyk. Witek nie zareagował, zdziwiony moim nagłym atakiem. Bagnet wbił się w sam środek klatki piersiowej. Usłyszałem trzask łamanych kości. Oszołomiony chłop otworzył usta, z których sekundę później zaczęła wypływać spieniona krew. Charknął kilka razy, łapczywie wciągając powietrze. Towarzyszył przy tym upiorny, piekielny świst. Wyszarpnąłem broń i zdążyłem odskoczyć na bok, zanim potężne cielsko runęło z hukiem na klepisko.
Oparłem się o piec. Dysząc ciężko, przeczesałem palcami włosy. Potrząsnąłem głową jak pies próbujący odgonić natrętną muchę.
Musiałem działać.
Podbiegłem do dziewczyny. Była przytomna, lecz śmiertelnie przerażona. W jasnych oczach zagościł lęk. Patrzyła prosto na ciało brata, nie mogąc wydusić ani słowa.
- Zostań tu – poleciłem, kładąc dłoń na jej zimnym policzku.
Wybiegłem z chaty. We wsi panował chaos. Wystraszeni mieszkańcy zbili się w ciasną kupkę niedaleko spalonego młyna, osłaniając się wzajemnie. Wszędzie biegali chłopcy ze szwadronu, niekiedy w samej bieliźnie. Jedni dobyli broń białą, inni przeładowywali karabiny. Z lasu, nieustannie wylewali się uzbrojeni w widły i pałki chłopi. Wśród nich zdołałem rozpoznać bolszewików, odzianych w wysokie, baranie czapy z czerwoną gwiazdą. Ci, w przeciwieństwie do swych sprzymierzeńców, posiadali długie, rosyjskie szable. Nie było czasu na planowanie. Wycelowałem w pierwszego lepszego kacapa, który próbował ciąć jednego z podchorążych. Trafiłem go prosto w ucho.
Schyliwszy się, zacząłem biec w stronę stajni, w której zostawiłem Wichurę. Na szczęście memu wiernemu towarzyszowi nic się nie stało. Dopadając juk, wyszarpałem szablę, mocując ją do pasa. Odnalazłem zapas kul. Przeładowałem broń.
- Do szyku! szyku!
To rotmistrz Kasperski zdołał dosiąść siwka i wydawał rozkazy. Gdy tylko wyglądnąłem zza rogu stajni, zaatakował mnie chłop, machając zakończoną gwoździami pałką. Ominąłem cios, przytulając się do ściany. Naparł na mnie w amoku, nawet nie patrząc, czy dobrze celuje. Sparowałem atak i ciąłem go prosto w szyję. Wybełkotał przekleństwo, padając na kolana. Ostatni raz spojrzał w upstrzone gwiazdami niebo.
- Achhhh!!!
To jeden z naszych nie zdołał powstrzymać atakującego go bolszewika. Szabla wypadła mu z rąk, a on, przeczuwając zbliżającą się dobrą kompankę śmierć, zdołał wykrzyknąć krótkie Boże, zanim kacap zadał ostateczny cios.
Wtedy coś we mnie pękło.
W ustach poczułem smak żółci, w uszach szumiało nieprzyjemnie. Znałem to doskonale. Duch bojowy, chęć zemsty za agonię kolegów. Łaknienie sprawiedliwości.
Ruszyłem, nie bardzo przejmując się tym, czy przeżyję, czy zginę z roztrzaskaną przez chłopskie pałki głową. Liczyła się tylko zemsta.
