Początek. (wulgaryzmy)
– Baldur, do cholery!!!
Głos z głębi sali oderwał mnie od ślicznej karczmareczki. Spojrzałem najpierw w ten jej głęboki, rozsupłany do połowy dekolt, a następnie powoli odwróciwszy głowę, wydarłem się w jego stronę:
– Czego?
– Chodź tu ty stary rypadło! Mamy malutką kwestię do obgadania z zacnym Świętobliwym.
Powoli oderwałem się od miejscowej piękności i podniosłem kufel z ohydnym piwem (dam sobie ręce obciąć, że właściciele wyszynku chrzczą to tak zwane piwo wodą). Wstałem i klnąc pod nosem na Korniego, przecisnąłem się w jego kierunku.
– Co jest tak ważne, by odrywać mnie od tej tam?
– Bies jest – rzucił Korni. – Niedaleko podobno widziano straszne straszydła, skrzydła nietoperza, morda psa z pianą na warach i takie tam.
– Toć to zwykłe hydry, niech woje się tym zajmą albo Klecha wodą przechrzci, to odejdą.
– Chłopy w pole nie chcą lyźć, a tu zbiory... Zzzzapppłacimy... – wtrącił jakiś niski człek siedzący za księżulkiem.
– Coś ja, kurwa, nie ufam klechom – powiedziałem. Księżunio popatrzył na mnie z pogardą. Już miałem odejść z powrotem w kierunku mojej chuci, kiedy Korni złapał mnie za rękę i rzucił krótko:
– Płacą żywym złotem.
Księżulo rzucił na stół dwa mieszki monet. "Skoro tak" pomyślałem. Usiadłem i podnosząc rękę, skinąłem na karczmarkę, by podała kolejne piwo. Powoli odpiąłem pas z mieczem i odłożyłem na bok. Cholernik przydatny jest w boju, ale niewygodny, jak się ino siedzi. Wziąłem ostatni łyk i odstawiłem kufel.
– Dobra, świętobliwy, co mamy zabić? Tylko nie mów, że hydrów kilka, bo nie uwierzę. Do tego nas się nie woła. – Znów ta pogarda w jego wzroku. Sam pewno chętnie by mnie wodą przechrzcił, głowę na pal wbił, a ciało poćwiartował i wilkom na pożarcie rzucił. Odwrócił jednak tylko głowę w stronę śmiesznego człowieczka, a ten zaczął opowieść.
– Było to może z miesiąc temu, jak nasz stajenny, klasztorny stajenny zzznaczy się, był klaczkę ujeżdżać za tym polem, co my od księcia dostali i jak wracał przez las, to to cosi zoczył w ziemi, znaczy ten dół, w który mało że nie wpadł, jak mu klaczka dębem stała. Taka w strachu to nawet żona burmistrza nie jest, jak ma do spowiedzi iść – powiedział to na tyle głośno, że kilku okolicznych pijusów, co to słyszeli, parsknęło krótkim, acz głośnym śmiecho-rechotem. Z lekka zażenowany kontynuował opowieść, choć już pół tonu ciszej. – Przerażona klaczka zrzuciła naszego, znaczy klasztornego stajennego, a ten jak nie łupnie i sruuu do tej dziury, a tam patrzy na dnie coś w ciemnym się czai i tak ślipie na niego, ten się zerwał i do starszych klasztoru pognał w te pędy, ale ci mu nie uwierzyli i chłostę jeszcze zerwał, że klaczkę młodą zgubił. Wieczorem za to... – tu zrobiwszy pauzę przechylił z dzbana wina, oblizał wargi i rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt nie słuch. – łuna taka jakaś nad tym lasem powstała i krzyki my słyszeli, a że zbrojne do miasta pojechali na pałace, bo tam wszelce wielmoża turniej wystawiał, a tu u nas pokój do tej pory był, to pojechali, a wrzask taki, jakby ludzi zabijali. Rano chłopy przygnali do nas kilku i o ochronę bożą proszą, co by ich te czorty już nie naszły więcej. Ponoć kilka dziewek znikło, a wszystkie psy i bydło rozszarpane po całej wsi leży do teraz. Nikt truchła nawet dotknąć nie chce, co by zarazy nie złapać jakiej.
