Amanda zagryzła dolną wargę, przyglądając się królowi. Tars wyglądał na rozdrażnionego. Odwróciła delikatnie głowę. Nawet nie ukrywał tego. "Dziś ten kochanek jest do niczego", pomyślała niezadowolona. Powoli podeszła do wysokiego zwierciadła w głębi komnaty. "Udawać kogoś, kim nie jest? Co za niesmak! Nie, nie, na pewno tego nie zrobię!" Spod przymrużonych powiek posłała do lustra powłóczyste spojrzenie. "Ja, taka piękna i doskonała w charakterze, mam kogoś naśladować? To niedorzeczność..." Przyjrzała się jeszcze raz swojemu odbiciu w tafli zwierciadła.
- Nie!- odwróciła się gwałtownie i wzrokiem odszukała króla. - Nie, mój drogi, nikogo nie mam zamiaru udawać! Jestem sobą i pozostanę sobą! Poszukaj kogoś innego...
Tars usiadł ciężko na fotelu.
- No tak. - Zwiesił głowę. Widać było, że pomimo bliskości rozkosznej kochanki inne myśli bardziej zaprzątają mu umysł. - Nikt jej nie będzie chciał.
Nie odwiedzał swej córki zbyt często. Ostatnio był w wieży chyba ze dwa lata temu. Jednak obraz chudego chłopaka, obleczonego w niewieście szaty, prześladował go od dłuższego czasu." Kto ożeni się z chłopczycą?" - myśl ta nie dawała mu spokoju. Podszedł do Lady i objął ją w pół. Przycisnął do piersi, czując napływającą żądzę. Już miał zamiar zmiażdżyć jej usta w namiętnym pocałunku, gdy znów przed oczami stanął mu obraz chudej jak kij, brzydkiej nastolatki. Odsunął się od Amandy, która zdziwiona i zaskoczona zacisnęła białe, smukłe, o długich palcach dłonie w pięść. Dość tego! Takiej zniewagi nie zniesie nawet od króla! Szybkim krokiem podeszła do drzwi. Nie, to nie! Nie będzie uległą niewolnicą królewskich zachcianek! Jak mu przejdzie, sam jej poszuka!
Z gniewem otworzyła ciężkie dębowe drzwi i wyszła na korytarz.
Całe Middewords żyło zbliżającym się turniejem. Sukiennicy sprowadzali przednie tkaniny z zamorskich krajów, kramarze zaopatrywali swe kramy w różnorodne zapinki, wstążki i inne drobiazgi tak niezbędne miejscowym modnisiom. W garbarniach wyprawiano skóry, towar bardzo poszukiwany przy takich okazjach. Także kupcy nie próżnowali. Zwożono statkami korzenie, zamorskie przyprawy, owoce i różne specjały na królewskie stoły. Wszyscy mieszkańcy sposobili się do wielkiego święta.
Karczmarze na tą okazję kupowali od kupców wyśmienite trunki, od rolników sprowadzali bydło, drób, zaopatrywali spiżarnie w groch, kasze, mąkę.U rybaków zamawiano ryby na wymyślne dania. Wietrzono pierzyny, szorowano podłogi. Ruch w mieście nie ustawał. Każdy zabiegał o wystrój swojego domostwa.
Nie tak często zdarzała się okazja dobrego zarobku w brzęczącej monecie, a gości zapowiadało się multum.
Tylko w wieży Airy panował spokój. Królewna słyszała miejski gwar, wzmożony w ostatnich dniach, ale nie przejawiała tym zbytniego zainteresowania. Jak dawniej siadywała przy oknie wpatrując się w niebo, obserwując przepływające na nim chmury. Chwilami brała w rękę księgę, próbując zabić monotonię swej egzystencji czytaniem, Jednak po przeczytaniu kilku linijek odkładała ją, zamyślając się. Służba starała się jej nie przeszkadzać. Podsuwano jej tylko czasami smakołyki, które miały ja wprawić w lepszy nastrój. Pomimo, że królewna odzywała się rzadko, była lubiana wśród swoich towarzyszy niedoli. Piastunka opiekująca się królewną oraz dwie damy dworu mieszkały w wieży od urodzenia Airy. Rzadko schodziły do zamku większość czasu spędzając w komnatach królewny.
