To jeden z tych bytujących na mym HDD szczęśliwych wybrańców wśród zalążków tekstów, którego nie przekreśliłem definitywnie. Nie napawa też mnie szczególnym entuzjazmem, wzbudza wątpliwości. Wobec tego wrzucam go tu, może Wy mnie poratujecie radą: warto li ciągnąć w ten deseń, może zaś mimo warsztatowych mankamentów (jakich?) warto się nad nim pomęczyć i zmienić to i owo (co?), ewentualnie DSS (dać sobie spokój) z korzyścią dla wszystkich (nie)zainteresowanych?
----------
"Dwadzieścia tysięcy rocznie - tyle, niezmiennie i nienegocjowalnie, kosztują moje usługi. Za tę cenę poprowadzę każdą armię, za tyle podejmę się najtrudniejszej kampanii, obrony czy szturmu. Za taką sumę w złocie poprę każdą sprawę i nadstawię karku za dowolną ideologię, interes lub, co zdarza się nierzadko, kaprys. Nie ma znaczenia, czy sztandary, które powiewają za moimi plecami oznaczają szczytne ideały szlachetnych, czy też stanowią zapowiedź tyranii szaleńca. Dwadzieścia tysięcy bowiem warte jest obciążonego sumienia. Zresztą z czasem człowiek się hartuje i sumienie uwiera coraz mniej. Dla posiadacza tak dużej kwoty staje się ów duchowy organ zbędnym balastem i tak też go traktuje. Cóż. Z takim światopoglądem, rzekniecie, małą mam szansę znaleźć klientów wśród tych szlachetnych. Prawda. Oni mają zwyczaj ważyć moralność dowódcy na równi z jego umiejętnościami i gardzić najmitą wiernym wyłącznie swej kiesie. Faktycznie więc - z reguły służę draniom i skurwielom. Tym bardziej, że tych tak zwanych "dobrych" spotyka się rzadziej niż śnieg na równinie, którą widzę przed sobą, choć mało kto na jednego z nich nie pozuje przed światem i samym sobą. Tak, nie jestem głupi. Mogę być amoralny, nie obrażam się, gdy tak mnie nazwą, bo ja nie muszę udawać, ani przed innymi, ani przed sobą, ponadto umiem patrzeć i rozumiem, co widzę. Nie ma nieskazitelnie dobrych tak, jak nie ma złych do szpiku kości. Nie, nie neguję dobra i zła. Uważam, że istnieją. Widziałem przejawy działania obu sił wystarczająco często, by nie wątpić. Twierdzę jedynie, że front walki między nimi nie przebiega tam, gdzie go zwykle wskazują. Nie jest tak, że jedni są po tej, a drudzy po tamtej stronie. Jego linia przebiega przez serce każdego z ludzi. W każdym kłębią się biel i czerń w nieustannym zmaganiu. Umysł każdego z nas jest polem bitwy, których to bitew suma daje nam obraz owego wszechogarniającego zmagania, jakim jest walka dobra ze złem. Nie, nie usiłuję wcisnąć wam swojej religii. Wspominam o tym, bo zrozumienie tego i właściwe wykorzystanie konsekwencji jest w gruncie rzeczy kluczem do sukcesu w moim zawodzie. Równie ważne w nim jest utrzymanie własnego frontu pod kontrolą. Takich jak ja jest niewielu, a każdy cieszy się zasłużoną sławą. Każdy z nas posmakował klęski, to nie tyle nawet nieuniknione, co nieodzowne, lecz reputacja tak moja, jak i kolegów po fachu nie cierpi na tym, budowana przez nieporównanie większą liczbę zwycięstw. To podstawa w interesie. Bez reputacji jesteś niczym, wielu lekceważąc ją smutno skończyło - w nędzy lub kałuży własnej krwi. Ich los służy za przestrogę, ich imion nikt nie wspomina. Och, każdy z nas pojmuje ją inaczej, inaczej rysuje swój wizerunek, inaczej dobiera sobie zleceniodawców. Moim kryterium doboru klienteli jest cena. Dzięki niej jestem zatrudniany przez ludzi świadomych wartości moich talentów i nie angażowany do spraw z góry przegranych. Nie za takie pieniądze. Oczywistym minusem jest to, że niewielu na mnie stać. Ogólnie jednak wychodzę na swoje, nawet pomimo tradycyjnej tendencji najmujących do kantowania najmowanych. Prób takich od dawna nikt w stosunku do mnie nie podejmował. Boją się. Po paru razach zrozumieli, dotarło do nich szybko, że nie warto. Oto kolejna zaleta wyrobionej reputacji. Ruch w interesie nigdy nie zamiera, wojenne rogi nie milkną, my, najemni stratedzy, możemy przebierać w konfliktach jak urodziwa panna z bogatego domu może wybrzydzać wśród przystojnych kawalerów.
Nad przyszłym polem bitwy wstawał kiczowaty świt. Z pagórka, na którym rozstawiono namioty sztabu, widziałem, jak poganiane wrzaskami oficerów oddziały wylewały się z obozów, strumienie ludzi i koni łączyły się, aby po chwili znów rozdzielić się w drodze na wyznaczone im przeze mnie pozycje. Jutrzenka nieśmiało różowiła groty lanc i kirysy ciężkiej jazdy, muskała pastelem hełmy i kapaliny piechurów. Bliźniaczego, naznaczonego celowością, rozgardiaszu można było oczekiwać wśród namiotów armii nieprzyjaciela. Stąd jego obóz przypominał mrowisko, które ktoś rozgrzebał z nudów. Poła wejścia za moimi plecami uchyliła się, dołączali do mnie moi psychoznaczeni, zarówno ci zwani dowcipnie myśliwymi, bo niejako strzelali myślami przekazując moje rozkazy oficerom na polu walki, jak i ci, których nazywano potocznie myślimakami. Ich zadaniem było bowiem otoczenie sztabu swego rodzaju skorupą woli chroniącą mnie, moich oficerów sztabowych i psychoznaczonych przed ewentualnymi atakami ze strony telepatów przeciwnika. Zwykłe dmuchanie na zimne. Psychoznaczeni mogli nawiązywać kontakt wyłącznie z umysłami, z którymi wcześniej połączono ich więzią. Im bardziej utalentowany telepata tym więcej więzi jest w stanie utrzymać jego umysł, tym silniej i dalej strzela myślami. Niezależnie jednak od talentu próba psychicznego ataku na umysł nie połączony więzią przypomina szycie strzałami w czasie nocnej burzy do celów ukrytych w lesie. Teoretycznie trafić można, choć szansa na to jest pomijalnie nikła. Ja jednak nie podejmuję bez potrzeby żadnego ryzyka, którego mogę uniknąć. Z tego też powodu nieco dalej gromadziła się grupa konnych posłańców w razie, gdyby brakło myśliwych lub na wypadek, gdyby wybito wszystkich oficerów danego oddziału. Naszej sieci łączności groziło i tak znacznie poważniejsze i bardziej realne niebezpieczeństwo. Oto nad obiema armiami poczęły formować się mgliste kształty - niby duchy. Awatary naszych i wroga magów bojowych zajmowały swe pozycje. Magia czarodziejów ukrytych w najpilniej strzeżonych miejscach wiele mil od pola bitwy miała być skierowana na pole walki poprzez