Ale po co ja to wspominam?(wciąż czekam aż wkleisz dalsze losy bohatera "ducha zemsty", jeśli są takowe)
żebyście wiedzieli kogo winić

Oczywiście żart.
Mam nadzieję, że nie będziecie go winić tylko dziękować mu za natchnienie mnie do pracy nad tym opowiadaniem.
Podejrzewam, że jak to u mnie jest dobre, ale nie rewelacyjne, z masą błędów i niedociągnięć.
Mimo to, życzę wszystkim miłej lektury, a Weberowi dziękuję za natchnienie.
--------------------------------------------------------------------------------------
W grocie krwawiących ścian.
Siedzieli naprzeciwko siebie na ziemi oparci o skalne ściany. Nad ich głowami rozpościerało się stalowoszare niebo. Wisiało niezwykle nisko nad ziemią i zdawało się, że w oddali, na horyzoncie, opiera się całym swoim ciężarem o wysuszone równiny Barbarii. Patrząc na pierzynę chmur, nie sposób było nie zauważyć, że okowy, trzymające deszcz w ryzach, ostatkiem sił powstrzymują go przed spadnięciem na ziemię. Lada chwila pękną, a łąki zamienią się w usiane błotnymi pułapkami jeziora.
Siedzieli naprzeciwko siebie, łysy mistrz i jego długowłosy uczeń. Chłód kamienia przenikał przez ubranie i wprowadzał mięśnie pleców w stan nieprzyjemnego odrętwienia. Nie kryli się przed burzą. Czekali. Tu miała dobiec końca ich misja. To tu niebawem okaże się czy Barbaria zachowa swój aktualny stan i wciąż będzie należeć do ludzi.
Miejsce, w którym spoczęli było skalnym zagłębieniem w kształcie litery „u”. Towarzysze siedzieli twarzami do siebie oparci o wierzchołki kamiennej litery. Na jej dnie znajdowało się wejście do jaskini, zabarykadowane granitowymi wrotami, których żaden śmiertelnik nie byłby w stanie poruszyć choćby o cal i żadna siła nie mogła ich skruszyć.
Siedzieli, spoglądając to na siebie, to na wrota, to znów w bezkresną dal i czekali na przybycie ciężarnej kobiety. Gdzieś tam pod pęczniejącymi od nadmiaru wody chmurami, szła samotnie do tego zakazanego i przeklętego zakątka. Bezbronna i bezradna, niosła w swoim łonie dziecko króla demonów, które miała powić właśnie w tej jaskini.
Ichi rzucił okiem na swego mistrza. Sidderic wciąż miał zamknięte oczy. Pokornie i z pozornym spokojem czekał na rozwój wydarzeń. Chłopiec spojrzał w prawo w poszukiwaniu jakiegoś niepasującego do reszty otoczenia punktu. Niczego takiego nie znalazł, więc oparłszy głowę o skałę oddał się kontemplacji.
Od jakiegoś czasu intrygowała go przewrotność ludzkiego losu. Z zachwytem, choć nie bez żalu i smutku, wspominał drogę, jaką przebył od tragicznej śmierci rodziców. Ostatni rok wydawał się znacznie bogatszy w wydarzenia niż pierwsze siedemnaście lat życia chłopca.
Ten początkowy okres jego egzystencji zdawał się kiedyś nie mieć kompletnie żadnego znaczenia. Był czymś odrębnym, innym rozdziałem, który dobiegł końca i przestał być istotny. A tymczasem było zupełnie inaczej. Wszystko do siebie pasowało. Jak poszczególne elementy pałacowej, ściennej mozaiki. Kolejne wydarzenia wynikały z poprzednich, bądź w jakiś sposób były następstwem przeszłości, z którą łączyła je niemal magiczna siła. Całość tak bardzo wiązała się z poszczególnymi swoimi elementami, że gdyby choćby jeden z nich usunąć albo zmienić na inny, mozaika rozsypałaby się na maleńkie kawałeczki.