Napędzany bitewnym szałem, dopadłem jednego z wojujących wieśniaków i równo obciąłem mu ucho, później powalając mocnym kopniakiem. W ostatniej chwili zauważyłem biegnącego w moją stronę Rosjanina. Odskoczyłem, naciskając spust. Kula chybiła, co najwyraźniej dodało przeciwnikowi pewności siebie. Naparł na mnie, przecinając szablą powietrze. Zablokowałem pierwszy cios i zdołałem uniknąć następnego. Szybki był, skubaniec, a do tego całkiem zgrabnie walczył. Nie czekając, aż znów spróbuje mnie usiec, przeszedłem do kontrofensywy. Wymieniliśmy kilka mocnych ciosów, lecz nie zdołaliśmy się zranić. Tańczyliśmy wokół siebie przez parę minut, wyprowadzając coraz zmyślniejsze ciosy. Nie potrafiłem go w żaden sposób podejść. Przewidywał wszystkie moje ruchy, a ja ledwo nadążałem z obroną. W końcu, rozzłoszczony, odepchnąłem bolszewika z całej siły, by móc ułożyć na spokojnie taktykę walki. Ten zaśmiał się cicho, zdejmując czapę. Miał włosy wygolone na kozacką modę i długą, lśniącą szramę przecinającą połowę czaszki.
- Ne boĭtes– zawołał. - ubiv pochti bezboleznenno*
Zaczęliśmy krążyć wokół siebie niby wygłodniałe wilki. Ani na moment nie spuściłem z niego wzroku wiedząc, że dałbym mu wtedy doskonałą okazję do dzikiego, brutalnego naparcia. Wokół nas szalała zaciekła bitwa, leczy my widzieliśmy tylko siebie. Uspokoiwszy oddech wiedziałem, że muszę pierwszy zaatakować, gdyż nie zdołam już ulepszyć obrony, a on najprawdopodobniej zadałby śmiertelny cios.
Skoczyłem na przód, wywijając młynka szablą, minimalnie omijając jego blok. Zdołałem zranić go na tyle, że stracił równowagę. Wykorzystując to, pchnąłem go prosto w brzuch, a później, zgrabnym ruchem ciąłem w kark.
Dysząc ciężko, podniosłem głowę. Chłopi wraz z bolszewikami zaczęli umykać z powrotem w las. Wokół leżały martwe ciała i ze zgrozą odkryłem, że niektóre należą do moich kompanów.
- Stać! Stać! – zawołał rotmistrz Kasperski.
Trzymając lewę, zranione ramię, zsiadł z konia. Natychmiast podbiegło do niego dwóch poruczników. Rotmistrz odgonił ich krótkim machnięciem ręki.
- Zbiórka! Raz, dwa! Nie gońcie ich! Jest nas za mało, w dodatku po ciemku nie zdołamy ich pokonać. Zbiórka, kurwa!
Popatrzyłem jeszcze na trupa mojego przeciwnika. Dopiero wtedy odkryłem, że na naddartym, brudnym mundurze widnieje wielki, złoty order. Zabiłem przywódcę bandy.
Podbiegłem do Kasperskiego, tak samo jak reszta szwadronu. Szybko omiotłem wzrokiem twarze. Na szczęście kilku moich dobrych przyjaciół, w tym Władek Piechociński, zdołało wyjść z potyczki cało.
- Wszyscy? – zagrzmiał rotmistrz. – Dobrze. Ilu poległych?
- Czterech – odpowiedział prędko porucznik Zawadzki. – Podchorąży Lipka, kapral Śniadecki, podporucznik Kupiec i kapral Ciemiążko…
Drgnąłem. Wesołego i poczciwego kaprala Ciemiążko znałem jeszcze z wyprawy na Kijów. Od tamtej pory był w mojej kompanii. Lubiłem go. Był jednym z tych licznych, zauroczonych odzyskaniem niepodległości chłopców, którzy nie wahali się iść nawet na najbardziej szalone i niebezpieczne akcje. Reszta szwadronu również wyglądała na zszokowaną.
