Domek nad jeziorem

1
Czarna toyota stała w blasku słońca. Promienie odbijały się od wypolerowanego lakieru. Marek właśnie wkładał do bagażnika ostatnią torbę. Wpasowała się idealnie w wolne miejsce, niczym ostatni element układanki.

Z ulgą zamknął bagażnik i otarł pot z czoła. Słońce przypiekało od kilku dni. Nagrzany chodnik parzył lekko nawet przez cienkie podeszwy japonek.

Dochodziło południe. Gdyby nie problemy żołądkowe Marty właśnie dojeżdżaliby na miejsce, uciekając w ostatniej chwili przed falą popołudniowych upałów. Niestety, przed nimi rysowało się kilka godzin jazdy w ukropie. Spocona koszulka lepiła się Markowi do pleców, jednak ten przestał zwracać na to uwagę przed godziną. Z zamyślenia wyrwało go wołanie Marty.

- Co tam? – zapytał, wchodząc na korytarz.
Kobieta stała pośród trzech, zapakowanych do granic wytrzymałości, podręcznych toreb. Gdzieś pomiędzy tym bałaganem kręciła się jeszcze mała Madzia.
- Słuchaj, postaw na tylne siedzenie te dwie torby, a tą rzuć mi pod nogi – powiedziała. - Poza tym to chyba wszystko?
- Nie wiem, pewnie za chwilę znowu przypomni ci się coś jeszcze – odparł z wyrzutem Marek. – Naprawdę, chyba trochę przesadzasz. Jedziemy na tam na tydzień, może trochę dłużej, a ty praktycznie spakowałaś całe szafy i kuchnię. Z tego co wiem będzie tam pralka, sklepy pewnie też.
- Jak jesteś taki mądry mogłeś sam się za to zabrać – burknęła kobieta. – Dobra, bierz to stąd, ja jeszcze sprawdzę czy wszystko powyłączane i możemy jechać.
Mówiąc to wzięła na ręce córeczkę i odeszła w głąb domu.

Marek westchnął i posłusznie zaniósł następne torby do samochodu. Patrząc na upchany do granic możliwości wóz nie mógł wyzbyć się porównań do Romów jeżdżących ze swoim dobytkiem od miasta do miasta.

W końcu przed domem pojawiła się Marta trzymająca Magdę na rękach. Zamknęła drzwi, kilka razy energicznie pociągnęła za klamkę upewniając się czy aby na pewno są zamknięte i ruszyła w stronę samochodu. Przy tylnych drzwiach czekał Marek.
- Na pewno wszystko? – zapytał ponownie z przekąsem.
- Tak, na pewno – odpowiedziała, sadzając córkę na foteliku.
Przez kilka sekund siłowała się z pasami, aż wreszcie udało jej się trafić w wyznaczone miejsce. Po niemałym wysiłku, wyprostowała się i poprawiła okulary przeciwsłoneczne na nosie.
- Gotowe, możemy jechać – powiedziała do męża.
Kilka chwil po tym cała trójka siedziała wygodnie na swoich miejscach. Czarna toyota zjechała z podjazdu i zniknęła za najbliższym zakrętem, pozostawiając po sobie wzbijające się coraz wyżej tumany kurzu i domykającą się właśnie bramę wjazdową.

Jechali nieprzerwanie od ponad trzech godzin. Mechaniczny głos nawigacji mówił, że do celu pozostało już tylko trzydzieści kilometrów. Od pewnego czasu jechali w kompletnej ciszy. Gdzieś w tle słychać było przytłumione dźwięki silnika, a z głośników sączył się głos wokalisty Queenu. Madzia spała nieprzerwanie od Czu kiedy tylko wyjechali z osiedla. Marta poszła w jej ślady niecałą godzinę temu. Marek nawet gdyby chciał, nie mógł zasnąć. Rzecz jasna kierował w tej chwili pojazdem, ale odkąd tylko pamiętał podczas jazdy, czy to samochodem, autobusem albo pociągiem, nigdy nie mógł zmrużyć oczu. Zawsze zazdrościł tym, którzy tylko słysząc burczący silnik lub stukot kół o szyny momentalnie zasypiali. Wreszcie udało mu się minąć tabliczkę z nazwą wsi do której zmierzali. Poszturchał lekko Martę. Ta, nieco zdezorientowana, podniosła ociężale głowę i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzała się wokół.

- Co się stało? – zapytała zaspana.
- Już jesteśmy, właśnie minąłem tabliczkę z napisem.
W tej samej chwili nawigacja wydała z siebie trzy przeciągłe piknięcia i wyłączyła się. Po dokładnej mapie nie pozostał żaden ślad, zastąpił ją czarny ekran.
- Cholera, co jest – mruknął Marek, uderzając bezmyślnie rysikiem w kilkucalowy ekranik.
- Daj spokój, już i tak przecież jesteśmy – powiedziała Marta.
- No tak, ale przecież nie wiem jak dojechać pod sam dom. Cholera, musimy się gdzieś zatrzymać.
- Tak to jest, jak kupuje się dom, nie widząc go nawet na oczy.
- Nie zaczynaj znowu, przecież mogliśmy go obejrzeć dokładnie w Internecie. Oboje zadecydowaliśmy o kupnie więc nie rób mi znowu wyrzutów.
- Dobrze, ja nic nie mówię, ale kupowanie domu nie widząc go ani razu na żywo jest dosyć dziwne. Teraz nawet nie wiesz jak tam dojechać.
- Zaraz się dowiem – odpowiedział z entuzjazmem Marek, wskazując palcem na starszego mężczyznę siedzącego pod sklepem. – Ten dziadek na pewno będzie wiedział.
Zaparkował kilka metrów od niego i podszedł. Mężczyzna miał głowę uniesioną ku górze, kompletnie nie zwracał uwagi na to co dzieje się wokół. Zza ucha, spośród kosmyków siwych włosów, wyłaniała się końcówka papierosa. Obie dłonie miał zaciśnięte na żółtej puszce z piwem. Dodając do tego strasznie szerokie, lniane spodnie i kraciastą koszulę, wyglądał dosyć osobliwie aczkolwiek przyjaźnie.
- Przepraszam pana – zagadał niepewnie Marek.
Mężczyzna powoli opuścił wzrok. Zsunął okulary na sam czubek długiego i szpiczastego nosa.
- Witam pana serdecznie – powiedział już z lekkim uśmiechem Marek, zachęcony przyjaznym spojrzeniem mężczyzny. – Razem z żoną kupiliśmy tutaj u was domek niedaleko jeziora. Niestety, nawigacja nam wysiadła i nie wiemy jak tam dokładnie trafić…
- Chodzi panu o domek na Strzechach? – zapytał dziadek, przerywając Markowi dalszy wywód. – To wy go kupiliście?
- Tak, dokładnie o ten. Czyli wie pan gdzie to jest?
- Tak, nie trudno tam trafić. Po prostu, cały czas jedziecie prosto asfaltówką, aż miniecie stary przystanek. Potem trzeba skręcić w pierwszy zakręt zaraz za nim i cały czas prosto, aż dojedziecie do posesji.
- Aha, w takim razie strasznie dziękują panu za pomoc. Myślę, że jakoś trafię – odpowiedział z uśmiechem Marek.
- Nie ma problemu. Pozwoli pan, że się zapytam – jak przebiegały rozmowy z właścicielami? Chcieli sprzedać dom? Łatwo było się dogadać?
- A wie pan, strasznie się zdziwiłem, że tak szybko się dogadaliśmy i do tego tak zeszli z ceną. Ale niby strasznie potrzebowali pieniędzy na bilety do Stanów i pobyt tam. Mówili, że chcą lecieć do córki na parę miesięcy. W każdym razie myślę, że razem z żoną trafiliśmy na dobrą okazję.
Przez moment Markowi wydawało się, że starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął w momencie kiedy wspominał o podróży poprzednich właścicieli do Stanów.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak życzyć udanego pobytu – zakończył z uśmiechem dziadek, po czym wstał i uścisnął Markowi dłoń.
Przez cały ten czas ich rozmowę podsłuchiwała ekspedientka, stojąca za wejściem do sklepu.