owe projekcje i zamienić pozycje nieprzyjaciela w piekło ognia, lodu i energii, o ile magowie strony przeciwnej nie zdołają temu przeszkodzić. Jednym z pierwszych celów zabójczych zaklęć, zaraz po awatarach wrogich magów, których rozproszenie wyłącza magów z walki na długie godziny, będą jednak sztaby, szczególnie pozycje psychoznaczonych. Dlatego też przezorny strateg trzyma kilka awatarów w odwodzie, ich wyłącznym zadaniem jest ochrona sztabu. Oba obozy noszą już zresztą ślady zniszczeń powstałych na skutek prób niehonorowego, lecz nagminnie spotykanego rozstrzygnięcia konfliktu za pomocą czarów jeszcze przed bitwą. Proceder jest na tyle częsty, że doczekał się własnej nazwy - Cyrk Duchów. Cóż. Jeśli cyrk, to wyjątkowo krwawy i ogólnie mało rozrywkowy, no chyba, że ktoś chce się "rozerwać" dosłownie. Westchnąłem w duchu. Z pawilonu mego zleceniodawcy, króla Gefarta Drugiego, zwanego z racji pewnych cech charakteru Wątpliwym, wciąż dobiegały niebiańskie tony psalmu - to nadworny chór mnichów zdzierał gardła ku uciesze władcy. Pracowałem dla Gefarta na tyle długo, by wiedzieć, że to jego dziwactwo, jedno z wielu, stanowiło żelazny i nieusuwalny punkt spektakli takich, jak dzisiejsza bitwa z jego sąsiadem, tym razem dla odmiany południowym, królową Kassamią. Kassi była już po czterdziestce, a i w młodości nie grzeszyła urodą, jednak osobiście uważałem, że obecny zatarg o niebo mniejszym kosztem oboje mogli rozstrzygnąć w łożnicy. Oczywiście nikogo nie obchodził mój pogląd, a i mnie nie zależało jakoś specjalnie , by uczynić moją osobę zbędną na dworze. Tymczasem obie armie zdały się już stać w gotowości. W zasadzie bitwę mogłem spokojnie rozpocząć bez udziału Gefarta, byłoby to jednak nieprofesjonalne, nieuprzejme i mogłoby zostać źle odebrane, choć najbardziej zblazowani z moich poprzednich pracodawców nie życzyli sobie nawet oglądać bitwy. Gefart był przywiązany do form i nie chciał się pozbawiać przyjemności osobiście wydanego rozkazu zapoczątkowującego rzeź. Doprawdy, królowie często byli jak rozkapryszone dzieci, by nie rzec: rozbestwione bachory. Wielu mogłoby się zdziwić, jak to jest, że tacy ludzie władają krajami. Ja się nie dziwię, mnie w zupełności wystarczy sama wiedza o tym fakcie i umiejętność jej wykorzystania dla swojej korzyści. Zresztą domyślam się genezy takiego stanu rzeczy. Przyczyna może być prosta. Ludzie zasiadający na tronach nie są inni od tych, którzy pod ich berłem uczciwie orzą pola, wytrwale wznoszą miasta, ofiarnie maszerują na wojny w pyle i błocie dróg, czyli, ogólnie, odpowiedzialnie walczą w tym okrutnym świecie o byt swój i bliskich. To fakt zasiadania na owych tronach ma moc wyzwalania w ludziach o słabych charakterach pewnych, ukrytych wcześniej, bądź objawiających się na mniejszą skalę, cech. Władzą, jak i bogactwem, łatwo się upić. Właśnie miałem otworzyć gębę, by wysłać po króla jednego z moich doradców, gdy psalm ucichł. Chwilę później z cienistego wnętrza królewskiego pawilonu wyłoniła się sylwetka mojego obecnego pryncypała..."
Dodane po 2 minutach:
PS Przepraszam za literówki w temacie. Można to jakoś skorygować?
Weber Edit: Liczba liter przypadająca na temat jest ograniczona, więc albo zostanie coś takiego, albo trochę go skrócisz. Napisz do mnie na PW jaką zmianę chcesz.
Dodane po 3 godzinach 23 minutach:
Ech, miałem jeszcze przecież napisać moją autoocenę...
Trochę mnie drażni ten myślotok. Ciężkawy taki, chaotyczny miejscami. Prawdopodobnie lepiej, gdybym zwyczajnie usunął większość "objaśnień", by czytelnik zdobywał tę wiedzę samodzielnie, między wierszami, a tu ma podane wszystko na talerzu w formie irytującego "wykładu". Niektóre zdania można przebudować, bo mają dość karkołomną i przez to niejasną strukturę, a część przemyśleń gieroja ujawniać stopniowo, w trakcie, nie wszystko hurtem już na starcie (taki niecierpliwiec jestem). No i przydałoby się rozjaśnić całość kosmetycznymi dialogami. Ponadto teraz przyuważyłem ze dwa powtórzenia.
2
Rzeczywiście, wyjaśnienia można trochę skrócić albo przesunąć je gdzieś dalej, kiedy już akcja się rozwinie. Bardzo ciekawie napisane przygotowania do bitwy, choć dość obszernie. Wciąż się zastanawiałam, kiedy ta bitwa się wreszcie zacznie. Zresztą większość dobrych rad sam sobie dałeś :wink:
4
Trzeba bylo najpierw dac ostra bitwe, bez zadnego wstepu, ot tak, wywalic kawe na lawe, zeby czytelnik od razu zostal wrzucony w niezla akcje, masakryczna jatke, pokazac, ze z bohatera to niezly "sonofabicz", a ten caly wstep walnac kiedy chodzil po polu bitwy, dobijajac swoich bylych juz, przeciwnikow.
5
Słuszna racja, tak zresztą zazwyczaj lubię i czytać i pisać - zacząć z galopu. Tu jednak miałem ten dylemat, że w założeniu gieroj to zimny gracz, cyniczno-ironiczny "władca marionetek" manipulujący ludźmi za pomocą ich namiętności, leków i obsesji, patrzący na świat z loży szyderców, dla niego życie to gra, a ludzie, czy to chłopi, czy królowie, to pionki. Taki ktoś nie będzie się osobiście angażował w jatki, nie będzie rzezał i dożynał rannych pławiąc się w ich posoce. On jest ponad to. On będzie stał na wzgórzu i spokojnie, z rutyną rozgrywał bitwę jak partyjkę szachów myśląc jednocześnie o tym, co zje na obiad bądź dywagując melancholijnie nad moralną kondycją świata, a zupełnie nie myśląc o ilości krwi, jaka się leje. Tak, czy inaczej, coś wymyślę, bo, jakeśmy wspólnymi siły doszli, obecna forma jest ułomna i dalece nie tak dobra, jaką być powinna. Może umieszczę na polu walki drugiego gieroja-narratora? Ale nie lubię z kolei "łamania" pierwszoosobowości narracji i przesiadania się raptem do innej głowy, także jako czytelnik...
7
Tu już się trochę zdziwiłam. Wszystko zależy od gustu czytelnika. Ja np. lubię, kiedy napięcie wzrasta, a nie kiedy od razu jest ostro, a potem spokojnie. Zrobisz, jak chcesz, pamiętaj tylko, że opinia jednego czytelnika nie musi wpływać na całą fabułę czy tempo. Zdecyduj po swojemu i nie przejmuj się, że tamtemu się nie spodobało dlatego, że poszedłeś za radą kogoś innego. Nigdy nie trafisz w gusta wszystkich ludzi naraz.
8
OK. Mając wzgląd na powyższe staram się kierować przede wszystkim własnymi upodobaniami czyli, inaczej mówiąc, pisząc staram sie być sobą, nie udawać kogoś, kim nie jestem, co nie znaczy, żem zamknięty na konstruktywną krytykę. A tymczasem...
Spróbowałem nanieść na fragment owe poprawki, wyrzuciłem większość wyjaśnień, niektóre przemyślenia odłożyłem na zaś, dodałem trochę ozdóbek, uzupełniłem o bitwę, która jednak się odbyła i zamieszałem całość kopyścią zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Teraz wygląda tak:
"- Ruszcie dupy, wy bando wykastrowanych kaleków! Gdzie?! Gdzie zasuwasz, barani łbie! Tam! Ruchy, kurwa, ruchy! Gdzie twój hełm, szeregowy? Macie gówno zamiast mózgu? Biegiem, upośledzone kmioty!
Zaiste. Sierżanci są kośćcem armii.
Nad przyszłym polem bitwy wstawał kiczowaty świt. Z pagórka, na którym rozstawiono namioty sztabu, widziałem, jak poganiane wrzaskami sierżantów, oficerów i dźwiękami kawaleryjskich trąbek oddziały wylewały się z obozów. Strumienie ludzi i koni łączyły się, aby po chwili znów rozdzielić się w drodze na wyznaczone im przeze mnie pozycje. Jutrzenka nieśmiało różowiła groty lanc i kirysy ciężkiej jazdy, muskała pastelem hełmy i kapaliny piechurów. Bliźniaczego, naznaczonego celowością, rozgardiaszu można było oczekiwać wśród namiotów armii nieprzyjaciela. Stąd jego obóz przypominał mrowisko, które ktoś rozgrzebał z nudów. Z jego punktu widzenia nasze musiało prezentować się nie lepiej. Poła wejścia za moimi plecami uchyliła się, dołączali do mnie moi psychoznaczeni, zwani dowcipnie "myśliwymi", bo niejako strzelali myślami przekazując moje rozkazy oficerom na polu walki. Umożliwiała to wygenerowana zawczasu mentalna wieź pomiędzy telepatami, a każdym z członków kadry oficerskiej. Nieco dalej gromadziła się grupa konnych posłańców w razie, gdyby brakło "myśliwych" lub na wypadek, gdyby wybito wszystkich oficerów danego oddziału. Nad obiema armiami poczęły formować się mgliste kształty - niby duchy. Awatary naszych i wroga magów bojowych zajmowały swe pozycje nad przydzielonymi im oddziałami. Magia czarodziejów ukrytych w najpilniej strzeżonych miejscach wiele mil od pola bitwy miała być skierowana na pole walki poprzez owe projekcje i zamienić pozycje nieprzyjaciela w piekło ognia, lodu i energii, o ile magowie strony przeciwnej nie zdołają temu przeszkodzić. Oba obozy noszą już zresztą ślady zniszczeń powstałych na skutek obustronnych usiłowań niehonorowego, lecz jakże nagminnie spotykanego rozstrzygnięcia konfliktu za pomocą czarów jeszcze przed bitwą. Proceder jest na tyle częsty, że doczekał się własnej nazwy - Cyrk Duchów. Cóż. Jeśli cyrk, to wyjątkowo krwawy i ogólnie mało rozrywkowy, no chyba, że ktoś chce się "rozerwać" dosłownie. Westchnąłem w myśli. Z pawilonu mego zleceniodawcy, króla Iloriany, Gefarta Drugiego, zwanego z racji pewnych cech charakteru Wątpliwym, wciąż dobiegały niebiańskie tony psalmu - to nadworny chór mnichów zdzierał gardła ku uciesze władcy nie przejmując się zupełnie rozgardiaszem wokół. Pracowałem dla Gefarta na tyle długo, by wiedzieć, że to jego dziwactwo, jedno z wielu, stanowiło żelazny i nieusuwalny punkt spektakli takich, jak dzisiejsza bitwa z jego sąsiadem, królową Kassamią. Kassi, południowy sąsiad Gefarta, była już po czterdziestce, a i w młodości nie grzeszyła urodą, jednak osobiście uważałem, że obecny zatarg o niebo mniejszym kosztem oboje mogli rozstrzygnąć w łożnicy. Oczywiście nikogo nie obchodził mój pogląd, a i mnie nie zależało jakoś specjalnie, by uczynić moją osobę zbędną na dworze. Tymczasem obie armie zdały się już stać w gotowości. W zasadzie bitwę mogłem spokojnie rozpocząć bez udziału Gefarta, byłoby to jednak nieprofesjonalne, nieuprzejme i mogłoby zostać źle odebrane, choć najbardziej zblazowani z moich poprzednich pracodawców nie życzyli sobie nawet oglądać bitwy. Gefart był przywiązany do form i nie chciał się pozbawiać przyjemności osobiście wydanego rozkazu zapoczątkowującego rzeź. Doprawdy, królowie często byli jak rozkapryszone dzieci, by nie rzec: rozbestwione bachory. Wielu mogłoby się zdziwić, jak to jest, że tacy ludzie władają krajami. Ja się nie dziwię, mnie w zupełności wystarczy sama wiedza o tym fakcie i umiejętność jej wykorzystania dla swojej korzyści. Właśnie miałem otworzyć gębę, by wysłać po króla jednego z moich doradców, gdy psalm ucichł. Chwilę później z cienistego wnętrza królewskiego pawilonu wyłoniła się sylwetka mojego obecnego pryncypała, za nim pojawił się jego osobisty giermek, także kanclerz Effagyrsoen i paru innych.
- Wasza wysokość... - skłoniłem się dwornie - wszystko gotowe.
Gefart rozejrzał się wokoło, przeciągnął aż zatrzeszczały kości wciągając z lubością zimne chłodem poranka powietrze, szepnął coś kanclerzowi, zaśmiali się obaj. Król postąpił naprzód, stanął koło mnie.
- No, jak tam, mości Dargett? Jak to wygląda?
- Mają nieznaczną przewagę w piechocie, królu, za to mniej kawalerii i magów.
- Dargett, Dargett - poklepał mnie rubasznie po plecach - ja nie o liczbach, chcę znać twoje zdanie co do szans na zwycięstwo.
- Panie, Alezzi to dobry strateg i ma dobrą armię. Ja jednak jestem lepszy od Alezziego, a nasza armia jest lepiej wyszkolona i bardziej doświadczona od wojska Kassamii. Sądzę, że dostaną po dupach.
Gefart zarechotał - I o to chodzi, Dargett. Jak dotąd okazywałeś się wart swojej ceny, a to sztuka nie lada... - ruch w szeregach wroga przykuł jego uwagę. Alezzi, zniecierpliwiony widać, postanowił zacząć pierwszy. Rozstawione na skrzydłach jego sił chorągwie sanezkich lansjerów ruszyły niespiesznie nabierając pędu.
- No, do dzieła, mój ty strategu! Pokaż Kassi, gdzie jej miejsce, ha ha! Władca spoczął na rozstawionym przez giermka składanym zydelku z oparciem.
Zająłem się swoją robotą. Kolejne rozkazy za pośrednictwem psychoznaczonych wprawiały w ruch coraz to nowe bataliony i chorągwie. Nad każdym oddziałem przesuwał się w ciszy, jak niesamowity patron, awatar któregoś z magów. Uśmiechnąłem się do siebie półświadomie. Byłem w swoim żywiole, rozluźniony, lecz skoncentrowany. Z miłym mrowieniem spływała na mnie znajoma świadomość pełnej kontroli nad sytuacją. Poczułem oczekiwane, niemal mistyczne zespolenie z moją armią, jakbym stał się umysłem zawiadującym ciałem, wykonawczym przedłużeniem jego woli, jakim były poszczególne oddziały - to owoc miesięcy ćwiczeń i manewrów. Alezzi jednocześnie próbował obustronnego oskrzydlenia za pomocą Sanezańczyków i gromadził w centrum kilkanaście awatarów. Najwyraźniej planował pójść na całość i ryzykując osłabienie magicznej ochrony w innych miejscach chciał przełamać mój opór w wybranym punkcie. To do niego pasowało. Ryzykant, ale konserwatywny. Nigdy nie robił nic wbrew podręcznikom taktyki. Przesunąłem skrajne bataliony pikinierów na spotkanie oskrzydlającej je jazdy, by wymusić na niej głębsze obejście bądź związać walką. Alezzi nie bawił się w ciuciubabkę. Lansjerzy poszli w skok, do czołowej szarży, moi weterani spokojnie nadstawili ściany z długich pik. Jednocześnie pchnął zgromadzoną w centrum grupę awatarów wprost na pozycje mojej piechoty i łuczników. Za szybko mknącymi magami ruszyła cała piechota, zaś najemni kusznicy pobiegli wspomóc deszczem pocisków skrzydła. Rozkazałem swoim strzelcom rozpocząć ostrzał idącej na nią ciężkiej milicji, rekrutowanej głównie spośród mieszczan Lezjeny, Akrylei i innych miast Hydorii podległych królowej. Własną jazdę, ulokowaną w centrum, pomiędzy batalionami piechurów, pchnąłem na skrzydła, by spadła na wrażych Lansjerów, gdy ci będą się użerać z pikinierami. Wszystkich swoich magów, z całej długości frontu, za wyjątkiem tych chroniących bataliony pikinierskie, posłałem koncentrycznie na spotkanie awatarów przeciwnika. Pozbawiłem się ochrony i za tę cenę złapałem mojego kontrstratega z opuszczonymi gaciami. Zorientował się, co się święci, i pchnął także resztę swoich magów na pomoc osaczonej grupie, jednak zbyt późno, by jej pomóc. Moi czarodzieje spadli na tamtych z trzech stron i z góry, rozpoczęły się fajerwerki. Tymczasem magowie przydzieleni lansjerom, zamiast chronić kawalerzystów i siebie, niemal jednocześnie na obu skrzydłach puścili, nie dbając o defensywę, całą "parę", jaką dysponowali w ogniste korale pocisków zapalających, które przeciążyły tarcze magów wiszących nad pikinierami i uderzyły ze słyszalnym aż tu sykiem w linie nadstawionych pik czyniąc solidne spustoszenie. W niebo poszły kolumny dymu i wrzaski palonych żywcem. Skrzywiłem sę w duchu. Wraże awatary przypłaciły ten atak "życiem", rozproszone wymierzonymi weń zaklęciami, jednak spełniły swoją rolę - podziurawiły ochronnego jeża z pik. Chwilę potem, w zmieszane, więc bezbronne, szeregi mojej piechoty wbiły się z trzaskiem chorągwie jazdy uniemożliwiając eterycznym stróżom pikinierów skuteczny kontratak. Nie mogli walić obszarowo, musieli wydłubywać małymi ładunkami lansjerów pojedyńczo, co było o niebo mniej efektywne. Najpierw na lewym, po paru sekundach sytuacja powtórzyła się także na prawym skrzydle. Sprytnie, Alezzi, sprytnie! Tyle, że nie dość sprytnie. Moi weterani nie poszli w rozsypkę, jak to zapewne sobie założył mój adwersarz, i wytrwali na tyle długo, by w odsłonięte flanki lansjerów uderzyły z kolei chorągwie mojej jazdy. Zakotłowało się. Los kawalerii Alezziego był przesądzony, podobnie jak los większości jego magów. Pierwsze energetyczne ataki ze świstem i upiornym zawodzeniem spadły na pozbawionych magicznych tarcz kuszników i piechotę już dziesiątkowaną strzałami gotując im wyjątkowo paskudną śmierć od poparzeń, odmrożeń i porażeń. Niektórzy nie zdzierżyli tego piekła i podali tyły, inni gdzieniegdzie w panice kręcili się w kółko, podczas gdy bezradni oficerowie usiłowali przywrócić ład i dyscyplinę w szeregach. Kanclerz zachichotał, Gefart gwizdał fałszywie tęskną melodię wpatrując się zachłannie w pole bitwy. Magowie - tak nasi, jak i niedobitki nieprzyjacielskich, wyczerpywali już kolejno swój zasób zaklęć, ich awatary rozwiewały się jeden po drugim. Po naszej stronie od czarów ucierpieli wyłącznie pikinierzy i pechowy oddział łuczników, który oberwał jakimś rykoszetem, zaś trasę natarcia przetrzebionej hydoriańskiej milicji znaczyły stosy zwęglonych lub pokruszonych zwłok. Moi łucznicy wycofali się, do przodu wystąpiło sześć batalionów knechtów uzbrojonych w potężne miecze. Ruszyli biegiem na spotkanie równej im teraz liczbą mieszczańskiej milicji wyposażonej w groźne dla pancerzy halabardy. Tymczasem Alezzi pchnął odwodowe bataliony lekkiej piechoty na skrzydła chcąc powstrzymać moją jazdę i wykrwawione, ale wciąż groźne czworoboki pikinierów zagrażające jego flankom po rozbiciu lansjerów. Zdecydowałem się nie wiązać moich kirasjerów walka z odwodem, zamiast tego przejechałem nimi po uciekających w panice kusznikach i zaszedłem z obu stron walczącą dzielnie milicję królowej Kassamii od tyłu. Odgłosy walki przybierały na sile. Brzęk całego mnóstwa metalu wprawionego w ruch siłą mięśni żołnierzy rżenie i kwik koni stanowiły ogłuszające tło wrzaskom umierających, okrzykom triumfu i desperacji, wypluwanym ze spracowanych gardeł sierżantów rozkazom. Na spotkanie lekkiej piechoty wysłałem własną rezerwę, by wsparła osamotnionych pikinierów, którzy ofiarnie związali walką wrogich piechurów, lecz, wyczerpani i zdziesiątkowani, nie mogli już długo wytrwać. Obie chorągwie lekkiej jazdy, najemnych konnych łuczników ze stepów, w zwarciu