- Ale jak zdołali nas tak zaskoczyć? – wydukał porucznik Majerczyk. – Przecież postawiliśmy wartę…
- O tym porozmawiamy później – przerwał mu Kasperski. – Teraz pozbierajmy zmarłych i opatrzmy rany. Nie obchodzi mnie czy ci przeklęci wieśniacy mają tu bandaże, czy zwykły bimber! Zabrać im wszystko, co może być przydatne do dezynfekcji. I gdzie ten przeklęty sanitariusz?!
Gdy rotmistrz oddalił się, szybko pobiegłem do chaty Lily, modląc się w duchu po drodze, aby zastać ją żywą.
Siedziała na kulawym krześle, wpatrzona w zwłoki brata. Nie płakała. Twarz miała kamienną, oczy spokojne. Gdy wpadłem do środka, nawet na mnie nie spojrzała. Podszedłem do niej.
- Musiałem…
- Wiem.
- Zapewne jest to dla ciebie trudne, w końcu to był twój…
- Od tej przeklętej rewolucji przestał być moim bratem.
- Nic ci…
- Nie.
Zamilkłem. Wtuliła się we mnie.
- Mogę z tobą jechać?
Zdziwiło mnie to pytanie. Prawie w ogóle się nie znaliśmy, lecz mimo to wiedziałem, że nie jest zwykłą panną, które spotkałem na swej wojennej drodze. Była jak promień słońca w listopadowe, mroźne popołudnie. Tajemnicza i pociągająca, mądra, choć nie znająca świata. Czułem bijącą od niej moc, siłę daną nielicznym. Wiedziałem, że nie mogę jej zostawić, że nasze losy splotły się na zawsze.
- Rankiem wraz ze szwadronem udaję się do Wilna – odparłem. – Natychmiast po zameldowaniu się w dowództwie wrócę po ciebie, obiecuję.
Westchnęła cicho.
- Ja nie mogę czekać… muszę wyruszyć wraz z wami.
Spojrzałem na nią. Udawała spokojną, choć w oczach czaił się smutek
- Oni tak prędko nie wrócą – rzekłem, myśląc o bolszewikach. – A mi jazda do Wilna i z powrotem zajmie co najwyżej dwa dni. Przez ten czas udaj się do sąsiadów, na pewno jacyś są ci przychylni. Nie masz rodziny, prawda?
Pokręciła przecząco głową.
- W takim razie sąsiedzi. I pamiętaj. Jeśli daję komuś słowo, to go dotrzymuję.
Przytaknęła i odsunąwszy się, podeszła do okna. Sędziwy dąb stał spokojnie na straży lasu, milczący świadek historii.
- Tak już musi być – wyszeptała.
Po policzku spłynęła jej samotna łza.
**
Wilno opuściłem w południe drugiego dnia. Wcześniej oficerowie musieli zdać raport z podróży i spięciu z leśną bandą. Co chwilę poganiałem Wichurę, aby jak najszybciej znaleźć się z powrotem w Kluchach. Dopiero, gdy mój wierzchowiec zaczął charczeć, a z pyska poszła mu piana, zatrzymałem się na odpoczynek przy niewielkim stawie. Dzień był słoneczny i ciepły. Wiosna zdołała zadomowić się na dobre, budząc do życia przyrodę. Mieszkańcy zaczęli wyściubiać nosy z okolicznych wiosek i miasteczek, podążając tłumnie do Wilna. Wszyscy mieliśmy pełne ręce roboty. Młode państwo wymaga pielęgnacji, ale również zmusza do zmiany sposobu życia, pogodzenia się z niektórymi faktami. Wojna odeszła, pozostawiając po sobie pogorzeliska. Wolność na tle skrwawionej, usłanej trupami ziemi.