- Patrz, to chyba ten przystanek – Marta wskazała palcem na rozwalającą się budę z dachem z blachy falistej.
Marek skinął nieznacznie głową. Faktycznie, chwilę po minięciu baraku, małżeństwo zauważyło polną drogę, przedzierającą się przez gęsty zagajnik.
Była w fatalnym stanie. Ich terenowa toyota, pierwszy raz od zakupu mającego miejsce ponad trzy lata temu, dostała okazję do wykazania się. Wreszcie, po kilkuset metrach jazdy po wybojach, dziurach i kamieniach, między gałęziami zaczął pojawiać się ciemnozielony dach. W końcu udało im się dojechać na teren posesji. Zewsząd otaczały go wysokie i chude modrzewie, a w centralnym punkcie znajdował się ich nowy domek letniskowy. Słońce właśnie zaczęło chylić się ku zachodowi, pierwsze promienie przebijały się właśnie konarami, rzucając blask na nowe dachówki.

- Jest dokładnie taki jak sobie wyobrażałem – powiedział Marek, siedząc jak zaczarowany za kierownicą i wpatrując się na nowy nabytek.
- No, wygląda ładnie, zobaczymy jak tam w środku – Marta starała się ukryć swój entuzjazm.
- Mała jeszcze śpi? – zapytał Marek.
- No, przespała całe popołudnie. Cholera, znowu w nocy będzie wariować – westchnęła Marta.
- E tam, chodź, zobaczymy szybko jak tam w środku wygląda.
Oboje wyszli z samochodu i po cichu zamknęli drzwi, aby nie obudzić małej. Zostawili szeroko otwarte szyby, aby dziewczynka nawdychała się jak najwięcej świeżego, leśnego powietrza, będącego miłą odmianą od miejskiego zaduchu.
Marek otworzył drzwi. W powietrzu unosiły się jeszcze resztki zapachu wyschniętej farby. Kilka tygodni przed przyjazdem wynajęli ekipę remontową, która miała urządzić dom według ich wytycznych. Ograniczyło się to głównie do przemalowania wszystkich ścian oraz wymiany dachówek.

Korytarz na parterze zajmował praktycznie połowę metrażu. Druga część należała do sporej kuchni, salonu i malutkiej ubikacji. Wszystko wydawało się świeże i przestronne, głównie przez pomalowane na jasny kolor ściany. W kuchni znajdowały się dwie kolejne pary drzwi – jedne prowadziły na dół do piwnicy, drugimi można było wyjść na tyły domu.
Świeżo wypolerowane schody prowadziły na piętro. Nie znajdowało się na nim nic poza stojącą pod ścianą ogromną agawą. Przez okno dachowe wpadały promienie słońca, oświetlając cały korytarz. Dodatkowo były tam dwa pokoje – jeden miał służyć za sypialnię i nie znajdowało się w nim nic poza ogromnym łóżkiem i skromną, drewnianą szafą z Ikei. Drugi miał być pokojem dla Magdy. Nie licząc ciągle nie wyciągniętego z kartonu łóżeczka, był pusty. Naprzeciwko agawy znajdowała się łazienka. Ze wszystkich stron otoczona białymi kafelkami. Oboje postanowili zaszaleć i kazali wstawić tam zarówno prysznic, jak i brodzik z hydromasażem.

Płacz Magdy dochodzący z podwórka zakończył ich kilkuminutowy obchód.
- Dobra, ja ją nakarmię, a ty wnieś do domu wszystkie bagaże.
- Przydałaby się jakaś kolacja – westchnął Marek.
- Przecież w torbie mam zapakowane spaghetti.
- To miło – odparł z uśmiechem Marek.
Marta szybkim krokiem ruszyła w stronę samochodu, a on przystanął na ganku. Usiadł na schodku, zamknął oczy i wsłuchiwał się w śpiew ptaków. W tej chwili doszedł do wniosku iż zakup domu na takim odludzi był definitywnie trafionym pomysłem.

Wnoszenie walizek do środka trwało ponad pół godziny. Kiedy z hukiem i wyraźną ulgą położył ostatnią z nich na korytarzu, zachęcony zapachem sosu bolońskiego, udał się do kuchni. Na kwadratowym stole stała ogromna miska z makaronem, a obok niej nieco mniejsza, z czerwonym sosem w środku. Mężczyzna nałożył sobie ogromną porcję, wlał do kubka zimną colę i z ulgą usiadł na krześle.