Na tym się opowieść nie skończyła, lecz ja już wiedziałem, co stoi w naszej umowie i mimo uwag świętobliwego, przydybałem sobie karczmareczkę do stolika. Odwróciłem się w stronę mojego towarzysza i rzekłem:
– Korni.
– Co zaś do Jasnej Panienki?
– Waruj na tych waszmości, a ja na stronę skoczę. Jutro mi powiesz co i jak, tylko przypilnuj, by nas nie orżnęli. Albo li na stos jakiś nie wyszykowali, bo coś mi tu brzydko gównem zajeżdża, a może te sakwy tak bystro Świętobliwy ukrył, że teraz jego tyłami przesiąkły?
Odwróciłem się szybko i łapiąc za pośladek (pulchny niczym dorodny bochen chleba) przy wtórze chichotu obłapianej i pośród złorzeczeń gawiedzi (że taki skur... im dziewkę podbiera i jeszcze z bękartem ostawi) na tyły poszedłem, po drodze miecza i sakwę zgarniając. Weszliśmy do jakiejś ciemnej izby, wyglądała jak obora, ale trochę bardziej ogarnięta.
Pod ścianami stały beczki z miejscowym trunkiem, na ścianach suszyły się jakieś dziwne liście, a pod sufitem wisiało solone mięso. Na środku izby stało prymitywne leże, bo łożem bym tego nie nazwał. Ślicznotka powoli podeszła do niego, musnęła moją dłoń swoją dłonią, odebrała mi miecz i powoli odłożyła go na bok, cały czas patrząc mi w oczy. Rozpiąłem kubrak i usiadłem. Wziąłem ostatni łyk piwa i odrzuciłem kufel na podłogę.
– Chodź tu śliczna, kobity dawnom nie miał, a chuć mam taką, że bym nawet łoszę wychędożył.
– Aś zać narwany. A te twarzyczke kto ci tak ślicznie przyfasadził? – zaśmiała się dotykając mojej blizny, ciągnącej się od lewego ucha do nosa.
– Wilkołak księcia waszmości Księstwa Krakowskiego. Psubrat zapłacić nie chciał i stworem poszczuł. Aliści niech szczeźnie, dość mam gadania! – Po czym chwyciłem ją mocno i przyssałem się do jej ust. Dłoń wbiłem w jej krocze i zerwałem suknię, poszło nadzwyczaj łatwo, jakby szwy i materiał tylko czekały na rozerwanie, wpadliśmy oboje w obłąkańczy szał... Pamięć płata mi figle, co się wtedy działo, grunt, że trwało to całą noc chyba. Przynajmniej, tak oceniam po pianiu kura, jak już schodziłem z niej po całym misterium.
Spałem jak niemowlę...
Rozdział pierwszy.
Obudziłem się.
Z jękiem podniosłem swoją oszpeconą i skacowaną twarz. Karczmarka nadal spała. Była całkiem naga, a jej spocone i skalane nasieniem ciało aż kleiło się przy dotyku. "Wcale nie jesteś taka piękna" pomyślałem patrząc na jej fałdki tłuszczu. Wstałem po cichu. Rozejrzawszy się po izbie, w zwolnionym tempie ubrałem gacie, koszulę, kolczugę i kubrak.
– Cholera, gdzie ta czapka? – Przeklinając zajrzałem pod leże. Była tam, a wraz z nią lewy but i onuce. Po skompletowaniu ubrania wyszedłem, a dziewce, z którą spędziłem noc w tym przybytku, rzuciłem na odchodne dwa srebrne talary. Zasłużyła sobie na nie. Ech co to była za noc, na samą myśl o nocnych igraszkach krew przyśpieszała. Trzasnąłem drzwiami.