Kluchy zobaczyłem dopiero przed dziewiątą wieczorem. Po napadzie bolszewików wieś wyglądała jeszcze gorzej niż wcześniej. Kilku chatom brakowało okien i drzwi, zaś spalony młyn rozpadł się ostatecznie. Cichy wieczór tulił w swych ramionach zmęczonych wieśniaków, dlatego nie zdziwił mnie fakt, kiedy przekraczając granicę osady, natknąłem się jedynie na grupkę koczujących na straży chłopów. Rozpoznałem wśród nich ślepego sołtysa.
- Pochwalony!- zawołałem, zsiadając z konia. – W gościnę przyjechałem, lecz nie martwcie się. Jutro skoro świt odejdę z waszej wsi.
Gospodarze wzruszyli ramionami, bardziej zainteresowani tym, co dzieję się na skraju puszczy.
Minąłem ich i ruszyłem w stronę chałupy nijakich Muszczyków. Tam właśnie miała przenocować Lila.
Nie zdążyłem nawet zapukać, gdy stara, przygarbiona babuleńka otworzyła drzwi. Zajrzałem w głąb chaty, lecz nie zauważyłem nikogo w środku.
- Dzień dobry. Lila… Lila… - przerwałem, uświadamiając sobie, że nawet nie znam jej pełnej godności. – Lila miała u was poczekać na mój powrót.
Staruszka pokręciła głową.
- Nie, nie – zaskrzeczała. – Jej już tu nie ma. Spóźniłeś się kawalerze.
Nagły chód ogarnął ciało. Uśpione dotąd obawy zaczęły mącić myśli, tak, że tylko jedna opcja wysunęła się na przód.
- Czy ktoś tu był? Czy oni powrócili z lasu?! – pytałem gorączkowo, czując coraz większą rozpacz.
- Oni?
- Bolszewicy! Ruscy!
Babuleńka zaprzeczyła. Zalała mnie fala gniewu.
- Więc kto? Gdzie jest Lila? Miała tu czekać, miała…
- Nic nie rozumiesz, młodzieńcze – wychrypiała chłopka. – Ona już nie wróci, odeszła wraz z szeptem lasu. Nikt nie jest wystarczająco silny, by móc obronić się przed zewem. Nie zrozumiesz tego, bo twoją domeną jest śmierć, a ci, co szepcą wybrali życie.
Zacisnąłem pięści, czując napływające do oczu łzy. Nie chciałem uwierzyć w ani jedno słowo staruchy, lecz w głębi duszy wiedziałem, że mówi prawdę. Cholerną, niepodważalną prawdę. Nie mogli mi jej odebrać, nie teraz, gdy w końcu miałem szanse normalnie żyć, tak po ludzku, nie zabijając. Bez nienawiści i grozy niszczącej umysł oraz ciało. Tak blisko…
Kobieta wyciągnęła suchą dłoń. Leżał na niej pukiel miedzianych włosów.
- Kazała ci to dać – powiedziała, wręczając podarek. – Strzeż tego jak oka w głowie. Rzadko się zdarza, by taka dziewczyna oddawała cząstkę siebie.
Przyłożyłem ten skrawek niej do ust. Pachniał kwiatami i suszonymi jabłkami.
Staruszka zamknęła drzwi, nie zapraszając mnie do środka. Minie jeszcze wiele czasu, zanim chłopi nabiorą ufności do nowego wojska.
Spojrzałem w niebo. Było pogodne. W oddali, niczym garść rozrzuconych diamencików lśniły gwiazdy. Zza pojedynczej chmury wyjrzał księżyc. Spuściłem wzrok, natrafiając na spokojną, nieruchomą ścianę gaju.
- Bądźcie przeklęte, litewskie lasy! – zawołałem.
Odpowiedziała mi cisza.