- Wszystkie torby są na korytarzu. Naprawdę, nie wiem po co ich aż tyle.
- Myślisz, że tak łatwo spakować do jednej walizki wszystko co potrzebne rocznemu dziecku? – zapytała Marta.
- Pewnie nie, ale mimo wszystko, sam spakowałem się do jednej torby, która zmieściłaby się nawet na tylnym siedzeniu. A rzeczy twoje i małej zajęły cztery duże walizki.
- Przynajmniej niczego nam nie zabraknie – dodała z uśmiechem.
- No, teraz to na pewno. Słuchaj – Marek przerwał na chwilę, wciągając zwisającą z ust nitkę makaronu – może byśmy się tak przeszli nad jezioro przed zmrokiem? Nawet nie wiemy dobrze gdzie to jest, a można byłoby się zorientować. Może zdążymy zanim słońce zajdzie, pewnie będzie ładny widok. A spacer przed snem dobrze zrobi małej.
- Jasne, czemu nie.
- A tak w ogóle gdzie jest Magda?
- Bawi się klockami w salonie.

Po dziesięciu minutach szli ścieżką, która według nich powinna prowadzić nad jeden z brzegów pobliskiego jeziora. Mała Magda szła swoim koślawym krokiem, starając się być jak najdalej od smagających jej drobne nóżki źdźbeł trawy.

- Chyba jesteśmy blisko, czujesz? – zapytał Marek, podciągając nosem.
Faktycznie, powietrze stało się bardziej rześkie, czuć było, że niedaleko znajduje się woda. W końcu udało im się wyjść z lasu na ścieżkę, biegnącą wzdłuż brzegu jeziora zarośniętego przez wysokie trzciny.
- Chodźmy w tamtą stronę, to chyba jakaś plaża – Marta wskazała na jasny miejsce, niedaleko od nich.
Najprawdopodobniej była to miejscowa plaża. Wskazywał na to piasek i mający kilkanaście metrów długości, wątpliwego stanu pomost.
Samo jezioro było naprawdę spore. Miało kształt litery „L”, jego pozostała część znikała gdzieś za ścianą drzew. Brzegi były porośnięte trzciną, gdzieniegdzie znajdowały się małe ławeczki oraz stanowiska wędkarskie. Uwagę zwracała przejrzystość wody. Jeszcze nigdy nie byli nad jeziorem, w którym byłaby tak czysta.
- Ciekawe co muszą robić, że jest taka – zapytał Marek. – Aż chce się kąpać, jutro musimy tu przyjść.
Zdążyli idealnie na zachód słońca. Było bezwietrznie, tafla wody przypominała blat stołu. Promienie słońca ciągnęły się przez całą szerokość jeziora, swój bieg kończyły na brzegu plaży, tuż przed ich stopami.
- Pięknie – powiedziała pod nosem Marta, biorąc na ramiona córeczkę.
- No, myślę, że uda nam się tu wypocząć – oboje uśmiechnęli się szeroko do siebie i stali tak jeszcze przez chwilę. Objęli się w pasie i wpatrywali w rozświetloną taflę wody. Wreszcie wolnym krokiem udali się w drogę powrotną. Ku uciesze Marty, podczas tego wieczornego spaceru mała zasnęła i nie obudziła się już do samego rana.

Marek przez całą noc nie mógł zmrużyć oka, bez przerwy napawając się otaczającą go ze wszystkich stron naturą i błogim spokojem, który ze sobą niosła. Leżał z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się w pokryte gwiazdami niebo. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że lepiej będzie posiedzieć na ganku. Nalał sobie coli, wygrzebał z samego dna torby paczkę papierosów i jako, że nie mieli żadnych mebli ogrodowych, usiadł na jednym ze stopni przed domem. Zaciągnął się głęboko papierosem. Wpatrując się w tłusty księżyc, poczuł na plecach miły dreszcz. Siedział tak w ciszy, otoczony zewsząd dźwiękami nocy i odpalał papierosa za papierosem. W pewnym momencie wydało mu się nawet, że słyszy jakiś krzyk. Po jakimś czasie ta kontemplacja nocy znudziła mu się i wrócił do środka. Wsunął się pod prześcieradło i zasnął.

Wydawało mu się, że ledwo co się położył, kiedy obudziły go jakieś hałasy. Otworzył leniwie oczy i zobaczył szukającą czegoś w torbie Martę.
- Co robisz? – zapytał półprzytomny.
- Szukam butów do biegania, nie pamiętam gdzie je włożyłam – odpowiedziała zniecierpliwiona Marta, przekładając rzeczy w walizce.
Marek usiadł na łóżku. Zobaczył, że żona ma na sobie koszulkę i legginsy do biegania. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył także, że na nie ma jeszcze szóstej.
- Pewnie zapomniałaś – powiedział, człapiąc do łazienki.
- Bardzo śmieszne – odburknęła.
Po kilku minutach skrupulatnych poszukiwać udało jej się natrafić na reklamówkę, w którą zawinięte były białe adidasy.
- Dobra, to ja idę, a ty nawet nie kładź się spać, Magda i tak pewnie za chwilę się obudzi – powiedziała przez drzwi do łazienki Marta. – Jak możesz, to zejdź na dół i wstaw ekspres do kawy, do tego możesz zrobić nawet jakieś śniadanie, no chyba, że wolisz znowu spaghetti. Aha, mleko dla małej masz w lodówce, ale musisz podgrzać. I przewiń ją od razu jak się obudzi.
- Nie ma sprawy – odpowiedział Marek, wychodząc z łazienki.
Po wyjściu na zewnątrz kobietę powitało niesamowicie czyste i rześkie powietrze. Słońce dopiero pojawiało się na niebie, drzewa kołysały się delikatnie, popychane przez lekkie podmuchy wiatru, a śpiew porannych ptaków był dopełnieniem tego idealnego poranka. Marta wciągnęła kilka głębokich haustów powietrza, po czym założyła słuchawki i zaczęła truchtać. Z czasem przyśpieszała, aż w końcu zaczęła biec swoim zwykłym tempem. Dawno nie czuła się tak dobrze. Pierwszy raz od dawna udało jej się biec, słysząc jedynie muzykę grającym w słuchawkach. W tej chwili nie myślała o niczym, miała przed oczami tylko drzewa i wijącą się pomiędzy nimi ścieżkę. Po kilku kilometrach, nadal czując się zaskakująco dobrze, przyśpieszyła tempo jeszcze bardziej. Po kilkuset metrach poczuła, że już dłużej nie wytrzyma i postanowiła zrobić przerwę.

Spostrzegła, że po jeden stronie ciągle znajdowały się chude modrzewie, jednak po drugiej ustąpiły miejsca polanie, na której rosło kilka dębów. Powolnym krokiem podeszła do jednego z nich. Stał po środku, miał najgrubszy konar i najbardziej rozłożyste gałęzie. Jednak to nie to najbardziej zwróciło jej uwagę.
Drzewo miało na korze wyryty jakiś znak. Przypominał on trójkąt znajdujący się wewnątrz większego kwadratu. Zaciekawiona tym nietypowym zjawiskiem Marta, zaczęła bliżej oglądać całe drzewo wokół, jednak niczego innego nie dostrzegła. Nigdy wcześniej nie spotkała się z takim znakiem, a w takim miejscu bez wątpienia wyglądał on nieco osobliwie i nietypowo. Nie mogąc przestać o tym myśleć, doszła do wniosku, że to pewnie jakieś dzieciaki bawiły się w lesie i wyryły jakiś znak na drzewie. Bo cóż innego mogłoby to być jak nie pozostałość po jakiejś dziecięcej zabawie?
Po kilku minutach odpoczynku ruszyła w drogę powrotną. Powietrze nadal pachniało świeżością, ptaki ciągle wprowadzały w błogi nastrój jednak coś tego ranka zepsuło pogodny stan ducha Marty…
Na joggingu spędziła ponad godzinę czasu. Z kuchni dochodził niewyraźny dźwięk radia, a także miły zapach kawy i tostów. Tylne drzwi były otwarte. Stał w nich Marek, trzymając w dłoni kubek z kawą.
- I jak tam?
- Dobrze, tu jest naprawdę pięknie – odpowiedziała mężowi, jednak jej pogodny ton głosu wydał się być wymuszonym. – Idę pod prysznic, coś zjem i trzeba się rozpakować.
- No właśnie, musimy tu trochę ogarnąć. Głupio wyglądają te torby w sypialni.
- Potem możemy iść na jezioro.
- Nie ma innej opcji – skwitował z uśmiechem na ustach Marek.

Rozpakowywanie bagaży i sprzątanie domu zajęło im całe przedpołudnie. Cały ten czas mała Madzia spędziła w kącie salonu, bawiąc się klockami. Utwierdziła tym w przekonaniu swojego ojca iż równie dobrze zamiast całej torby maskotek, grzechotek i lalek wystarczyłoby zapakować worek z klockami. Przez otwarte drzwi i okna wpadał świergot ptaków i leniwy szum drzew, umilając w ten sposób domowe obowiązki. Wreszcie, po kilku godzinach polerowania, wycierania i układania, jedynym śladem po trwających niedawno porządkach był stos walizek ustawiony na środku korytarza.

- Coś trzeba będzie z nimi zrobić – powiedziała Marta, ocierając pot z czoła. – Gdzie jest wstawimy?
- Przecież mamy pustą piwnicę – odpowiedział Marek.
Faktycznie, w kuchni były jeszcze jedne drzwi, a za nimi schody prowadzące do piwnicy. Kompletnie o niej zapomnieli.
Po zejściu okazało się, że jest dosyć spora i kompletnie pusta. Światło dnia wpadało nieśmiało przez brudne szyby. Wewnątrz panował zapach zgnilizny i starych drożdży. Jednak najbardziej uwagę Marty zwróciły obdarte ściany, a dokładniej tajemniczy symbol narysowany w kącie. Podeszła do niego bliżej i poczuła lodowaty dreszcz. Widziała już dzisiaj coś podobnego. Rano, na tym ogromnym dębie. Znowu ten sam trójkąt uwięziony w kwadracie.

- Co tam masz? – zapytał Marek, widząc, że żona w ogromnym skupieniu przygląda się ścianie.
- Nie, nic – zbyła go. – Po prostu, jakiś śmieszny rysunek – wskazała palcem.
- Pewnie dzieci właścicieli narysowały – odpowiedział mężczyzna. – Myślę, że wypadałoby odmalować tutaj trochę. Co prawda to tylko piwnica, ale mimo wszystko, wygląda strasznie.
- Masz rację, jutro możesz jechać po jakąś farbę – odpowiedziała Marta, licząc na jak najszybsze zamalowanie dziwnego symbolu. Nie miała pojęcia jaki jest jego sens, ale mimo wszystko chciała mieć z nim jak najmniej wspólnego.
- Okna też można trochę umyć, wyglądają okropnie. Cholera, chyba faktycznie nikt tutaj nie zaglądał. I jeszcze ten zapach – Marek wykrzywił twarz. – Co oni tutaj trzymali?
- Nie wiem, ale śmierdzi niesamowicie – przytaknęła kobieta.
- Dobra, i tak zniosę tutaj te torby, postawię je zaraz przy schodach, tam trochę ładniej pachnie – mówiąc to szedł już na górę.
Marta została sama. Znowu zaczęła przyglądać się tajemniczemu rysunkowi. Poczuła się nieswojo, stając tutaj sama, otoczona półmrokiem i odpychającym zapachem. Nagle wydało jej się, że ktoś za nią stoi. Odwróciła się gwałtownie, jednak jedyne co zobaczyła to obdartą ścianę.
- Co mówiłeś? – krzyknęła do Marka.
Mogła przysiąc, że słyszała głos męża.
- Co? – odkrzyknął z góry mąż.
- Nieważne – odpowiedziała, czym prędzej kierując się ku schodom.
Po raz ostatni skierowała wzrok w kąt piwnicy, jednak tak jak wcześniej, nic tam nie zobaczyła.

Słońce przypiekało w najlepsze. Marek doszedł do wniosku, że to odpowiedni czas na kąpiel. Jako, że Marta właśnie robiła obiad, a mała Magda niedawno rozpoczęła południową drzemkę, zawiesił na ramieniu ręcznik i w samych spodenkach udał się nad jezioro.
Po porannym wietrze nie było już śladu. W lesie panował spokój, zakłócany jedynie przez chroboczącą pod stopami Marka ściółkę. Było naprawdę gorąco.

Ku jego zdziwieniu jezioro było puste. Po dojściu do plaży zobaczył, że jest sam. Zdziwił się tym bardzo. Przecież woda jest tak czysta, a na dworze tak ciepło. Może mieszkańcom już znudziło się miejscowe jezioro? Albo wszyscy jedzą obiad? Albo może jest jakiś zakaz kąpieli? Zwłaszcza ta ostatnia opcja go zaniepokoiła. Zaczął szukać wokół siebie tabliczek z informacją o zakazie kąpieli czy może jakimś skażeniu wody ale na nic takiego nie trafił. Ostatecznie doszedł do wniosku, że we wsi panuje teraz zapewne pora obiadowa i napływu plażowiczów można spodziewać się za jakąś godzinę. Trafił idealnie w porę.

Rzucił niedbale ręcznik na ciepły piasek i wskoczył do wody. Była wręcz idealna. Postanowił dopłynąć do przeciwległego brzegu, tak na rozgrzewkę. Poruszał się spokojnym tempem. Kiedy wreszcie dopłynął do celu i przystanął na moment wydało mu się, że za trzcinami ktoś go obserwuje. Kiedy zaczął dokładniej wpatrywać się w tamto miejsce, usłyszał czyjeś oddalające się kroki.

- Halo, jest tam kto? – zawołał, jednak po domniemanym podglądaczu nie było śladu.
Mężczyzna zignorował to, podejrzewając, że to pewnie jakieś dzieciaki nie mają co robić. Gdzieś w głębi duszy dopuszczał jeszcze możliwość, że to może jakaś fanka przyczaiła się na niego, ale doszedł do wniosku, że na takie sytuacje będzie mógł liczyć dopiero za kilka lat, kiedy będzie miał na koncie nie cztery, a czternaście książek. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl i odbił od brzegu, kierując się na środek jeziora.

Krążył tak jeszcze przez jakiś czas, nie myśląc o niczym. Po przepłynięciu praktycznie całego jeziora zarówno wzdłuż jak i wszerz, wyszedł na plażę. Zdziwiło go ogromnie to iż przez cały ten czas nie spotkał żadnej żywej duszy. Plaża, nie licząc jego ręcznika i kręcącego się w pobliżu psa, była nieprzerwanie pusta. Nikogo, kto podczas trwającego już ponad tydzień niekończącego się upału, chciałby się wykąpać w jeziorze.
Nie zabrał ze sobą telefonu toteż nie wiedział, która jest godzina. Postanowił powylegiwać się jeszcze przez jakiś czas na plaży. Położył się na brzuchu, twarz ukrył w ręczniku i w mgnieniu oka zasnął.

Nie wiedział jak długo spał. Obudziło go lekkie poszturchiwanie w bok. Otworzył leniwie oczy. Zobaczył, że obok niego siedzi Marta, a na plecy próbuje wspiąć się Magda.
- Dzień dobry – powiedziała kobieta, zauważając, że już nie śpi.
- Która godzina? – zapytał zdezorientowany Marek.
- Dochodzi piętnasta.
- Cholera, nawet nie wiem kiedy zasnąłem.
- Myślałyśmy, że się utopiłeś. Nie mogłeś wrócić do domu i tam się położyć?
- Przepraszam – powiedział z rozbrajającym uśmiechem Marek. – Cholera, chyba przypiekłem sobie plecy.
Oboje roześmiali się głośno i szczerze. W końcu podnieśli się i wspólnie wrócili do domu.
Nie dostrzegli ukrywającej się w pobliskich zaroślach skulonej postaci…

- Czemu na tej plaży były takie pustki? – zapytała Marta, kiedy po późnym obiedzie siedzieli na ganku i oboje wpatrywali się w goniącą motyla córkę.
- Sam nie wiem. Myślałem, że może jakiś zakaz czy coś, ale nic takiego nie zauważyłem – odpowiedział. – Może po prostu nie lubią się kąpać? – wzruszył ramionami.
- Zrobisz dzisiaj grilla? – Marta szybko zmieniła temat.
- Czemu nie, ale ty jedziesz do wsi po mięso. Ja w tym czasie rozstawię grill i rozpalę. Chyba mamy jeszcze trochę brykietu… Cholera, muszę coś jeszcze napisać, chyba od tygodnia nic nie robiłem.

Marek był pisarzem cieszącym się umiarkowanym zainteresowaniem. Jego pierwszy zbiór opowiadań został nawet dobrze przyjęty, niestety, powieść, którą wydał następnie, już nie. Następne dwie książki były już nieco lepsze i bardziej na poważnie, głównie przez to, że stał się głową rodziny. Cieszył się niezmiernie z faktu, że może swoim pisaniem utrzymać rodzinę. Co prawda różnie mogłoby się to potoczyć gdyby nie okazały spadek po ojcu, jednak teraz się tym nie przejmował. Jedyną rzeczą której nie lubił w pisarstwie były terminy. A data wysłania pierwszych stu stron zbliżała się nieubłaganie.
- Może wieczorem coś ci się uda wystukać.
- W dzień i tak nie potrafię pisać.
- A ty w ogóle jeszcze potrafisz pisać? – zapytała z przekąsem kobieta. – Te twoje ostatnie opowiadania, które mi dałeś były naprawdę słabe. Kompletnie nie w twoim stylu. Nudne i pretensjonalne.
- Tak to jest jak się pisze nie mając nawet ułożonego w głowie pomysłu – westchnął Marek. – Muszę na coś wpaść, bo może być ciężko. Nie mam jeszcze nic, a pozostały mi trzy tygodnie…
- Jakoś to będzie – kobieta uśmiechnęła się do męża i wróciła do domu.

Marek resztę popołudnia spędził na ganku wpatrując się w pusty ekran laptopa, który w ciągu najbliższych trzech tygodni powinien zapełnić chociaż połową swojej nowej powieści. Wreszcie dał sobie spokój, wiedząc, że jeśli nie napisał nic przez cztery godziny, dzisiaj nie uda mu się ruszyć z miejsca. Zamknął głośno klapę laptopa. Zaczął wpatrywać się sennym wzrokiem w bawiącą się klockami córkę. Ta wydawała się nie zauważać nic poza kolejnymi elementami układani i zielonym kocem na którym siedziała.

- Marta, jedziesz po te mięso? – krzyknął wreszcie Marek.
Czekał przez chwilę na odpowiedź. Powtórzył się kilka razy, w końcu wstał i wszedł do kuchni. Kobieta czytała książkę z założonymi słuchawkami. Nachylił się aby zobaczyć tytuł. Ku jego uciesze była to jego debiutancka powieść. Podszedł do żony i szturchnął ją delikatnie.
- Co jest? – zapytała kobieta, zdejmując słuchawki.
- Jak tam książka?
- Z każdym kolejnym czytaniem coraz mniej mi się podoba – odpowiedziała z uśmiechem na ustach, po chwili dodając. – Żartuję, za każdym razem czyta się ją świetnie. Dlaczego już tak nie piszesz?
- Nie wiem – odparł markotnie. – Coś się musiało zaciąć…
- A teraz coś napisałeś?
- Kompletnie nic. Siedziałem wpatrzony w tego laptopa przez kilka godzin i nic nie mogłem z siebie wydusić.
Oboje zamilkli na chwilę, tak jakby na znak żałoby związanej z twórczą niemocą Marka.
- To może daj sobie już na dzisiaj spokój i rozpal grilla, co? A ja pojadę po zakupy.
- Nie ma sprawy, właśnie miałem cię o to prosić.

Temperatura nieco spadła. Podczas pojedynczych powiewów, można było nawet powiedzieć, że jest przyjemnie. Marta zaparkowała na pustym parkingu przy sklepie. Na pobliskiej ławce siedziało dwóch miejscowych, kurczowo ściskając puszki z piwem. Nie zwrócili uwagi na samochód. Po prostu siedzieli i pociągali raz za razem spore łyki piwa.
Wewnątrz sklepu panował przyjemny chłód. Ilość asortymentu mocno zdziwiła Martę. Co prawda nie spodziewała się uginających się pod ciężarem towarów regałów tak jak w marketach, ale liczyła na coś więcej niż świecące pustkami lodówki i kilka butelek napoi na półkach. Oprócz niej, w sklepie znajdowało się młode małżeństwo. Na pierwszy rzut oka byli w jej wieku.

- Dzień dobry – powiedziała, przekraczając próg.
- Dzień dobry – odpowiedziała siedząca za ladą sprzedawczyni, przy okazji obdarowując ją ogromnym uśmiechem. – W czym mogę pomóc?
- Czy dostanę kilogram karkówki? – zapytała Marta, wpatrując się z nadzieją na kilka kawałków mięsa leżących w lodówce.
- Oczywiście.
- I jeszcze dziesięć tamtych kiełbas – wskazała na samotnie zwisające z uchwytu pęto.
Kiedy sprzedawczyni odeszła od lady, inicjatywę przejęło młode małżeństwo.
- Przepraszam, czy to czasem nie pani kupiła ten domek nad jeziorem? – zapytała nieśmiało stojąca za Martą kobieta.
- Tak, to ja – odparła z uśmiechem. – A co, wie pani gdzie to jest?
- Tak, przechodziliśmy z mężem tam kilka razy. Dobrze pani trafiła, naprawdę piękne miejsce. Jak tam pierwsze dni?
- Bardzo dobrze, trafiliśmy na dobrą pogodę – odpowiedziała Marta.
Po chwili ciszy poczuła się niezręcznie widząc jak jest świdrowana wzrokiem przez swoją rozmówczynię. W końcu, nie mogąc wytrzymać, palnęła:
- Może wpadniecie państwo do nas dzisiaj na grilla? Właśnie kupuję mięso, za jakąś godzinę wszystko powinno być gotowe.
Kobieta spojrzała się na swojego męża. Ten kiwnął nieznacznie głową, obrzucając Martę tym samym szerokim uśmiechem co wcześniej sprzedawczyni.
- Jasne, czemu nie. Dziękujemy za zaproszenie, na pewno wpadniemy.
W tej samej chwili ekspedientka położyła na ladzie zapakowane mięso.
- W takim razie my już nie przeszkadzamy i do zobaczenia za godzinę. Jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie.
- Ależ nie ma za co, do widzenia – powiedziała Marta.
- To będzie dwadzieścia złotych, trzydzieści groszy. Coś jeszcze? – powiedziała ciepłym głosem sprzedawczyni.
- Tak, poproszę dwa kartony tamtego soku.
- Dobrze pani trafiła – powiedziała sprzedawczyni.
- Przepraszam? – zapytała Marta, nie do końca wiedząc co ma na myśli.
- Z tym zaproszeniem. To naprawdę mili ludzie, na pewno się dogadacie – odparła z uśmiechem.
- Też mam taką nadzieję…

Marta jechała polną drogą prowadzącą do domu dopiero drugi raz, a już zaczynała jej mieć serdecznie dosyć. Terenowa toyota, pomimo przystosowania do tego typu warunków, przechylała się na wszystkie strony, dodatkowo podskakując po najechaniu na każdą większą dziurę. Po kilkuset metrach tej mało komfortowej jazdy udało jej się dojechać na podwórko.

Zdziwiła się wielkością grilla stojącego przed gankiem. Na zdjęciach wyglądał na o wiele mniejszy. Obok siedział Marek, leniwie paląc pa papierosa.
- Chyba trochę za mocno rozpaliłeś – zauważyła, spoglądając na unoszący się z grilla gęsty dym.
- Przynajmniej szybciej się upiecze – odparł z uśmiechem. – Nie za dużo tego mięsa? – dodał, patrząc na w pełni zapakowaną foliówkę.
- Przyda się trochę więcej, będziemy mieli gości.
- Tutaj? Gości? Jakich? – zapytał zaskoczony Marek.
- Spotkałam w sklepie jakieś młode małżeństwo, od słowa do słowa i zaprosiłam ich. Chyba nie zepsułam tobie żadnych planów? – dodała ironicznie.
- Jasne, że nie. Im więcej tym lepiej – powiedział zadowolony Marek. – Na którą mają być?
- Za niecałą godzinę.
- To musimy się spieszyć. Daj tą reklamówkę, idę doprawić mięso, a ty pilnuj małej i grilla – wziął reklamówkę pełną jedzenia i energicznie ruszył do kuchni.

Z racji tego, że nie mieli żadnych mebli ogrodowych musieli wynieść stół z salonu na zewnątrz. Zdecydowali się postawić go na ganku, w razie nadejścia deszczu. Mięso spiekło się doskonale, Magda zasnęła przed kilkoma minutami. Nie pozostało im nic innego jak czekać na przybycie gości. Ku ich zdziwieniu przyszli pieszo. Kiedy Marta tylko zobaczyła dwie wysokie postacie wyłaniające się z między drzew, zaczęła im energicznie machać. Sprawne oko Marka dostrzegło butelkę wina w ręku mężczyzny.

- Witajcie – powiedziała Marta.
Cała trójka wymieniła się uściskami, gdzieś w tyle stał Marek.
- A to mój mąż, Marek – rzekła z uśmiechem, odsłaniając stojącego za nią mężczyznę.
- Cholera – zaśmiała się kobieta. – Właśnie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiemy nawzajem jak się nazywamy – powiedziała do Marty.
Po wymienieniu kilku uprzejmości okazało się, że kobieta ma na imię Julia, a jej zwykle milczący mąż Hubert.
Wieczór minął im znakomicie. Po szybkim opróżnieniu przyniesionej butelki wina, okazało się, że Marta zabrała z miasta jeszcze kilka butelek. Skończyło się na opróżnieniu następnych trzech. W trakcie wspólnego biesiadowania okazało się, że Julia z Hubertem też są nowi, przenieśli się tutaj niecałe dwa lata temu. Męczyło ich życie w mieście. Kobieta była korektorką, a jej mąż uznanym w niektórych kręgach malarzem.
Kiedy doszli do wniosku, że pora się zbierać, księżyc królował już na niebie. Rzucał piękny blask na okoliczne drzewa.
- Wiecie co mi się najbardziej tutaj podoba? – rzekł Hubert, który pod wpływem alkoholu robił się o wiele bardziej rozmowny.
- No? – zapytała Marta.
- Że mogę w nocy wyjść przed dom i oglądać sobie gwiazdy – odpowiedział, ze wzrokiem wpatrzonym do góry.
- No, noce tutaj są piękne – westchnął Marek.
- Patrzcie, tamta chyba spada – Julia wskazała palcem na jasny punkt, który według niej się poruszał. – Zamknijcie oczy i pomyślcie życzenie.
Cała czwórka stanęła przed domem w blasku księżyca, z twarzami uniesionymi ku niebu.
Ostatnio zmieniony pn 24 cze 2013, 20:32 przez Valrim, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Czarna toyota stała w blasku słońca. Promienie odbijały się od wypolerowanego lakieru. Marek właśnie wkładał do bagażnika ostatnią torbę. Wpasowała się idealnie w wolne miejsce, niczym ostatni element układanki.
idealny przykład zdań zbędnych; blask słońca jednoznacznie oznacza, że owo słońce będzie się odbijać od auta (promienie od lakieru) poza tym po co o tym piszesz, kogo to obchodzi, jaki to ma wpływ na akcję? jedyną sensowną odpowiedzią jaka na szybko przychodzi mi do głowy jest to że przez silnie odbijające się promienie od samochodu Marka, snajper, który usiłował go zabić musiał poczekać na inny moment gdyż to go zbyt oślepiało- masz takie coś? a ta torba jako element układanki- nie kupuję ani nie kapuję tego
Valrim pisze:Cała czwórka stanęła przed domem w blasku księżyca, z twarzami uniesionymi ku niebu.
a czy stojąc można unieść facjatę ku glebie :D (nie stojąc na rękach)

reasumując; cały tekst oślepia podobnymi perełkami- tyle co do formy, co do treści- tak zaczyna się co drugi horror, przykro mi- musisz jeszcze dużo popracować

3
Hej,
Spocona koszulka lepiła się Markowi do pleców, jednak ten przestał zwracać na to uwagę przed godziną.
Dlaczego akurat przed godziną?
Mi to zasugerowało że coś ważnego wydarzyło się przed godziną, a nie napisałeś mi o tym.
Usuń "ten" i przebuduj.