walczących lekkimi szablami, ruszyły z kopyta. Wśród ogólnego bitewnego zgiełku dało się słyszeć przenikliwe hałłakowanie oraz skoczne dźwięki gwizdków i fujarek. Ci ludzie zwykli sobie sprawiać w walce muzyczny akompaniament. Co kraj, to obyczaj. Miałem teraz przewagę na flankach, oskrzydliłem wojska Hydorii w centrum, pora na ostateczny cios. Trzymałem w zanadrzu niespodziankę w postaci trzech rezerwowych, świeżutkich i nieużywanych awatarów. Wsparłem je projekcjami trzech z czterech magów broniących mojego sztabu i pchnąłem całe towarzystwo w stronę obozu wroga. Nie mógł mieć tam więcej jak trzech czarodziejów, a może tylko dwóch... Gefart, wciąż nucąc, zacierał ręce wiercąc się na zydelku, kanclerz nadal nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanych też atakiem głupawki, pozostali patrzyli na pole bitwy w zadumie bądź komentowali żywo bieżącą syutację. Moi myśliwi byli już wyczerpani. Korzystanie z daru psychoznaczonych miało swoją cenę, którą zapłacą później ciężko odchorowując intensywną telepatię. Cóż. Za to właśnie biorą kasę. I tylko giermek króla z rozdziawioną buzią wpatrywał się we mnie, jak w bożyszcze. Mrugnąłem do smarka. Nad wrogim obozem zawyły czary, po chwili, z potężnym tąpnięciem, w kuli ognia płonące resztki namiotów sztabu i samych sztabowców królowej poleciały pod niebo ciągnąc warkocze dymu. Wykrwawione wojska Hydorii rzuciły się do ucieczki. I to by było na tyle, droga królowo Kassi. I to by było na tyle, mój Alezzi. Mogłeś sobie znać na pamięć wszystkie podręczniki sztuki wojny - nic ci po tym. Ja bowiem mógłbym spisać tuzin nowych. Jeszcze raz omiotłem spojrzeniem odległe pobojowisko. Kłęby dymu wyginane podmuchami lekkiego wietrzyku tańczyły niby czarne kobry zahipnotyzowane ruchami instrumentu zaklinacza, zwały posiekanych i popalonych trupów ludzi i ciał koni, upstrzone już zlatującymi się padlinożernymi ptakami, grunt ubity w krwawe błocko nadające kolorystyczny ton całości, słabe poruszenia rannych tu i ówdzie. Smród śmierci, rozwłóczonych wnętrzności wraz z zawartością tychże musiał być nieziemski. Wspaniała, chwalebnie upaprana od stóp do głów krwią i błotem, armia królestwa Iloriany, choć zdyszana, grabiła radośnie obóz i tabory pokonanych, najbardziej zajadli i krwiożerczy ścigali i dożynali niedobitków. Oto ich nagroda. Z naszego obozu, niby roje much, wybiegły tłumy ciur obozowych grabić poległych. Kto pierwszy, ten lepszy, do biegu, gotowi, start. Trzeba pamiętać, by wypłacić dodatkowe premie łucznikom. Wycofani wcześniej z walki nie brali udziału w grabieży i mogą się poczuć pokrzywdzeni. Król Gefart Drugi Wątpliwy w przedpołudniowym słońcu przydrzemał na swym ozdobnym, lecz jakże poręcznym, składanym zydelku.
Zerknąłem na kanclerza, uniosłem brew pytająco. Z lekkim uśmiechem skinął głową, pogadał z jednym z obecnych, ten zamyślił się jakby na chwilę. Kanclerz uśmiechnął się do mnie ponownie. Załatwione. Minął moment, może dwa, usłyszałem w głowie poprzedzony hasłem uwierzytelniającym spodziewany głos informujący mnie beznamiętnie o zrealizowaniu polecenia wpłaty na moje konto w stołecznym banku. Właśnie otrzymałem drugą połowę mej pensji. Kontrakt zakończony.
Dwadzieścia tysięcy rocznie - tyle, niezmiennie i nienegocjowalnie, kosztują moje usługi. Za tę cenę poprowadzę każdą armię, za tyle podejmę się najtrudniejszej kampanii, obrony czy szturmu. Za taką sumę w złocie poprę każdą sprawę i nadstawię karku za dowolną ideologię, interes lub, co zdarza się nierzadko, kaprys. Nie ma znaczenia, czy sztandary, które powiewają za moimi plecami oznaczają szczytne ideały szlachetnych, czy też stanowią zapowiedź tyranii szaleńca. Cóż. Z takim światopoglądem, rzekniecie, małą mam szansę znaleźć klientów wśród tych szlachetnych. Prawda. Oni mają zwyczaj ważyć moralność dowódcy na równi z jego umiejętnościami i gardzić najmitą wiernym wyłącznie swej kiesie. Faktycznie więc - z reguły służę draniom i skurwielom. Takich jak ja jest niewielu, a każdy cieszy się zasłużoną sławą. Każdy z nas posmakował klęski, to nie tyle nawet nieuniknione, co nieodzowne, lecz reputacja tak moja, jak i kolegów po fachu nie cierpi na tym, budowana przez nieporównanie większą liczbę zwycięstw. Bez reputacji jesteś niczym, wielu lekceważąc ją smutno skończyło - w nędzy lub kałuży własnej krwi. Ich los służy za przestrogę, ich imion nikt nie wspomina. Ruch w tym interesie nigdy nie zamiera, wojenne rogi nie milkną ani na chwilę, my, najemni stratedzy, możemy przebierać w konfliktach jak urodziwa panna z bogatego domu może wybrzydzać wśród przystojnych kawalerów. No, ale ja tu gadu-gadu, a śniadanie samo się nie zje. Najwyższy czas coś przekąsić."
Co myślicie?
PS Nazwy i imiona póki co robocze, podobnie zresztą tytuł, gdyż tytuły najlepiej się wymyśla na końcu.
PSS widzę na podglądzie, że forum gwiazdkuje wulgaryzmy. To świetnie, jednak w oryginale gwiazdek nie będzie.
Dodane po 1 godzinach 22 minutach:
Wkradł się mały błąd. Tam, gdzie jest:
"nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanych też atakiem głupawki, "
Ma być, oczywiśta:
"nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanymi też atakiem głupawki,
Spróbowałem nanieść na fragment owe poprawki, wyrzuciłem większość wyjaśnień, niektóre przemyślenia odłożyłem na zaś, dodałem trochę ozdóbek, uzupełniłem o bitwę, która jednak się odbyła i zamieszałem całość kopyścią zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Teraz wygląda tak:
"- Ruszcie dupy, wy bando wykastrowanych kaleków! Gdzie?! Gdzie zasuwasz, barani łbie! Tam! Ruchy, kurwa, ruchy! Gdzie twój hełm, szeregowy? Macie gówno zamiast mózgu? Biegiem, upośledzone kmioty!
Zaiste. Sierżanci są kośćcem armii.
Nad przyszłym polem bitwy wstawał kiczowaty świt. Z pagórka, na którym rozstawiono namioty sztabu, widziałem, jak poganiane wrzaskami sierżantów, oficerów i dźwiękami kawaleryjskich trąbek oddziały wylewały się z obozów. Strumienie ludzi i koni łączyły się, aby po chwili znów rozdzielić się w drodze na wyznaczone im przeze mnie pozycje. Jutrzenka nieśmiało różowiła groty lanc i kirysy ciężkiej jazdy, muskała pastelem hełmy i kapaliny piechurów. Bliźniaczego, naznaczonego celowością, rozgardiaszu można było oczekiwać wśród namiotów armii nieprzyjaciela. Stąd jego obóz przypominał mrowisko, które ktoś rozgrzebał z nudów. Z jego punktu widzenia nasze musiało prezentować się nie lepiej. Poła wejścia za moimi plecami uchyliła się, dołączali do mnie moi psychoznaczeni, zwani dowcipnie "myśliwymi", bo niejako strzelali myślami przekazując moje rozkazy oficerom na polu walki. Umożliwiała to wygenerowana zawczasu mentalna wieź pomiędzy telepatami, a każdym z członków kadry oficerskiej. Nieco dalej gromadziła się grupa konnych posłańców w razie, gdyby brakło "myśliwych" lub na wypadek, gdyby wybito wszystkich oficerów danego oddziału. Nad obiema armiami poczęły formować się mgliste kształty - niby duchy. Awatary naszych i wroga magów bojowych zajmowały swe pozycje nad przydzielonymi im oddziałami. Magia czarodziejów ukrytych w najpilniej strzeżonych miejscach wiele mil od pola bitwy miała być skierowana na pole walki poprzez owe projekcje i zamienić pozycje nieprzyjaciela w piekło ognia, lodu i energii, o ile magowie strony przeciwnej nie zdołają temu przeszkodzić. Oba obozy noszą już zresztą ślady zniszczeń powstałych na skutek obustronnych usiłowań niehonorowego, lecz jakże nagminnie spotykanego rozstrzygnięcia konfliktu za pomocą czarów jeszcze przed bitwą. Proceder jest na tyle częsty, że doczekał się własnej nazwy - Cyrk Duchów. Cóż. Jeśli cyrk, to wyjątkowo krwawy i ogólnie mało rozrywkowy, no chyba, że ktoś chce się "rozerwać" dosłownie. Westchnąłem w myśli. Z pawilonu mego zleceniodawcy, króla Iloriany, Gefarta Drugiego, zwanego z racji pewnych cech charakteru Wątpliwym, wciąż dobiegały niebiańskie tony psalmu - to nadworny chór mnichów zdzierał gardła ku uciesze władcy nie przejmując się zupełnie rozgardiaszem wokół. Pracowałem dla Gefarta na tyle długo, by wiedzieć, że to jego dziwactwo, jedno z wielu, stanowiło żelazny i nieusuwalny punkt spektakli takich, jak dzisiejsza bitwa z jego sąsiadem, królową Kassamią. Kassi, południowy sąsiad Gefarta, była już po czterdziestce, a i w młodości nie grzeszyła urodą, jednak osobiście uważałem, że obecny zatarg o niebo mniejszym kosztem oboje mogli rozstrzygnąć w łożnicy. Oczywiście nikogo nie obchodził mój pogląd, a i mnie nie zależało jakoś specjalnie, by uczynić moją osobę zbędną na dworze. Tymczasem obie armie zdały się już stać w gotowości. W zasadzie bitwę mogłem spokojnie rozpocząć bez udziału Gefarta, byłoby to jednak nieprofesjonalne, nieuprzejme i mogłoby zostać źle odebrane, choć najbardziej zblazowani z moich poprzednich pracodawców nie życzyli sobie nawet oglądać bitwy. Gefart był przywiązany do form i nie chciał się pozbawiać przyjemności osobiście wydanego rozkazu zapoczątkowującego rzeź. Doprawdy, królowie często byli jak rozkapryszone dzieci, by nie rzec: rozbestwione bachory. Wielu mogłoby się zdziwić, jak to jest, że tacy ludzie władają krajami. Ja się nie dziwię, mnie w zupełności wystarczy sama wiedza o tym fakcie i umiejętność jej wykorzystania dla swojej korzyści. Właśnie miałem otworzyć gębę, by wysłać po króla jednego z moich doradców, gdy psalm ucichł. Chwilę później z cienistego wnętrza królewskiego pawilonu wyłoniła się sylwetka mojego obecnego pryncypała, za nim pojawił się jego osobisty giermek, także kanclerz Effagyrsoen i paru innych.
- Wasza wysokość... - skłoniłem się dwornie - wszystko gotowe.
Gefart rozejrzał się wokoło, przeciągnął aż zatrzeszczały kości wciągając z lubością zimne chłodem poranka powietrze, szepnął coś kanclerzowi, zaśmiali się obaj. Król postąpił naprzód, stanął koło mnie.
- No, jak tam, mości Dargett? Jak to wygląda?
- Mają nieznaczną przewagę w piechocie, królu, za to mniej kawalerii i magów.
- Dargett, Dargett - poklepał mnie rubasznie po plecach - ja nie o liczbach, chcę znać twoje zdanie co do szans na zwycięstwo.
- Panie, Alezzi to dobry strateg i ma dobrą armię. Ja jednak jestem lepszy od Alezziego, a nasza armia jest lepiej wyszkolona i bardziej doświadczona od wojska Kassamii. Sądzę, że dostaną po dupach.
Gefart zarechotał - I o to chodzi, Dargett. Jak dotąd okazywałeś się wart swojej ceny, a to sztuka nie lada... - ruch w szeregach wroga przykuł jego uwagę. Alezzi, zniecierpliwiony widać, postanowił zacząć pierwszy. Rozstawione na skrzydłach jego sił chorągwie sanezkich lansjerów ruszyły niespiesznie nabierając pędu.
- No, do dzieła, mój ty strategu! Pokaż Kassi, gdzie jej miejsce, ha ha! Władca spoczął na rozstawionym przez giermka składanym zydelku z oparciem.
Zająłem się swoją robotą. Kolejne rozkazy za pośrednictwem psychoznaczonych wprawiały w ruch coraz to nowe bataliony i chorągwie. Nad każdym oddziałem przesuwał się w ciszy, jak niesamowity patron, awatar któregoś z magów. Uśmiechnąłem się do siebie półświadomie. Byłem w swoim żywiole, rozluźniony, lecz skoncentrowany. Z miłym mrowieniem spływała na mnie znajoma świadomość pełnej kontroli nad sytuacją. Poczułem oczekiwane, niemal mistyczne zespolenie z moją armią, jakbym stał się umysłem zawiadującym ciałem, wykonawczym przedłużeniem jego woli, jakim były poszczególne oddziały - to owoc miesięcy ćwiczeń i manewrów. Alezzi jednocześnie próbował obustronnego oskrzydlenia za pomocą Sanezańczyków i gromadził w centrum kilkanaście awatarów. Najwyraźniej planował pójść na całość i ryzykując osłabienie magicznej ochrony w innych miejscach chciał przełamać mój opór w wybranym punkcie. To do niego pasowało. Ryzykant, ale konserwatywny. Nigdy nie robił nic wbrew podręcznikom taktyki. Przesunąłem skrajne bataliony pikinierów na spotkanie oskrzydlającej je jazdy, by wymusić na niej głębsze obejście bądź związać walką. Alezzi nie bawił się w ciuciubabkę. Lansjerzy poszli w skok, do czołowej szarży, moi weterani spokojnie nadstawili ściany z długich pik. Jednocześnie pchnął zgromadzoną w centrum grupę awatarów wprost na pozycje mojej piechoty i łuczników. Za szybko mknącymi magami ruszyła cała piechota, zaś najemni kusznicy pobiegli wspomóc deszczem pocisków skrzydła. Rozkazałem swoim strzelcom rozpocząć ostrzał idącej na nią ciężkiej milicji, rekrutowanej głównie spośród mieszczan Lezjeny, Akrylei i innych miast Hydorii podległych królowej. Własną jazdę, ulokowaną w centrum, pomiędzy batalionami piechurów, pchnąłem na skrzydła, by spadła na wrażych Lansjerów, gdy ci będą się użerać z pikinierami. Wszystkich swoich magów, z całej długości frontu, za wyjątkiem tych chroniących bataliony pikinierskie, posłałem koncentrycznie na spotkanie awatarów przeciwnika. Pozbawiłem się ochrony i za tę cenę złapałem mojego kontrstratega z opuszczonymi gaciami. Zorientował się, co się święci, i pchnął także resztę swoich magów na pomoc osaczonej grupie, jednak zbyt późno, by jej pomóc. Moi czarodzieje spadli na tamtych z trzech stron i z góry, rozpoczęły się fajerwerki. Tymczasem magowie przydzieleni lansjerom, zamiast chronić kawalerzystów i siebie, niemal jednocześnie na obu skrzydłach puścili, nie dbając o defensywę, całą "parę", jaką dysponowali w ogniste korale pocisków zapalających, które przeciążyły tarcze magów wiszących nad pikinierami i uderzyły ze słyszalnym aż tu sykiem w linie nadstawionych pik czyniąc solidne spustoszenie. W niebo poszły kolumny dymu i wrzaski palonych żywcem. Skrzywiłem sę w duchu. Wraże awatary przypłaciły ten atak "życiem", rozproszone wymierzonymi weń zaklęciami, jednak spełniły swoją rolę - podziurawiły ochronnego jeża z pik. Chwilę potem, w zmieszane, więc bezbronne, szeregi mojej piechoty wbiły się z trzaskiem chorągwie jazdy uniemożliwiając eterycznym stróżom pikinierów skuteczny kontratak. Nie mogli walić obszarowo, musieli wydłubywać małymi ładunkami lansjerów pojedyńczo, co było o niebo mniej efektywne. Najpierw na lewym, po paru sekundach sytuacja powtórzyła się także na prawym skrzydle. Sprytnie, Alezzi, sprytnie! Tyle, że nie dość sprytnie. Moi weterani nie poszli w rozsypkę, jak to zapewne sobie założył mój adwersarz, i wytrwali na tyle długo, by w odsłonięte flanki lansjerów uderzyły z kolei chorągwie mojej jazdy. Zakotłowało się. Los kawalerii Alezziego był przesądzony, podobnie jak los większości jego magów. Pierwsze energetyczne ataki ze świstem i upiornym zawodzeniem spadły na pozbawionych magicznych tarcz kuszników i piechotę już dziesiątkowaną strzałami gotując im wyjątkowo paskudną śmierć od poparzeń, odmrożeń i porażeń. Niektórzy nie zdzierżyli tego piekła i podali tyły, inni gdzieniegdzie w panice kręcili się w kółko, podczas gdy bezradni oficerowie usiłowali przywrócić ład i dyscyplinę w szeregach. Kanclerz zachichotał, Gefart gwizdał fałszywie tęskną melodię wpatrując się zachłannie w pole bitwy. Magowie - tak nasi, jak i niedobitki nieprzyjacielskich, wyczerpywali już kolejno swój zasób zaklęć, ich awatary rozwiewały się jeden po drugim. Po naszej stronie od czarów ucierpieli wyłącznie pikinierzy i pechowy oddział łuczników, który oberwał jakimś rykoszetem, zaś trasę natarcia przetrzebionej hydoriańskiej milicji znaczyły stosy zwęglonych lub pokruszonych zwłok. Moi łucznicy wycofali się, do przodu wystąpiło sześć batalionów knechtów uzbrojonych w potężne miecze. Ruszyli biegiem na spotkanie równej im teraz liczbą mieszczańskiej milicji wyposażonej w groźne dla pancerzy halabardy. Tymczasem Alezzi pchnął odwodowe bataliony lekkiej piechoty na skrzydła chcąc powstrzymać moją jazdę i wykrwawione, ale wciąż groźne czworoboki pikinierów zagrażające jego flankom po rozbiciu lansjerów. Zdecydowałem się nie wiązać moich kirasjerów walka z odwodem, zamiast tego przejechałem nimi po uciekających w panice kusznikach i zaszedłem z obu stron walczącą dzielnie milicję królowej Kassamii od tyłu. Odgłosy walki przybierały na sile. Brzęk całego mnóstwa metalu wprawionego w ruch siłą mięśni żołnierzy rżenie i kwik koni stanowiły ogłuszające tło wrzaskom umierających, okrzykom triumfu i desperacji, wypluwanym ze spracowanych gardeł sierżantów rozkazom. Na spotkanie lekkiej piechoty wysłałem własną rezerwę, by wsparła osamotnionych pikinierów, którzy ofiarnie związali walką wrogich piechurów, lecz, wyczerpani i zdziesiątkowani, nie mogli już długo wytrwać. Obie chorągwie lekkiej jazdy, najemnych konnych łuczników ze stepów, w zwarciu walczących lekkimi szablami, ruszyły z kopyta. Wśród ogólnego bitewnego zgiełku dało się słyszeć przenikliwe hałłakowanie oraz skoczne dźwięki gwizdków i fujarek. Ci ludzie zwykli sobie sprawiać w walce muzyczny akompaniament. Co kraj, to obyczaj. Miałem teraz przewagę na flankach, oskrzydliłem wojska Hydorii w centrum, pora na ostateczny cios. Trzymałem w zanadrzu niespodziankę w postaci trzech rezerwowych, świeżutkich i nieużywanych awatarów. Wsparłem je projekcjami trzech z czterech magów broniących mojego sztabu i pchnąłem całe towarzystwo w stronę obozu wroga. Nie mógł mieć tam więcej jak trzech czarodziejów, a może tylko dwóch... Gefart, wciąż nucąc, zacierał ręce wiercąc się na zydelku, kanclerz nadal nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanych też atakiem głupawki, pozostali patrzyli na pole bitwy w zadumie bądź komentowali żywo bieżącą syutację. Moi myśliwi byli już wyczerpani. Korzystanie z daru psychoznaczonych miało swoją cenę, którą zapłacą później ciężko odchorowując intensywną telepatię. Cóż. Za to właśnie biorą kasę. I tylko giermek króla z rozdziawioną buzią wpatrywał się we mnie, jak w bożyszcze. Mrugnąłem do smarka. Nad wrogim obozem zawyły czary, po chwili, z potężnym tąpnięciem, w kuli ognia płonące resztki namiotów sztabu i samych sztabowców królowej poleciały pod niebo ciągnąc warkocze dymu. Wykrwawione wojska Hydorii rzuciły się do ucieczki. I to by było na tyle, droga królowo Kassi. I to by było na tyle, mój Alezzi. Mogłeś sobie znać na pamięć wszystkie podręczniki sztuki wojny - nic ci po tym. Ja bowiem mógłbym spisać tuzin nowych. Jeszcze raz omiotłem spojrzeniem odległe pobojowisko. Kłęby dymu wyginane podmuchami lekkiego wietrzyku tańczyły niby czarne kobry zahipnotyzowane ruchami instrumentu zaklinacza, zwały posiekanych i popalonych trupów ludzi i ciał koni, upstrzone już zlatującymi się padlinożernymi ptakami, grunt ubity w krwawe błocko nadające kolorystyczny ton całości, słabe poruszenia rannych tu i ówdzie. Smród śmierci, rozwłóczonych wnętrzności wraz z zawartością tychże musiał być nieziemski. Wspaniała, chwalebnie upaprana od stóp do głów krwią i błotem, armia królestwa Iloriany, choć zdyszana, grabiła radośnie obóz i tabory pokonanych, najbardziej zajadli i krwiożerczy ścigali i dożynali niedobitków. Oto ich nagroda. Z naszego obozu, niby roje much, wybiegły tłumy ciur obozowych grabić poległych. Kto pierwszy, ten lepszy, do biegu, gotowi, start. Trzeba pamiętać, by wypłacić dodatkowe premie łucznikom. Wycofani wcześniej z walki nie brali udziału w grabieży i mogą się poczuć pokrzywdzeni. Król Gefart Drugi Wątpliwy w przedpołudniowym słońcu przydrzemał na swym ozdobnym, lecz jakże poręcznym, składanym zydelku.
Zerknąłem na kanclerza, uniosłem brew pytająco. Z lekkim uśmiechem skinął głową, pogadał z jednym z obecnych, ten zamyślił się jakby na chwilę. Kanclerz uśmiechnął się do mnie ponownie. Załatwione. Minął moment, może dwa, usłyszałem w głowie poprzedzony hasłem uwierzytelniającym spodziewany głos informujący mnie beznamiętnie o zrealizowaniu polecenia wpłaty na moje konto w stołecznym banku. Właśnie otrzymałem drugą połowę mej pensji. Kontrakt zakończony.
Dwadzieścia tysięcy rocznie - tyle, niezmiennie i nienegocjowalnie, kosztują moje usługi. Za tę cenę poprowadzę każdą armię, za tyle podejmę się najtrudniejszej kampanii, obrony czy szturmu. Za taką sumę w złocie poprę każdą sprawę i nadstawię karku za dowolną ideologię, interes lub, co zdarza się nierzadko, kaprys. Nie ma znaczenia, czy sztandary, które powiewają za moimi plecami oznaczają szczytne ideały szlachetnych, czy też stanowią zapowiedź tyranii szaleńca. Cóż. Z takim światopoglądem, rzekniecie, małą mam szansę znaleźć klientów wśród tych szlachetnych. Prawda. Oni mają zwyczaj ważyć moralność dowódcy na równi z jego umiejętnościami i gardzić najmitą wiernym wyłącznie swej kiesie. Faktycznie więc - z reguły służę draniom i skurwielom. Takich jak ja jest niewielu, a każdy cieszy się zasłużoną sławą. Każdy z nas posmakował klęski, to nie tyle nawet nieuniknione, co nieodzowne, lecz reputacja tak moja, jak i kolegów po fachu nie cierpi na tym, budowana przez nieporównanie większą liczbę zwycięstw. Bez reputacji jesteś niczym, wielu lekceważąc ją smutno skończyło - w nędzy lub kałuży własnej krwi. Ich los służy za przestrogę, ich imion nikt nie wspomina. Ruch w tym interesie nigdy nie zamiera, wojenne rogi nie milkną ani na chwilę, my, najemni stratedzy, możemy przebierać w konfliktach jak urodziwa panna z bogatego domu może wybrzydzać wśród przystojnych kawalerów. No, ale ja tu gadu-gadu, a śniadanie samo się nie zje. Najwyższy czas coś przekąsić."
Co myślicie?
PS Nazwy i imiona póki co robocze, podobnie zresztą tytuł, gdyż tytuły najlepiej się wymyśla na końcu.
PSS widzę na podglądzie, że forum gwiazdkuje wulgaryzmy. To świetnie, jednak w oryginale gwiazdek nie będzie.
Dodane po 1 godzinach 22 minutach:
Wkradł się mały błąd. Tam, gdzie jest:
"nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanych też atakiem głupawki, "
Ma być, oczywiśta:
"nękany był napadami kompulsywnego chichotu zwanymi też atakiem głupawki,
9
ech, drugiej wersji nie przeczytałam do końca, przepraszam. Szczerze mówiąc pierwsza wersja mi sie bardziej podobała. To było świetne, taka autoanaliza. Jestem pod wrażeniem... Ten lekceważący i pewny siebie ton myśli. Ironiczne traktowanie reszty świata. Opisy są często o wiele ciekawsze niż dialogi. Nawet w tej wersji można dużo czytać między wierszami, zmuszanie do myślenia, do wyrobienia sobie własnego zdania o bohaterze. Lubię to... To daje mi poczucie, że autor traktuje poważnie i z szacunkiem swoich czytelników.
" I think I'm better of alone"
10
Lisbeth pisze:ech, drugiej wersji nie przeczytałam do końca, przepraszam. Szczerze mówiąc pierwsza wersja mi sie bardziej podobała. To było świetne, taka autoanaliza. Jestem pod wrażeniem... Ten lekceważący i pewny siebie ton myśli. Ironiczne traktowanie reszty świata. Opisy są często o wiele ciekawsze niż dialogi. Nawet w tej wersji można dużo czytać między wierszami, zmuszanie do myślenia, do wyrobienia sobie własnego zdania o bohaterze. Lubię to... To daje mi poczucie, że autor traktuje poważnie i z szacunkiem swoich czytelników.
Nie turbuj się.

Fragmenty, o których piszesz, nie zostały usunięte, tylko przesunięte na później, to wszystko będzie, nie przepadło bynajmniej. To jest sam początek. Po prostu w zamyśle ta autoanaliza nie ma być tak skondensowana w jednym miejscu, hurtowo, tylko rozłożona na całość opowiadania.
Dodane po 2 minutach:
No, ale czekam tez na opinie innych, bo być może powszechnym jest mniemanie, iż druga wersja jest krokiem w złym kierunku (choć ja tak nie uważam).
Dodane po 1 godzinach 30 minutach:
Chyba muszę jeszcze popracować nad upływem czasu w trakcie bitwy. Jej obecny opis stwarza wrażenie, że trwa ona niecałe dziesięć minut, jakby to był jakiś Medieval: Total War. Owszem, wprowadzenie telepatycznego systemu łączności sprawia, że znacznie zmniejsza się bezwładność na linii wydanie rozkazu-wypełnienie rozkazu, tak, że bitwa w istocie zaczyna przypominać grę komputerową, w której graczem jest strateg, a interfejsem psychoznaczeni i to skojarzenie byłoby nawet pożądane, jednak pamiętajmy, że taka bitwa pod Grunwaldem trwała 10 godzin. Na samym naparzaniu się schodzi wbrew pozorom całkiem długo.
Dodane po 7 minutach:
dwuoka pisze:Ja np. lubię, kiedy napięcie wzrasta, a nie kiedy od razu jest ostro, a potem spokojnie.
Tak, albo jak u Hitchcocka...

11
powiem ci szczerze, że początek wersji poprawionej, jest stanowczo lepszy. Jednak musisz popracować nad opisem bitwy, przykro mi to mówić, ale jest po prostu nudny. jest tak nudny, że nie przebrnęłam przez niego, a skakałam od linijki do linijki czekając aż wreszcie się skończy. Końcówka z powrotem jest fajna, bohater ciekawy - popracuj trochę nad językiem i długością zdań
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec
12
Zgodziwszy się wziąłem do serca, popracowałem, zredukowałem też liczbę przecinków na rzecz kropek. Z samym opisem bitwy pokombinuję jeszcze. Generalnie z nadzieją dostrzegam, iż wreszcie coś się z tego zaczyna sensownego wyłaniać. Wprowadzę dodatkową postać, wiem już w zasadzie, w którą stronę chcę pociągnąć fabułę i sądzę, że to dobry kierunek... I wzdragam się zamieścić aktualną wersję bo, jak czytam w innym dziale, teksty obecne w necie mają niemal gwarancję nieobecności na papierze, a to, nad czym pracuję, jest przyobiecane pewnemu wydawcy. Nie chcę mu wyciąć takiego numeru, że po tak długim czasie oczekiwania dostanie tekst już "spalony", bo nieświeży. Ogólnie bardzo mi z przy nim pomogliście, ludzie, dzięki, oczywiście wciąż jestem otwarty na opinie i rady.