Korni już siedział przy jednej z ław pośrodku sali. Jak zwykle o tej porze pił piwo, przegryzając je surowym, wędzonym mięsem. Dookoła panowała cisza, w wyszynku nie było nikogo poza nimi i karczmarzem. Dopiero teraz zauważyłem te same liście na ścianach co i w przyzbie na tyłach budynku.
– Bestio! – krzyknął w moją stronę, podnosząc w dłoni kufel, Korni. – Wreszcie wstałeś! Żeś mnie zostawił z tymi psiakrwiami świętobliwemi wczora. Chodźże tutaj i napij się. Gospodarzu! Kolejka!!!
Piwo. Jak zwykle. Wiecznie na kacu, wiecznie w drodze. Potwory, popijawy, rżnięcie, potworne dziewki, popijawy. Zaklęty krąg z którego nie da się wystawić nosa, a co dopiero nogi. Patrzą tylko z pogardą i boją się. Nasza sława dotarła tu przed nami. "Wyklęci", "Przeklęci", "Potwory w ludzkiej skórze", "Dziwadła" i wiele innych określeń, a każde obraźliwe, bo jak nazwać kogoś, kto lubuje się w bójkach, dziewkach i potworach? Nieważne. Że kościół ekskomunikę nałożył? Nieważne. Że ściga nas połowa Królestwa Polskiego? Nieważne. Że król miłościwie panujący trzy razy od wyroku śmierci odwoływał za zabicie gorgony, biesa, czy w końcu smoka pod Wawelem, co później zwalili my na Szewczyka. Biedak trafił za to na stos, bowiem był ten stwór własnością Księcia Waszmości Księstwa Krakowskiego. Podatki nim wymuszał a w zamian pozwalał okoliczne chłopy gnębić i owce im podkradać.
Podszedłem do ławy, zamówiłem piwo, rozsiadłem się wygodnie i wziąwszy do ręki kawał mięcha z misy Korniego, zapytałem:
– I jak?
– Normalnie. Kilka stworków, bestia i zatkać dziurę, co by znowu nie przyszły żadne potwornickie do tych Świętojebliwych waszmości z wizytacją.
– I tyle? Za taką zapłatę? – Wyjąłem mieszek z kieszeni i potrząsałem nim przed nosem towarzysza. – Śmierdzi mi to stary durniu. Straśny to smród. Bo to smród tego klechy. Gdzie ten Świętobliwy Wielce? Sami mamy w paszcze się pchać tym gadom?
– Przyślą nam tu kogoś dzisiaj, bodaj zara powinien tu być.
Karczmarz właśnie doniósł kolejne kufle złotego napoju. Drzwi wyszynku otworzyły się i do środka weszło dwóch chłopów. Szybko jednak wycofali się, widząc obcych, uzbrojonych i w dodatku w nastroju wielce bojowym. Z zewnątrz powiało upałem.
– Konie nakarmione? – zapytał Kornie łapiąc karczmarza za rękaw.
– Tak, panie.
– Objuczone?
– Też, mości.
– Możesz odejść. Którędy do klasztoru?
– Jak wyjdziecie pany, to w lewo i tam pod te górkę, a jak bydziecie na górze, to w lewo, przez te pola co tam widać, prosto drogą do jeziorka, a stamtąd to jeszcze ze dwie chwile i będzie widać klasztoru bramy.
– Dobra idź już. – Korni wcisnął mu monetę w dłoń. Gdy barman oddalił się, szepnął – Mi też śmierdzi ta cała historia. Jedźmy do klasztoru.
– Nie, jeszcze nie jestem na tyle napity, co by do tych Chimer w ludzkiej postaci jechać. – Spokojnie przechylił kufel. – Zabijemy stwory jak zwykle i jedziemy dalej. Książę depcze nam po podkowach, a ty chcesz się z Księżuniem w podchody bawić? W dupie mam, co tu śmierdzi i kto przejście otworzył. Robimy to, co należy i w drogę.
– W sumie masz rację. Druid ma ciężko w naszych czasach.
– Druid... Pieprzony zawód, drzewiej starczyło tylko ziół nazbierać i gusła odprawić. Nikt Bram nie otwierał, ni w Czarcich Magów nie bawił, a tera?
Drzwi znowu się otworzyły i wszedł wysoki na dwa metry, szeroki w barach kapłan. Rozejrzał się po pomieszczeniu przyzwyczajając oczy do panującego weń półmroku i szybkim krokiem (jak na takiego olbrzyma) podszedł do naszej ławy.
– To wyście?
– Kto my?– odparowałem patrząc na cudaka.
– Droidy co twory zadźgać mają. Jak tak to się śpieszta, bo droga daleko a przed wieczorem trza być.
– Dupa biskupa. Jeszczem nic nie jadł, a tu mi byle klecha każe cztery litery na siodło pakować, by byle strzyge, czy inne łajno ubić. Szacunku zero dla starej wiary.
– Jak dla mnie, to bym tylko jedno miał dla was. Tryczek, albo ćwiartki!– wrzasnął klecha, doskakując do mnie. Chwycił mnie za szmaty i podniósłszy do góry kontynuował. – Ino Ociec przełożon kazał, co bym was do tworów dostarczył i odejść pozwolił.
Po czym opuścił mnie na glebę i usiadł przy sąsiedniej ławie.
– Kurwa, ze wszystkich klechów świata, przerośnięty nawiedzony się nam musiał trafić! – Pomasowałem się po szyi – Zjem i wyjdziem. Hej klecho! Napij się z nami. Na trzeźwo nie da się myśleć.
Do izby weszła Salvia.
Na początku nie zwrócilimy na nią uwagi. Niepostrzeżenie podeszła więc i dysząc ze złości wycedziła mi prosto w ryj.
– Ty chamie parszywy. – Podniosła do jego oczu zaciśniętą piąstkę – Ty prostaku, coś żeś se myślał, że jak byle kurwiszcze wydymiesz, talarki rzucisz i w piczu ostawisz? O nie asanie, nie ze mną te gierki, ja ci pokażę gdzie se te piniyndze możesz wrazić! W dupe! O tam se je wsadź. – Rzuciła prosto w twarz. We trzej zdziwieni patrzyliśmy na nią jak majestatycznie odchodzi. Jej suknia falowała w rytmie kroków. – Ociec, juże jestem!
-To bier się za gary, bo sie zaraz będą schodzić zaś! – dobiegł głos z izby, na wprost wejścia.
– Ostra jest. – stwierdziłem patrząc za nią. Podniecenie uprzedniego wieczoru wracało z nową siłą.
– Te druid – zaczepił Klecha – Widzę że już cię tu, waści polubieli. Hehe, a juści, kamratów to wy dwaj wszędy najdziecie – parsknął śmiechem.
– Aś zabawny klecho. Jak Cię zwą?
– Brat Josef.
– Józek. Ładnie... Mamusia nazwała, czy przełożeni nadali? Józiu posłuchaj, tu nie bramy klasztoru, gdzie świętego każdy udaje. Tu jest szary świat, z którego wygnaliście naszych Bogów, pozbawiliście nas ich pomocy, a teraz to nas prosicie o pomoc, jak wasze zło spod władzy wam się wymyka? Obrzydliwe.
Przechyliwszy kufel pociągnąłem spory łyk i odbekając odstawiłem go na stole. Wytarłszy zatłuszczone dłonie o kubrak, wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia.
– Poczekam na dworze.
Pchnąłem mocno drzwi i wyszedłem z karczmy. Było naprawdę gorąco. Spojrzałem w górę, osłaniając oczy przed nadmiarem światła. Gorąco. "Bogowie nie są nam już przychylni" pomyślałem. Większość bogów odeszła, obrażona najazdem chrześcijańskich barbarzyńców. Ci którzy zostali, w dumie swej, odwrócili się od swych poddanych i nieczuli na ich prośby, modły i błagania pozostawali. Jedynie my, druidzi, ich kapłani mogliśmy się czuć w miarę bezpiecznie, otoczeni dawnym błogosławieństwem i ignorancją swych bogów. Nieliczni z tych co pozostali, nudząc się zapewne, czasami wspierali działania swych kapłanów w walce z innymi bogami, przywleczonymi przez misjonarzy chrześcijańskich.
– Dadźbóg nam dziś daje się we znaki. – szepnąłem. – Gdzież jesteście Łado i Swątevicie? – Rozejrzałem się dyskretnie. Wokół ni żywej duszy. Po prawej stronie, od wejścia do karczmy, ciągnął się potok, który kiedyś był rwącą rzeką mogącą przenosić towary. Tuż za potokiem stał młyn. Po tej stronie niegdysiejszej rzeki stała kaplica, a przed nią na placu postawiono ogromny drewniany krzyż. Pod krzyżem znajdowały się stosy i dyby, czekające na heretyków i innowierców (pominąwszy druidów na których nałożono ekskomunikę, jednak rozprawą papieską obłożono ochroną i wynajęto do walki ze złem jako "Świeckich Egzorcystów"). Droga, prowadząca do kościoła, nie była utwardzana, typowa małomiejska dróżka, wyjeżdżona wozami w ziemi. Naprzeciw karczmy stało kilka chałup krytych słomą. Na lewo od chałup stał mały dworek. Mieszkał w nim właściciel tych ziem, pan Onufry Gwizdek. W gruncie rzeczy poczciwy chłopina, ale jego żona to już inna historia. Wredny babsztyl, co każdą morgę ziemi wydrze zębami i ostatnią kroplę potu wyciśnie z chłopów batogiem. Zrobiłem krok naprzód. Piach zazgrzytał mi pod stopami. Gorąco. Svątevid się gniewa i suszę zesłał na okolicę. Bogowie są zazdrośni i okrutnie każą gdy ktoś ich rozsierdzi. Kolejny krok. Piach poderwał się z drogi i niesiony wiatrem zawirował wokół nóg. Już prawie południe. Cisza panująca w powietrzu była wręcz fizyczna. Wbijała się w uszy niczym szpikulce.
Drzwi karczmy otworzyły się. Korni i brat Josef wyszli na światło słoneczne mrużąc oczy. Dopiero teraz zauważyłem że jest coś przerażającego w wyglądzie zakonnika. Coś z jego szatą, kolor? Jego brak? Czy też ten... Ta! To niezmyta krew zastygła purpurą na jego habicie.
– Ty! Braciszku przy uboju robisz coś w krwie cały?
Braciszek ponuro spojrzał spode łba w moją stronę i nie spiesząc się, jednym zdaniem odparował:
– To krew chłopów przelana przez te Twory, ja żem ich chował na święconej ziemi.
Jego słowa ciążyły w głowie niczym ołów.
– Przykro mi – odparł Korni. – Ale teraz w drogę. Sam żeś mówił, co by się spieszyć bo do nocy trza tam być. Zabiłeś kiedy kogo?
– Nie.
– To zabijesz, ale nie chłopy tylko Twory bić będziesz, a to ważka rzecz i grzychu nie bydzie za to. Którędy jedziem?
Nie czekając na odpowiedź skręciłem za karczmę w kierunku stajni. Był to budynek postawiony z surowych beli, bez okien (zresztą jak i karczma) z wąskimi, acz wysokimi wrotami na przedzie. Wewnątrz było miejsca na dziesięć koni. Przed wejściem krzątał się jakiś młodzian. Widząc nadchodzące osoby wbiegł do środka krzycząc:
– Już prowadzę Acanowie.