To właśnie to tak fascynowało Ichniego, ta zawiłość i plątanina, a zarazem prostota ludzkiego losu. Raz jeszcze przywołał w pamięci ostatni rok, by w oczekiwaniu podelektować się konsekwencjami wypadków i tym, jak mało wystarczyłoby, żeby wszystko potoczyło się inaczej.
Około dwunastu miesięcy temu w jego sielskie i poukładane życie wkroczyło tornado i rozniosło w pył wszystko, co on uważał za święte. Stracił dom, rodzinę, nadzieje i sens. Udał się na tułaczkę, w czasie której nie spodziewał się odnaleźć nowego życia pełnego radości. Po prostu szedł, by nie być tam gdzie był, tak jakby liczył na ucieczkę od siebie, wspomnień i bólu, który wywoływały. Gdzieś na tej pielgrzymce ku złagodzeniu goryczy spotkał Sidderica, swojego aktualnego mistrza. Ten przygarnął go i zabrał ze sobą do klasztoru Dentorio, którego wiekowe mury wrastały w Górę świętych, stając się jej częścią. Chłopiec odnalazł tam coś, co mogło być zaledwie namiastką domu, jaki pamiętał z dziecięcych lat.
Wtedy to, po jakimś miesiącu przebywania w klasztorze, czyli około ośmiu miesięcy temu, do zakonników dotarła straszliwa wiadomość. Przyniósł ją archanioł Albael, prawa ręka Najwyższego. Nad Barbarią zawisło widmo zagłady. Król demonów wprowadził w życie kolejny plan przejęcia władzy nad krainą. Jako że nie mógł opuszczać piekła, nie licząc jednej przeklętej jaskini, postanowił, że ześle na ziemię swego syna, by on otworzył mu drogę do świata zewnętrznego. W swej grocie, zapłodnił przyprowadzoną przez akolitów kobietę i puścił wolno, by dziecko dojrzało w jej ciele.
Postanowiono znaleźć śmiałka, który odważy się zgładzić niemowlę zaraz po jego narodzeniu. Jedyna trudność polegała na tym, że poród ma nastąpić w miejscu poczęcia, czyli w najmroczniejszym miejscu w całej Barbarii, o którym nikt nic nie wiedział, wiec wojownik musiał być gotowy na wszystko.
Ichi, często myślący ówcześnie o przeznaczeniu i jego sile, uznał, że to właśnie dlatego los go to ściągnął. Przyjął za pewnik, że jego życie potoczyło się tak, a nie inaczej, by teraz stanął oko w oko z demonem i odniósł wielkie zwycięstwo lub poniósł sromotną klęskę, kończąc tym samym swoje cierpienia. Zgłosił się na ochotnika, a Sidderic, widząc determinacje chłopca, poparł jego kandydaturę i zobowiązał się przygotować go do tej misji. Rada klasztoru, której obrady były zamknięte dla obcych, ponoć niechętnie przystała na to rozwiązanie. Zastrzegła jednak, że jeśli młodzieniec nie będzie gotowy do podjęcia tego wyzwania, wyślą w jego miejsce kogoś innego.
Ichi nie miał pojęcia, dlaczego mnich wstawił się za nim i z takim zaangażowaniem walczył o powierzenie losów Barbarii osiemnastolatkowi. W gruncie rzeczy nie obchodziło go to. Czuł, że powinien tam pójść i stanąć do walki z demonem. Czuł, że jest mu to przeznaczone. A ponieważ osiągnął swój cel, nie zamierzał dociekać, z jakich pobudek otrzymał pomoc.
Tak wiec, wraz z podjęciem przez rade tej decyzji, rozpoczął się długi okres wyczerpujących treningów i szkolenia, którego większość elementów z początku wydawała się być kompletnie bezsensowna i nieprzydatna w walce. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że mają one wykształcić w nim pewne umiejętności, których inaczej nie sposób nabyć. Znacznie poprawiła się jego kondycja, koordynacja ruchowa, zwinność i spostrzegawczość. Nabrał też krzepy i czegoś, co można by określić jako instynkt albo przeczucie. Kiedyś było to dla niego niewiarygodne, ale teraz nawet z zamkniętymi oczami potrafił uniknąć ciosu. Nie musiał widzieć broni. Bez tego potrafił dość precyzyjnie określić położenie stali zbliżającej się do jego ciała.
W ciągu kilku miesięcy z chłopca stał się prawdziwym wojownikiem i nawet rada nie mogła już twierdzić, że nie jest gotów. Otrzymawszy błogosławieństwo opata ruszyli na wyprawę, na której końcu mieli znaleźć wieczną chwałę albo śmierć.
Nagle wiatr wzmógł się, wzbijając tu i ówdzie nad równiną kłęby kurzu, wysuszonej na wiór ziemi i szczątków roślin, które nie zdołały przetrwać ostatniej suszy. Choć wicher dął od wnęki, to niektóre z jego macek wdarły się między towarzyszy, przyprowadzając ze sobą chłód i niepokój. Włosy Ichniego zatańczyły w powietrzu. Równocześnie otworzyli oczy i spojrzeli na siebie. Obaj to poczuli, mieli to samo przeczucie. W powietrzu zawisło coś nowego, coś niedobrego. Tak jakby wiatr cieszył się wraz ze złymi mocami.
Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Mistrz wiedział, o czym myśli uczeń, a uczeń, o czym myśli mistrz. Decydująca chwila była już całkiem blisko. Jeszcze chwila i stanie w progu, a oni przywitają ją z otwartymi ramionami, gotowi do starcia.
Wstali i podeszli do krawędzi zagłębienia. W oddali zobaczyli sylwetkę kobiety. Powłóczyła nogami, ale żaden z nich nie sądził, że było to spowodowane zmęczeniem. Raczej opętaniem, które odebrało wszystko, co było w niej ludzkie. Choć wiatr w porywach osiągał siłę mogącą przewrócić na ziemię nie jednego mężczyznę, ona szła zupełnie niewzruszona jego harcami. Jedynie jej stare i wytarte łachmany furkotały niczym chorągiewka. Było na nich widać ślady zaschniętej krwi, błota i ziemi. Przez ostatnie miesiące żyła jak zwierze. Polowała i walczyła o przetrwanie, coraz bardziej zagłębiając się w szaleństwo opętania.
- Mistrzu? – Ichi rozpoczął pierwszą od wielu godzin rozmowę.
- Tak, chłopcze? – Cały czas nie odrywali oczu od ciężarnej kobiety, która z każdą chwilą niestrudzenie zbliżała się do jaskini.
- Nie sądzisz, że lepiej byłoby zabić ją i demona tu i teraz, dopóki jesteśmy na naszym teranie?
- Chłopcze, nie ma takiej potrzeby. Poza tym, ta kobieta jest niewinna. To nie był jej wybór, więc nie zasługuje na karę. Naszym celem jest jej dziecko. Tymczasem jej życie jest równie cenne, co wszystkich innych mieszkańców Barbarii. I musimy je chronić.
Ichi skinął głową na znak, że rozumie i nie zamierza obstawać przy swoim. W głowie mnicha pojawiła się jednak myśl, przecząca jego słowom. Zgadzał się z młodzieńcem. On również nie widział sensu w ryzykowaniu ich istnień dla ratowania jednej kobiety, która najprawdopodobniej nigdy już nie będzie taka, jak kiedyś. Po tym, co przeszła, śmierć będzie dla niej łaską. On jednak lata temu, zanim wstąpił do klasztoru, poprzysiągł przestrzegać kodeksu rycerskiego. W całym swoim długim życiu nie złamał go ani razu. I teraz też nie zamierzał splamić swego honoru egoizmem i tchórzostwem, choćby miał przypłacić to głową.
Opętana była już o kilkadziesiąt kroków od nich i bystre oko Ichniego mogło dojrzeć poszczególne elementy jej wyglądu. Mimo miesięcy spędzonych w dziczy, nie była chuda. Sprawiała wrażenie zmęczonej, niemal wykończonej marszem, ale biła z niej dziwna siła. Jej czarne włosy były brudne, a na twarzy malował się koszmarny grymas, jakby przez długie lata rzeźbił w niej ból, zarówno fizyczny jak i psychiczny.
Młodzieniec schylił się i podniósł z ziemi swój miecz Spinae, jedyny element łączący go z przeszłością. Tkwił w tej samej pochwie, którą zabrał z kuźni ojca. Założył ją na plecy, a pas zapiął na tyle mocno, by przy dobywaniu broni została na swoim miejscu. Po chwili na prawo od jego głowy sterczała czarna rękojeść stalowego przyjaciela.
Kobieta zdawała się nie zauważać czekających na nią mężczyzn. Gdyby się nie rozstąpili, zapewne wpadłaby na nich i być może tym samym ocknęła z tego transu. Tymczasem minęła obu obojętnie, nie rzucając nawet okiem na żadnego z nich. Zatrzymała się przed wrotami i czekała. Sidderic spojrzał na swego ucznia, dając mu do zrozumienia, żeby był gotowy na każdą ewentualność. Miesiące spędzone wspólnie na treningach sprawiły, że zaprzyjaźnili się i zaczęli rozumieć niemal bez słów.
Ziemia zadrżała niczym z trwogi przed swoim przyszłym losem i ogromny, granitowy głaz oderwał się od niej, unosząc na wysokość jakichś ośmiu stóp. Jak tylko skała zawisła nieruchomo, czarnowłosa ruszyła dalej. Mężczyźni podążyli za nią, obserwując przy tym czy wrota nie spadną i nie zmiażdżą ich obu.
Bezpiecznie minęli próg przeklętego przybytku i znaleźli się w wydrążonym w skale korytarzu. Trójka szła w półmroku. Sprawiali wrażenie gospodarza i dwójki gości oprowadzanej po lochach. Z każdym krokiem ciemności stawały się coraz gęstsze i śmiałkowie z ledwością mogli już dojrzeć plecy swego przewodnika, który najwyraźniej doskonale widział drogę.
- Podaj mi rękę i nasłuchuj jej kroków – powiedział starzec i po kilku próbach ich dłonie odnalazły się.
Szli tak na oślep jakichś dziesięć minut. W międzyczasie z podłoża zniknęła ziemia ustępując miejsca skalnej podłodze. Wtedy kroki stały się lepiej słyszalne, ale to nie napawało ich pewnością siebie. Szli zdani jedynie na swój słuch i szczęście.
W końcu zaczęło się rozjaśniać. Na granitowych ścianach tunelu pojawiło się ciepłe, żółte światło pochodni. Ich serca solidarnie zabiły żywiej. Zbliżali się do sanktuarium, w którym miał przyjść na świat syn pana piekieł. Wreszcie dotarli do końca korytarza i znaleźli się w owalnej sali o średnicy kilkunastu kroków. Na środku, na skalnym wywyższeniu, stał ołtarz wykuty z takiego samego szarego kamienia. Naprzeciwko wejścia do komnaty, tworząc linię prostą z ołtarzem, stał żelazny krąg. Miał jakieś dziesięć stóp średnicy i sięgał niemal do samego sufitu. Jego krawędzie były bogato zdobione napisami w jakimś zapomnianym języku i wyglądały jak zaklęcia nie z tego świata. Na ścianach co kilka kroków były porozwieszane pochodnie, które były jedynym źródłem światła w tym przeklętym miejscu.