*Nie bój się. Zabijam prawie bezboleśnie.
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:40 przez Iskra, łącznie zmieniany 2 razy.
"Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy."

- A. Einstein

2
Kilka uwag z mojego podwórka:
Iskra pisze:Na początku tryskałem zapałem i energią. Z uśmiechem na twarzy i „Polską” na ustach ruszyłem do boju pamiętnego roku 1914.
Aż się prosi dodać zabijać innych Polaków. Niestety sytuacja nie była w tamtym czasie taka prosta i ruszając na pola pierwszej wojny światowej Polacy raczej nie mieli świadomości uzyskania niepodległości. Pamiętajmy, że Polska była wtedy pod rozbiorami i Polacy walczyli w armiach wszystkich zaborców.

Dalej rozumiem opowiadanie dzieje się w latach 1918-20.
Iskra pisze: Nasza wygrana w wojnie nie wszystkim była na rękę


Jeżeli autorka nie ma tutaj na myśli wojny polsko-bolszewickiej to uwaga dotycząca rozbiorów nadal obowiązuje. Polska nie wywalczyła wolności w czasie I wojny światowej bo jako taka w niej nie występowała.

Iskra pisze:Nic tak nie napawało bezpieczeństwem jak mała, ołowiana kula schowana bezpiecznie w magazynku. Tknięty dziwnym przeczuciem, założyłem dodatkowo bagnet, tak na wszelki wypadek.
Pociski 7,92 używane w tych karabinach takie małe nie były. Dodatkowo z późniejszego opisu wynika że nasz bohater zostawił szablę w jukach. Jeżeli bohater był oficerem to szybciej ruszył by się bez karabinu niż bez szabli. Oprócz nadal skutecznej broni była ona także symbolem pozycji. Zostawienie szabli w stajni byłoby dla oficera nie do pomyślenia. A jeżeli by mu ją ktoś ukradł ? Tym bardziej nie rozumiem po co zakładał bagnet na broń jeżeli mógł mieć ze sobą szablę.

Iskra pisze:Chłód kolby wyostrzył myśli
Dlaczego chłód, kolby były wtedy robione z drewna, także dlatego że drewno lepiej się trzyma w rękach podczas mroźnych dni niż np metal.
Iskra pisze:Nie zdążyłbym wystrzelić, stał za blisko. Skoczyłem do przodu, z gardła wyrwał się ochrypły okrzyk. Witek nie zareagował, zdziwiony moim nagłym atakiem. Bagnet wbił się w sam środek klatki piersiowej. Usłyszałem trzask łamanych kości.
Nie zdążył wystrzelić dlaczego? Bo stał za blisko ? Można strzelić z przyłożenia i przecież nie musiał specjalnie celować a palec miał na spuście. Z tym słyszeniem łamania kości też przesada.
Iskra pisze:Odnalazłem zapas kul.
Raczej naboi i do ich przechowywania służył odpowiednia ładownica.
Iskra pisze:Wybiegłem z chaty. We wsi panował chaos. Wystraszeni mieszkańcy zbili się w ciasną kupkę niedaleko spalonego młyna, osłaniając się wzajemnie. Wszędzie biegali chłopcy ze szwadronu, niekiedy w samej bieliźnie. Jedni dobyli broń białą, inni przeładowywali karabiny. Z lasu, nieustannie wylewali się uzbrojeni w widły i pałki chłopi. Wśród nich zdołałem rozpoznać bolszewików, odzianych w wysokie, baranie czapy z czerwoną gwiazdą. Ci, w przeciwieństwie do swych sprzymierzeńców, posiadali długie, rosyjskie szable. Nie było czasu na planowanie.
Gratuluje dowodzenia, a gdzie wystawione patrole. Rozumiem, że długie rosyjskie szable to mamy na myśli saszki. Co więcej dlaczego Bolszewicy byli uzbrojenie w białą broń kawaleryjską, a nie palną. Dodatkowo bohater ma jakąś umiejętność trafiania ludzi w uszy :)
Iskra pisze:Napędzany bitewnym szałem, dopadłem jednego z wojujących wieśniaków i równo obciąłem mu ucho, później powalając mocnym kopniakiem. W ostatniej chwili zauważyłem biegnącego w moją stronę Rosjanina. Odskoczyłem, naciskając spust.

Taki ówczesny Rambo w jednej ręce karabin w drugiej szabla, chyba że obciął mu to ucho bagnetem. Czytając dalej bohater walczy na szable cały czas trzymając ten karabin.

I dochodzimy do epickiego pojedynku. Nie będę się czepiał, że tak walka nie wygląda. Jeżeli autorka chce opisu filmowego proszę bardzo. Przede wszystkim zajmę się słownictwem użytym w opisie walki.
Iskra pisze: Zablokowałem pierwszy cios i zdołałem uniknąć następnego. Szybki był, skubaniec, a do tego całkiem zgrabnie walczył.
W walce na szable się nie blokuje (chyba że tym nieszczęsnym karabinem), w szermierce cięcia się paruje lub się przed nimi zasłania. Co oznacza, że zgrabnie walczył ? Walka to nie taniec tu nie ma ocen za styl.
Iskra pisze:Nie czekając, aż znów spróbuje mnie usiec, przeszedłem do kontrofensywy.
Do kontrofensywy rusza wojsko jak zatrzyma ofensywę armii przeciwnika. Szermierze ruszają do natarcia.
Iskra pisze:Wymieniliśmy kilka mocnych ciosów, lecz nie zdołaliśmy się zranić.


Pierwsza fraza kluczowa występująca w opisach walk. Co oznacza, że wymienili parę ciosów i skąd wiadomo, że były mocne.
Iskra pisze:Tańczyliśmy wokół siebie przez parę minut, wyprowadzając coraz zmyślniejsze ciosy.


Fraza kluczowa numer dwa i trzy. Po pierwsze za długo kilka minut nieustannej walki szablą to zadanie przekraczające normalnego człowieka. Po drugie co oznaczają "zmyślniejsze ciosy" ? Bardziej przekombinowane. Jest sześć podstawowych cięć i ciężko wymyślić coś zmyślniejszego. Chyba że autorce chodzi o cięcia zwodzone ale wtedy trzeba to napisać.
Iskra pisze:Przewidywał wszystkie moje ruchy, a ja ledwo nadążałem z obroną.
Jeżeli by przewidział ruchy przeciwnika to by wyprzedził lub odpowiedział po cięciu. W obu przypadkach skutek ten sam.
Iskra pisze:W końcu, rozzłoszczony, odepchnąłem bolszewika z całej siły, by móc ułożyć na spokojnie taktykę walki.
Odepchnąć kogoś podczas walki na szable ? To w jakim dystansie oni walczyli ? Kto w walce daj drugiemu czas na myślenie ?
Iskra pisze:Miał włosy wygolone na kozacką modę
Kontekst historyczny. Autorka myśląc kozak ma w pamięci Zaporożców. Niestety w opisywanym czasie kozacy to także było określenie wschodniej jednostki kawalerii i czasem narodu ukraińskiego.
Jest to typowy obraz i przyjęty w mowie potocznej dlatego błąd to niewielki jednak wart pokazania w kontekście historycznym opowiadania.
Iskra pisze:Ani na moment nie spuściłem z niego wzroku wiedząc, że dałbym mu wtedy doskonałą okazję do dzikiego, brutalnego naparcia.
Do czego dałby mu szansę ? Może lepiej zmienić na natarcia.
Iskra pisze:Skoczyłem na przód, wywijając młynka szablą, minimalnie omijając jego blok.
Tu mamy kilka błędów. Nie blok tylko zastawę lud zasłonę.
Jeżeli już to "wywijając młyńca szablą".

I jak wiadomo jak pojedynek na szable to młyniec musi być czyli kolejna fraza kluczowa. Zabrakło mi już tylko w tym opisie słowa "finta". Liczba terminów szermierczych nie jest tak duża, by ich się nie nauczyć, a pozwalają one na znacznie lepszy opis.
W tym opisie odpuścił bym sobie także słowo "zgrabny" gdyż użyte w przedstawionym kontekście nie przedstawia żadnej treści i brzmi śmiesznie.

Tyle z mojej strony.

B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony czw 10 kwie 2014, 15:44 przez Grimzon, łącznie zmieniany 1 raz.

3
WWWOpowiadania umiejscowione w historycznych realiach to rzecz niespotykana często na tym forum - większość wybiera "nibylandię". Więc na starcie duży plus dla Iskry - zwłaszcza, że to już kolejna jej praca o takiej tematyce.

WWWMi jednak to opowiadanie podobała się średnio - jest oczywiście fajnie napisane i dużo scen jest przedstawionych bardzo plastycznie, ale całość do mnie nie przemawia. Dlaczego? Wg mnie cały szkielet opowieści jest bardzo sztampowy: on spotyka ją; potem ona znika a jemu zostaje na pamiątkę pukiel jej włosów; ona była tajemnicą a on ma się tym dręczyć przez resztę życia; patetyczny koniec.
WWWI trochę zgrzyta psychologia postaci: on zabija jej brata, a ta dziewczyna mówi: ok, nic się nie stało. Można to było lepiej opisać.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”