Wczesnym świtem zawyły przeraźliwie rogi na wszystkich strażnicach. Zaskrzypiały w Chryzantemowej Bramie wrota gwoździami nabite. Zabrzęczały łańcuchy, jęknął most zwodzony opadając nad fosę, i oto zadudniły końskie kopyta, zaturkotały koła po drewnianych belkach. Wozy z mozołem wtaczają się w Bramę. Za nimi podążają niezliczone ciżby wystrojonych pań i włościanek, młodych paniczów, którym dopiero wąs się sypnął i chłopiąt za paziów im danych, panienek i usługujących im dziewcząt. Za nimi z trudem podążają starcy i staruszki. Cały ten lud wali: to rozpościerając się na skarbach umoszczonych na wozach wiozących ich do zamku, to podążający boso za chudobą swoją. Bowiem wszem i wobec rozeszła się wieść, że oto miłościwie panujący nad wszystkimi i wszystkim łaskawy król Tars ogłosił wielki turniej rycerski, w którym główną nagrodą są zrękowiny najdzielniejszego młodzieńca wysławionego w tym turnieju z jego ukochaną córką Airą.
*** (Trochę wcześniej, w innym miejscu)
Wędrował już długo, czasami, jak szeptem powtarzał do siebie: zbyt długo. Jednak gdy zatrzymywał się gdzieś na dłużej, nieznane siły pchały go znów dalej i dalej. Sam nie wiedział, czego i gdzie szuka – miał jednak tę niezachwianą wiarę, że gdy wreszcie dotrze na właściwe miejsce, to wtedy odpocznie. Kiedy i gdzie, nie wiedział, ale wiedział, że jest na ziemi takie miejsce, które będzie mu azylem i tylko musi je znaleźć.
Ciemną nocą dotarł do jakiś zabudowań. Ciemność nie pozwalała zbytnio na zapoznanie się z obejściem, wiec gdy udało mu się odnaleźć jakieś drzwi, załomotał w nie pięścią.
-Otwórzcie, dobrzy ludzie! Otwórzcie na Boga! – Był zbyt zmęczony, głodny i spragniony, by zastanawiać się, czy dobrze robi zostając w tym miejscu. Było mu to w tej chwili obojętne. Po dłuższej chwili dobijania się usłyszał za drzwiami jakiś chrobot i na progu dostrzegł przygarbioną postać w łachmanach.
Poczuł twardy ucisk na ramieniu i bez słowa ruszył w stronę, w którą go kierowano. W ciemności nie bardzo wiedział dokąd go prowadzono. Czuł, że idą wąskim przejściem, potem stanęli. Prowadzący go starzec zapalił mały kaganek, postawił go na ziemi i pośpiesznie wyszedł.
Pomieszczenie, do którego go wprowadzono nie nastrajało optymistycznie. Wszędzie czuć było smród zgniłej słomy, której odór zatykał nos i tłumił oddech. Ale nic lepszego w tej chwili nie miał. Zgarnął więc słomę w jedno miejsce i zmęczony przykrywszy się płaszczem postanowił usnąć. Sen przyszedł ciężki, pełen majaków i zjaw. Gdy świt obudził go zimnymi podmuchami, powoli podniósł się z posłania i rozejrzał. Był w nisko sklepionej piwniczce, do której światło wpadało tylko przez wąską szparę w sklepieniu. Było zimno i smród zatykał nos.
Jego piwne oczy rozbłysły utajonym blaskiem. Twarz poorana bliznami rozpogodziła się i na ustach pojawił się delikatny uśmiech.
"Czas na mnie" - pomyślał. W tej samej chwili w ręce jego pojawił się miecz. Ciężki, z ozdobną w arabeski rękojeścią. Jednak, gdy uniósł go, miecz wymsknął mu się z rąk i zatoczywszy łuk w powietrzu podążył w stronę światła, które minimalną strugą sączyło się ze sklepienia. Gdy promień spłynął na zakrzywioną głownię, w piwniczce światło rozprysło wokół wszystkimi kolorami tęczy, a miecz potulnie powrócił do rąk właściciela.
„No to w drogę, czas nagli" – szepnął do siebie wędrowiec.
Podszedł do drzwi. Nie były zamknięte. Za nimi dostrzegł wąski korytarzyk nieznacznie pnący się w górę. Ruszył przed siebie, gdy nagle dobiegł go dziwny szmer. Ktoś się zbliżał. Wędrowiec przywarł do muru, chowając się za jego zrębem. Ktoś schodził wąskim przejściem. Dostrzegł go w blasku łuczywa.