Ichi spojrzał pytająco na swego mistrza, a ten, gestem ręki, nakazał mu czekać. Chłopak dojrzał w twarzy starca niepokój, co odebrało mu resztki pewności siebie. W duchu bezskutecznie dodawał sobie otuchy. Zauważył, że serce z całych sił stara się uciec z jego piersi i wydostać z jaskini. Poczuł drżenie rąk. Wściekł się na siebie i postanowił pozbierać do kupy. Wszak nie po to tu przyszedł, by trząść się ze strachu. Przybył tu, by poznać swe przeznaczenie.
Kobieta wgramoliła się na kamienny stół, położyła na plecach i rozchyliła ugięte w kolanach nogi. Natychmiast domyślili się, że to właśnie tu dojdzie do porodu. Na jej czole i skroniach pojawiły się pierwsze krople potu. Z bólu zaczęła jęczeć i zaciskać pięści na łachmanach. W powietrzu pojawił się słodki zapach ludzkiej krwi. Był niesamowicie intensywny, jakby znajdowali się nad morzem posoki.
Wtedy z krawędzi, gdzie owalna ściana łączyła się ze sklepieniem komnaty, zaczęła wypływać czerwona ciecz. Z początku były to jedynie małe strumyczki przecierające szlaki, ale tuż za nimi podążały całe fale gęstego, niemal brunatnego płynu. Krew minęła pochodnie i przy akompaniamencie jęków i sapania kobiety dotarła do podłogi, szybko pokrywając ją cienkim, czerwonym dywanem.
Oświetlające salę płomienie nagle stały się znacznie większe. Teraz ich języki w swej gorącej namiętności lizały sufit. Rodząca zaczęła krzyczeć z bólu, dając swym obserwatorom znać, że poród wchodzi w końcową fazę. Ichi wyciągnął miecz i oburącz ścisnął rękojeść z taką siłą, że jego palce stały się niemal białe. Stał pełen trwogi, gotów w każdej chwili rzucić się do ataku. Jego mięśnie stały się jak stal, a wilgotna od potu skóra odbierała każdy, nawet najmniejszy ruch, równie dobrze jak oczy czy uszy.
Krzyki ciężarnej przeszły w długi, przeraźliwy wrzask, który przerwała eksplozja jej ciała. Krew i fragmenty korpusu obsiały ołtarz i podłogę w promieniu kilku stóp. Ze szczątków kobiety wyłoniła się niewysoka istota.
Trzeba było ich zabić na zewnątrz – pomyślał z przerażeniem Sidderic.
Demon wcale nie był niemowlęciem. Wprawdzie miał zaledwie cztery stopy wzrostu, ale i tak był zbyt duży, by zmieścić się we wnętrzu kobiety. Jak mogli sądzić, że będzie wyglądał jak ludzkie dziecko? Jak mogli przypuszczać, że będzie zwykłym, bezbronnym berbeciem? Obaj uświadomili sobie, że popełnili błąd, pozwalając na jego narodziny.
Książe piekieł miał nieskazitelnie białą skórę. Bił od niego złowrogi majestat i potęga. Przeciągną się, jak po długiej drzemce, spojrzał na swoich gości i zarechotał. Wykonał gwałtowny ruch, udając, że atakuje, na który obserwujący go ludzie zareagowali przybraniem walecznej pozy, po czym ponownie się roześmiał.
- Uważaj, chłopcze. Może być równie groźny, jak jego ojciec.
Ledwie mnich dokończył wypowiadać to zdanie, a już piekielne niemowlę rzuciło się do ataku. Skoczyło z ołtarza i jednym susem pokonało drogę dzielącą go i młodego wojownika. Ichi w odpowiedzi zdarzył jedynie szerzej otworzyć oczy. Przeraziła go szybkość i determinacja przeciwnika. Ten nie próbował od razu zabić chłopca. Byłoby to bezmyślne i zapewne bardzo na rękę śmiałkowi. Demon okazał się być niezwykle inteligentny. Natychmiast złapał Ichiego za nadgarstki, starając się wyrwać mu miecz z dłoni. Bezbronni, nawet we dwóch, mieli znacznie mniejsze szanse na zwycięstwo.
Sidderic patrzył, jak jego uczeń szamocze się z bestią. Gdy ujrzał pierwszy atak przeciwnika, był niemal pewien, że ich koniec jest bliski. Ale teraz zrozumiał, że tak naprawdę nie wiedział, jak duże postępy zrobił Ichi. Spodziewał się szybkiej egzekucji, a tymczasem chłopak wciąż nie tylko odpierał atak, ale również starał się zdobyć przewagę. Najwyraźniej nawet przez chwile nie uważał demona za kogoś nie do pokonania. Skąd w nim taka odwaga i pewność siebie?
Nie czas na zachwycanie się, staruszku – pomyślał. Należało działać. Chłopak nie będzie w stanie wiecznie szarpać się z tym demonim karłem. Szukał, pogrążony niemal w stanie desperacji, jakiegoś rozwiązania. Jakiejś nadziei. Wtedy spojrzenia ucznia i mistrza spotkały się. Chłopak najwyraźniej coś wymyślił. Tylko, co? Bestia była niezwykle szybka. Czy on, stary mnich, zdoła cokolwiek uczynić, by przechylić szale zwycięstwa na ich stronę?
Ichi przekręcił się w lewo, trzymając oburącz swoją broń. Biała istota wciąż wisiała my na rękach i z lekkim opóźnieniem podążała za nimi. Sidderic nie był pewien czy zdoła złapać i utrzymać demona, ale postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy. Na chwilę nawiedziła go dziwna myśl. Miał wrażenie, że to on jest kimś w rodzaju giermka. że to właśnie on ma za zadanie pomagać swemu panu. No, ale przecież od początku było widome, kto ma tu zostać bohaterem. Czas jego chwały minął już dawno, bezpowrotnie.
Chłopak wykonał szybki ruch ramion w prawo. Starzec sprężył się tak bardzo, jak tylko potrafił. Ku jego zdziwieniu to nie demon zbliżał się do niego. To nie jego miał złapać i uwięzić w swym uścisku. Miecz wirował w powietrzu i niczym zaczarowany odbijał swą klingą tysiące płomiennych refleksów. Mnich natychmiast zrozumiał geniusz planu swego ucznia. Bestia bezzwłocznie rzuciła się z krzykiem furii za bronią. W tym samym czasie Ichi jak najszybciej wdrapał się na ołtarz, zajmując na nim dogodną pozycje do ataku. Między jego nogami znalazły się szczątki kobiet, ale on zdawał się nie zwracać na nie uwagi.
Sidderic złapał miecz i czekał do ostatniej chwili. Czekał, by przeciwnik znalazł się jak najbliżej. Chciał dać swemu uczniowi tyle czasu, ile tylko to było możliwe. Doczekawszy się odpowiedniego momentu, odrzucił broń do jej właściciela, a demon niemal natychmiast podążył za nią tak, jak pies za rzuconym mu patykiem.
Ichi chwycił za rękojeść i natychmiast wykonał szybkie precyzyjne cięcie. Bestia minęła go i resztę drogi na ziemię przemierzyła w dwóch kawałkach. Pierwszą stanowiły nogi, które po upadku kilkakrotnie zadrgały konwulsyjnie, a drugą korpus, który wciąż, czołgając się pod stalowym kręgiem, próbował coś wskórać. Było oczywistym, że jego starania są bezcelowe. Utracił niemal całą zdolność bojową i jego los był przesądzony.
- Dobij go, chłopcze. Dobij i wynośmy się stąd – krzyknął, drżąc z przejęcia i wysiłku, starzec.
Młodzieniec przytaknął i zaskoczył z ołtarza. Wtedy zaczęło się dziać coś, czego żaden z nich się nie spodziewał. Znaki na żelaznym kręgu zalśniły czerwonym jak krew światłem, a w jego wnętrzu pojawiło się coś, co przypominało pionową taflę spokojnie falującej wody. Chłopak aż cofnął się o krok, gdy zobaczył, co wyłoniło się z jej wnętrza. Pośladkami natrafił na kamienny blat, a lewą ręką oparł się o fragmenty ciała kobiety. Z obrzydzenia i ze strachu omal nie wypuścił broni z prawej dłoni.
Stała oto przed nim istota, kształtami przypominająca jego dotychczasowego przeciwnika. Skórę miała równie białą, ale była znacznie wyższa, ponad dwukrotnie, i o wiele lepiej umięśniona. Nie ulegało wątpliwości, że z nim już tak łatwo mu nie pójdzie. Pewne było jeszcze coś. że jest to ojciec jego niedawnej ofiary, sam król piekieł.
Ten rozejrzał się po sali. Na ziemi, tuż przy swej nodze dostrzegł jęczące w agonii i czołgające się resztki swojego wielkiego planu. Ze złości na zaistniałą sytuację i nieudolność swego syna, postawił nogę na jego głowie i nacisnął. Czaszka pękła, jakby w jej miejscu znajdowała się łupina orzecha. Pan ciemności zabił swoje dziecko, tym samym urywając wypełniające komnatę jęki.
Jego okrucieństwo nie znało granic i było pewne, że ten wybuch gniewu jeszcze się nie skończył. Demon nad demony spojrzał na tych, którzy zniszczyli to, co tak misternie przygotowywał. W jego zimnych, martwych oczach widniała jedynie złość. Zakrwawiony miecz, który unicestwił jego syna, tkwił w dłoni stojącego bliżej wojownika. Postanowił zostawić go na później. Wskazał palcem na Sidderica. Obaj śmiałkowie byli tak oszołomieni, że nie wiedzieli, co mają robić.
Nagle pazur bestii zaczął wydłużać się z szybkością wystrzelonej z łuku strzały. Ichi ledwo zdążył zrozumieć, co się kroi. Niemal w tym samym momencie, zupełnie bez ingerencji umysłu, jakby automatycznie, instynktownie, zaatakował. Szybciej niż kiedykolwiek złapał oburącz za rękojeść i przeciął potwora na pół, od krocza aż po czubek głowy, brocząc klingę kolejną porcja krwi.
Za późno. Szpon zdarzył zagłębić się na kilkanaście centymetrów w pierś mnicha i starzec osunął się bezwładnie na ziemię.
Król wciąż miał spojrzenie pełne mieszanki dumy i złości. Pomimo sytuacji, w której się znajdował, popatrzył pogardliwie na swego przeciwnika. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wciąż uważa, że posiada wszystkie atuty.
Komnata zadrżała, jakby ogarnięta szaleńczym gniewem, że to właśnie w jej wnętrzu wielki pan piekieł poniósł sromotną klęskę. W oddali na końcu skąpanego w mroku korytarza dał się słyszeć potężny huk i drżenie ustało. Wrota zostały zamknięte na wieki, odcinając drogę ucieczki i dobierając ostatnią nadzieję.
Król uśmiechnął się szyderczo:
- Popełniłeś największy błąd w swym życiu, chłopcze – powiedział.
Zachichotał, a następnie rozpadł się na dwoje. Każda z połówek upadła w inną ze stron, wydając przy tym dźwięk brzmiący jak mlaśnięcie. Gdy obie części ciała uderzały o ziemię, wyglądały jak dwa kawałki cielęcego mięsa. Całkowicie martwe, bez krzty życia. Fragmenty stanęły w płomieniach i po kilku sekundach zamieniły się w dwa węże popiołu. Ichiemu zabrakło do dopełnienia tej tryumfalnej chwili wiatru, który rozdmuchałby ów popiół ujawniając tego marność.
Otrząsnął się z zadumy, powrócił do rzeczywistości i ogarnięty przerażeniem krzyknął:
- Mistrzu!