Marek już jakiś czas temu, przestał zwracać uwagę na lepiącą się do ciała koszulkę.
Gdzieś pomiędzy tym bałaganem kręciła się jeszcze mała Madzia.
Trzy wypchane, podręczne torby to nie bałagan.
- Nie wiem, pewnie za chwilę znowu przypomni ci się coś jeszcze – odparł z wyrzutem Marek.
"Znowu" do usunięcia.
Jedziemy na tam na tydzień, może trochę dłużej, a ty praktycznie spakowałaś całe szafy i kuchnię.
Wzięcie szafy/szaf do podręcznej torby jest raczej problematyczne. Ale mówi to bohater więc można przymknąć oko.
Patrząc na upchany do granic możliwości wóz nie mógł wyzbyć się porównań do Romów jeżdżących ze swoim dobytkiem od miasta do miasta.
A po co oni tak jeżdżą?
- Tak, na pewno – odpowiedziała, sadzając córkę na foteliku.
Do fotelika, albo w foteliku.
Przez kilka sekund siłowała się z pasami, aż wreszcie udało jej się trafić w wyznaczone miejsce.
Wyznaczone miejsce brzmi jakoś dziwnie w tym zdaniu.
Kilka chwil po tym cała trójka siedziała wygodnie na swoich miejscach.
Niezręczny zwrot. Kilka chwil później albo po chwili.
Gdzieś w tle słychać było przytłumione dźwięki silnika, a z głośników sączył się głos wokalisty Queenu.
Czemu z oddali? Jeśli chodzi o ich silnik to jasne, dźwięk może byc przytłumiony itd. ale nie słyszalny z oddali (w dodatku to zwrot nielogiczny).
Madzia spała nieprzerwanie od Czu kiedy tylko wyjechali z osiedla.
Jakaś spora literówka.
- Już jesteśmy, właśnie minąłem tabliczkę z napisem.
Sposób w jaki się do niej zwraca jest absolutnie sztuczny. Kobieta, która sekudę wcześniej została obudzona, ma wiedzieć o co chodzi po zwrocie "minąłem tabliczkę z napisem"?
W tej samej chwili nawigacja wydała z siebie trzy przeciągłe piknięcia(...)
Może się czepiam, ale dla mnie piknięcie jest dźwiękiem krótkim, urywanym. Co przeczy określeniu "przeciągłe".
- No tak, ale przecież nie wiem jak dojechać pod sam dom. Cholera, musimy się gdzieś zatrzymać.
- Tak to jest, jak kupuje się dom, nie widząc go nawet na oczy.
Znaczy - naturalnym jest, że kto kupuje dom nie widząc go na oczy nie umie tam później dojechać?
Chyba nie bardzo. Wyszło sztucznie.
Mężczyzna miał głowę uniesioną ku górze(...)
Zazwyczaj uniesiona jest ku górze. Wystarczy "uniesioną".
Mężczyzna powoli opuścił wzrok. Zsunął okulary na sam czubek długiego i szpiczastego nosa.
Jakie okulary? Bo jeśli przeciwsłoneczne to "opuścił wzrok" jest lekko naciągane, prawda?
- Przepraszam pana – zagadał niepewnie Marek.
Mężczyzna powoli opuścił wzrok. Zsunął okulary na sam czubek długiego i szpiczastego nosa.
- Witam pana serdecznie – powiedział już z lekkim uśmiechem Marek, zachęcony przyjaznym spojrzeniem mężczyzny. – Razem z żoną kupiliśmy tutaj u was domek niedaleko jeziora. Niestety, nawigacja nam wysiadła i nie wiemy jak tam dokładnie trafić…
- Chodzi panu o domek na Strzechach? – zapytał dziadek, przerywając Markowi dalszy wywód. – To wy go kupiliście?
- Tak, dokładnie o ten. Czyli wie pan gdzie to jest?
- Tak, nie trudno tam trafić. Po prostu, cały czas jedziecie prosto asfaltówką, aż miniecie stary przystanek. Potem trzeba skręcić w pierwszy zakręt zaraz za nim i cały czas prosto, aż dojedziecie do posesji.
- Aha, w takim razie strasznie dziękują panu za pomoc. Myślę, że jakoś trafię – odpowiedział z uśmiechem Marek.
- Nie ma problemu. Pozwoli pan, że się zapytam – jak przebiegały rozmowy z właścicielami? Chcieli sprzedać dom? Łatwo było się dogadać?
- A wie pan, strasznie się zdziwiłem, że tak szybko się dogadaliśmy i do tego tak zeszli z ceną. Ale niby strasznie potrzebowali pieniędzy na bilety do Stanów i pobyt tam. Mówili, że chcą lecieć do córki na parę miesięcy. W każdym razie myślę, że razem z żoną trafiliśmy na dobrą okazję.
Przez moment Markowi wydawało się, że starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął w momencie kiedy wspominał o podróży poprzednich właścicieli do Stanów.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak życzyć udanego pobytu – zakończył z uśmiechem dziadek, po czym wstał i uścisnął Markowi dłoń.
Aż się prosi żebyś jakoś wystylizował sposób mówienia "dziadka". Mówi identycznie jak Marek, a są przecież z różnych stron, w innym wieku i innej (przypuszczam) sytuacji życiowej.
- Patrz, to chyba ten przystanek – Marta wskazała palcem na rozwalającą się budę z dachem z blachy falistej.
Marek skinął nieznacznie głową. Faktycznie, chwilę po minięciu baraku, małżeństwo zauważyło polną drogę, przedzierającą się przez gęsty zagajnik.
Barak a przystanek to dwie róźne rzeczy.
W końcu udało im się dojechać na teren posesji. Zewsząd otaczały go wysokie i chude modrzewie, a w centralnym punkcie znajdował się ich nowy domek letniskowy.
Otaczały "go" (forma męska)? Przecież dojechali na teren posesji (forma żeńska).
Słońce właśnie zaczęło chylić się ku zachodowi, pierwsze promienie przebijały się właśnie konarami, rzucając blask na nowe dachówki.
Kiepsko. Pierwsze promienie towarzyszą raczej wschodowi a nie zachodowi słońca. I albo zabrakło "pomiędzy" albo nie wiem jak słońce "przebija się konarami". Solarne harakiri?
(...)wpatrując się na nowy nabytek.
Wpatrujemy się w.
Spoglądamy, patrzymy na.
Wybierz.
Oboje wyszli z samochodu i po cichu zamknęli drzwi, aby nie obudzić małej. Zostawili szeroko otwarte szyby, aby dziewczynka nawdychała się jak najwięcej świeżego, leśnego powietrza, będącego miłą odmianą od miejskiego zaduchu.
No nie mogę. Idioci. Gaszą silnik samochódu - przestaje działać klimatyzacja.
Kilkukrotnie sugerowano mi (jako czytelnikowi) że temperatury są bardzo wysokie, zachodzi słońce, ok, ale wóz i tak musi być nagrzany (karoseria). Otwierają okna w środku lasu, nie wiedząc jakie tam są zwierzęta. W środku zostawiają śpiącą małą córkę. No poważnie, nieodpowiedzialni idioci.
Ze wszystkich stron otoczona białymi kafelkami.
Łazienka może być wyłożona kafelkami, nie otoczona.
Wnoszenie walizek do środka trwało ponad pół godziny.
Jego żona miała trzy torby i twierdził, że to dużo, więc domyślam się że sam miał mniej. Załóżmy że tez miał trzy. Sześć walizek w pół godziny? Kiepski mają wynik.
- Pewnie nie, ale mimo wszystko, sam spakowałem się do jednej torby, która zmieściłaby się nawet na tylnym siedzeniu. A rzeczy twoje i małej zajęły cztery duże walizki.
Więc nie trzy a cztery, ok. Plus jego jedna to daje pięć walizek. Pół godziny to nadal kiepski wynik.
- Chodźmy w tamtą stronę, to chyba jakaś plaża – Marta wskazała na jasny miejsce, niedaleko od nich.
Najprawdopodobniej była to miejscowa plaża. Wskazywał na to piasek i mający kilkanaście metrów długości, wątpliwego stanu pomost.
Nie lubię takich zdań. Czuje się traktowany jak idiota.


Ogólnie. To około jedna trzecia tekstu a ja wiem co będzie dalej. To znaczy nie w sensie fabularnym (choć też) ale w sensie błędów i niezręczności jakie się w dalszej części tekstu znajdą.
Dużo ich. Za dużo. Masz historię, ale sposób jej opowiadania sprawia, że ona wcale nie wciąga.
I mnie najbardziej rażą dialogi, są jakieś takie płaskie, przypominają mi kwestie z kiepskich seriali. Wybacz, ale to jest słaba strona tego tekstu.
Postaci nie dają nam w dialogach żadnego obrazu siebie.
Trenuj i pozdrowienia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”