Po krótkiej chwili wyłonił się, prowadząc wysokiego, czarnego i wychudzonego ogiera. Znać było po koniu, iż wiele już przeżył ze swoim panem.
– Twoja chabeta jest jeszcze chudsza, jak wcześni. – Zaśmiał się Korni, patrząc na chabetę. – Zdało mi się, że my tu ino jedyn dzień byli, aliści patrząc nań to w wątpienie wpadam. Ty stary Rypaczu, cóś żeż tak markotnym?
– Bogi nam nie zmogą w tej Bitwie. Znaki widziałem. Nie jest im na rękę nasza bytność tutej.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Kornie nie musiał mówić swojego "Róbmy swoje" w ogóle nie musiał nic mówić . Bogowie i tak byli już przeciwko nam. Mieliśmy wybór. Dostalim go kilkanaście lat temu, przed obliczem Nuncjusza Papieskiego Alberta. Życie w ryzach kościoła i czczenie po cichu własnych Bogów, w zamian tępiąc plugastwo wyłażące z otchłani, bądź dyby i śmierć na stosie. Jako że nie uśmiechało się nam przypiekanie, a ręce wolimy trzymać na kuflu i dziewkach, niż w dybach wybraliśmy życie. Chłopiec stajenny wyprowadził pozostałe konie.
Ruszamy. Na przedzie jechał brat Josef, nucąc pod nosem "Bogurodzicę", za nim ja, a na tyłach Korni. Skręcamy w lewo. W stronę jeziora.
Potyczka
Jest cicho.
Stanowczo za cicho. Siedzimy w tych krzakach i patrzymy na ten dół, niczym króliki w paszczę wilkom. Coś tam jest, Coś musi być, nie dało się zatkać wejścia żadnymi gusłami, modłami, nawet ziemia nie reagowała na próby kopania. Coś broni tego portalu. Coś, się tam czai by wyleźć i nas dopaść.
Ktoś otworzył portal, lecz nie wyczuwam jego obecności, śladu człowieka, zapachu. Czyżby to był ktoś "Stamtąd"? Przerażająca perspektywa. Wtedy musielibyśmy szukać drugiego portalu w okolicy, a to mało kuszące jest. Cichy zgrzyt, jakby drapanie pazurem o płytę grobowca dobiegł do moich uszu. Przylgnąłem do ziemi i nasłuchując czy będzie kolejny odgłos spojrzałem w lewo. Korni też to słyszał chyba. Leżał bez ruchu patrząc na dziurę. Za nim siedział zakonnik. Machnąłem mu dłonią aby się położył. Zioła przegnały nasz zapach, ale nie czyniły niewidzialnymi. A za przynętę nie chcę robić. Lepiej by nas za szybko nie zauważyło to Coś.
Ziemia drgnęła. Powoli zaczęła się rozsuwać . Jakby ktoś sypał ją po zboczu tylko w odwrotnym kierunku niż grawitacja. najpierw zobaczyłem ten skrobiący pazur. Później wychynęła reszta łapy, przedramię i bark. Całkiem ludzkie, nie licząc koloru i wielkości. Czarne i ogromne, "demon" pomyślałem. To on pilnuje wejścia. Lecz czy jest sam? Nie można było wykluczyć, że ten tu stwór to tylko zwiad. Już ja wiem jak działają te pokraki. W pojedynkę to nic nie znacząca kupa mięcha do rżnięcia i ciachania nożykiem, ale w kilku mogą niezłego burdelu narobić, a po tym co słyszałem w wiosce, to zapowiada się na małą armię. Spokojnie położyłem dłoń na rękojeści miecza, pogładziłem delikatnie i zacisnąłem nań palce. Miecz jakby stopił się z dłonią. Dobry to miecz, przez Zygfryda z Balic wykonany, a to najzacniejszy kowal w całej Europie bodajże. Szkoda tylko że w Księstwie Krakowskim kuje, bo dla Księcia teraz miecze zbroi, nie dla króla (który też za starej wiary Druidem był i ledwie ten cały kler u siebie toleruje) Nie dobył go jednak z pochwy tylko czekał. Demon wyszedł już z jamy i zaczął się rozciągać, jak chłop co rano z łoża wstaje. Nawet po jajcech się podrapał, a miał po czym, bydle. "Że też te psubraty łachów nie noszą nigdy" pomyślałem. Oj nieraz już bywało że mi ich przyrodzenie o ryło się obiło. Swąd po tym jak cholera, lecz co zrobić kiedy zawód taki, a i w wojaczce nie patrzy się na to, ino dźga gdzie mieczyk sięgnie. Dobrze że klatkę założyłem na pola to do rana nigdzie ta hołota nie wyjdzie. W dole zapadła cisza, demon usiadł na ziemi i czekał.
Ziemia znów drgnęła. Tym razem wynurzyło się z dołu kilka przykurczonych, zgarbionych i wychudzonych, drobnych postaci ze sterczącymi uszami. W kościstych łapach trzymali ludzkie piszczele i opierali się o nie jak o laski. Gnomy? Trolle? Pierun wie co to było... Nie chciałem już leżeć bezczynnie, patrząc na to, co zaś wylezie z tego czarciego leża, wolałem zacząć działać. Szczególnie, że te durnowate tworki już rozbiegły się po całej okolicy. Gwizdnąłem cicho i zerwałem się na równe nogi. Korni, słysząc ten dźwięk, również poderwał się i dobywając mieczy ruszyliśmy w kierunku bestii.
– Łado!!! – zakrzyknęliśmy obaj. Ja pierwszy dopadłem do potwora. Ciszę rozerwał okropny ryk. Małe gnojki piszcząc i śmiejąc się w przeraźliwy sposób, zaczęły doskakiwać do nas i okładać ze wszystkich stron tymi niby-laskami. Przed sobą ujrzałem plecy potwora. Czerń jego skóry powoli przeistaczała się w gorejącą czerwień, demon dziwnie przygarbił się, rozrósł i napuchł. Napięły mu się wszystkie mięśnie, łapy wydłużyły i dziwnie zdeformowały. Odwrócił się w moją stronę. "JESTEŚ" usłyszałem w głowie. W tym samym momencie nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jego zęby wyglądały jakby chciały wyskoczyć z potężnej szczęki. Ślepia przybrały kolor ognia piekielnego.
Wyskoczyłem w górę unosząc do ciosu miecz. Chciałem zamknąć na wieki te przeklęte oczy. Usłyszałem jakiś szelest z boku, lecz nie zwróciłem nań uwagi. Pewnie Korni, lub ten klecha dźgali pokrakę, gdyż krew tryskała mi żywo na twarz. Celowałem dokładnie, już prawie sięgałem jego czoła czubkiem ostrza, gdy poczułem ucisk na klatce piersiowej. Jeszcze trochę... Czuję jak żebra wżynają mi się w płuca, trzeszczą kości. Wrzasnąłem i spojrzałem w dół. Olbrzym trzymał mnie swoją potężną łapą i śmiejąc się szyderczo, sapał mi prosto w twarz. Broń wysunęła mi się z dłoni. Poczułem się jak dziecko. Po raz pierwszy w życiu byłem przerażony i zagubiony.
– Jak? – Zapytałem retorycznie. Ostatkiem sił oderwałem wzrok od demona. Spojrzawszy w bok zaniemówiłem. Szok związał mi gardło, zatkał uszy i wyostrzył wzrok, paraliżując resztę ciała. Korni i klecha leżeli rozszarpani na ziemi, a nad ich ciałami pochylała się... Salvia? W tym momencie zemdlałem.
Dziwny świat fantasmagorie: Druid
1
Ostatnio zmieniony ndz 30 mar 2014, 16:08 przez tamlin1125, łącznie zmieniany 3 razy.
Tomasz Marczak - Burzyciel Mitów