Chłopak schodził powoli, uważnie stawiając stopy na wąskich stopniach. Wędrowiec wsunął się do niszy, którą spostrzegł w ostatniej chwili, zanim schodzący zdążył go zauważyć. W niszy było tyle miejsca, że przyciskając się do ściany, w słabym blasku łuczywa, był niezauważalny.
Chłopak niósł w ręku trojaki i butelkę, zapewne jedzenie dla podróżnego. Jednak mężczyzna nie czekał, co będzie dalej. Gdy tylko służący wyminął go, przeskakując schody wbiegł na górę.
Pomimo źle przespanej nocy, zaciśniętego, głodnego żołądka i wyschniętego przełyku wędrowiec był zdecydowany ruszyć w dalszą drogę.
Słońce zdążyło już wejść wysoko na niebo, więc ruszył spiesznie, nie oglądając się na drewniane zabudowania nocnego gospodarza.
Naprzeciw obejścia, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola, zaś po prawej stronie dostrzec można było mały, gęsty lasek jodłowy. Po lewej widział szeroki, płaski gościniec kryjący się potem wśród pól. Bez wahania ruszył w stronę lasku. Szedł szybko, dziarsko przedzierając się przez nieskoszone jeszcze żyto. Chciał jak najszybciej skryć się w gąszczu splątanych krzewów, by uciec przed ewentualną pogonią.
Rozejrzał się. Już prawie dochodził do lasku, ale wyczuł, że "coś" czai się z drugiej strony lasu.
Każdy jego nerw drgał wyczekiwaniem, w piersiach czuł głuchy ból. Nogi zdawały się być z ołowiu, nie mógł nimi poruszać. Jakaś siła trzymała go w miejscu. Mięśnie napięte, twarde nie pozwalały na żaden ruch. Stał nieruchomo, każdą porą swego oddychającego ciała czuł niebezpieczeństwo. Nie mógł "mu" uciec, musiał się z nim zmierzyć. Nieważne, że nie chciał, że po raz pierwszy od dłuższego czasu się bał. Myśli kołatały mu się w głowie. Najchętniej skręciłby w drugą stronę...zimny pot wypłynął mu na skronie. Wiedział jednak, że cofnąć się nie może. Nogi wrośnięte w piach nie pozwoliły by mu poruszyć się w kierunku innym niż wskazywało mu przeznaczenie. Bał się. Cholernie się bał, jednak wiedział, że musi.
Wolno, z ociąganiem ruszył w stronę, z której wołało go niebezpieczeństwo. Nogi stawiał powoli, delikatnie by pod ciężarem stóp nie trzasnęła żadna gałązka, by szum przesypującego się pod podeszwą piasku nie powiadomił to "coś", że nadchodzi. Szedł ostrożnie.Pomimo że lęk skuł jego serce ciężką obręczą, napięte mięśnie przy każdym ruchu wywoływały ból, szedł. Ominął lasek. Czuł jak adrenalina krąży w jego żyłach, ciarki przebiegają mu po karku, jednak nie stanął. Szedł.
W pewnym momencie potknął się. Zawirowało mu w oczach. Poczuł jak miecz, jego najbliższy przyjaciel i sługa w licznych podróżach uwalnia się z pochwy. Próbował chwycić głownię, by go powstrzymać, ale było już za późno. Miecz błysnął mu klingą nad głową i ze świstem poszybował w górę. Po chwili wędrowiec stracił go z oczu. Rozejrzał się. Przed nim rozciągała się opromieniona słońcem, kusząca soczystą zielenią polana. Lecz on wiedział. Pomimo pozornego spokoju tam czaiło się to, co przywołało jego miecz, co przywołało go samego.
W pewnym momencie zobaczył. Stało pośrodku polany rozpościerając szerokie skrzydła nietoperza. Jaśniejącą pięknem twarz młodej kobiety o długich kruczoczarnych włosach wystawiało do słońca, rozkoszując się jego ciepłem. Kozie nogi, na których oparło się ciało, wbite były głęboko pazurami w trawę. Okaz siły i mocy.
Teraz wiedział: to strzyga nocna..
KONIEC początku
Amanda (początek)
1
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 23:28 przez gebilis, łącznie zmieniany 2 razy.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz