Prolog.
Szedł teraz trochę wolniej i nadal bardzo cicho. Podeszwy jego sportowych butów lekko odbijały się od podłoża, miażdżąc resztki trawy na ścieżce. Musiał bardzo uważnie patrzeć pod nogi, by nie potknąć się na korzeniu któregoś z wyrastających po obu stronach leśnej przecinki drzew. Zmuszony był zachowywać się cicho, by nie spłoszyć swojej ofiary. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem; warto było przebyć te niemal tysiąc kilometrów, by znaleźć się tu, w tym, tak odległym od poprzedniego, miejscu kraju, na zabitej dechami prowincji, zwanej szumnie przedsionkiem Bieszczad, gdzie tyle było interesującej zwierzyny, a w dodatku wszyscy zdawali się tu żyć prościej, w większym stopniu bardziej zgodnie z naturą, niż w wielkich aglomeracjach. Przez to i polowania stawały się łatwiejsze. Mało kto na tym terenie bowiem wiedział, co to gaz pieprzowy czy paralizator. A to były główne bolączki myśliwego, podążającego właśnie w ukryciu za niczego nie przeczuwającą ofiarą. Obawiał się tych nowoczesnych środków obrony, gdyż upatrzoną zwierzynę zabijał zazwyczaj gołymi rękami. Czynił tak nie dlatego, że nie mógł pozwolić sobie na broń palną czy choćby, czyniący o wiele mniej hałasu, nóż. Po prostu użycie ich nie sprawiało mu żadnej satysfakcji, nie odczuwał wtedy oczekiwanej całymi miesiącami przyjemności z fizycznego kontaktu swoich dłoni z konającą istotą. Moment zadawania śmierci był dla niego swego rodzaju misterium, czymś doniosłym, co uświęcało go niejako w obliczu jego demona, któremu od tylu już lat służył. Demon – jego Pan – przez cały ten czas chronił go, dodając jego umysłowi i mięśniom siły do uniknięcia wszystkich, zastawianych nań, pułapek.
Ci, którzy próbowali go pojmać, dysponowali wszelkimi najnowszymi środkami jak łączność bezprzewodowa, internet, doskonale wyszkolone jednostki sił specjalnych, przeróżne gadżety z dziedziny elektroniki czy cały sztab jajogłowych myślicieli, tworzących jego wizerunki psychologiczne – jeden głupszy od drugiego. Nigdy dotąd nie udało im się go pojmać, a nawet zbliżyć doń na tyle, by można było stworzyć choć zarys portretu pamięciowego. Dzięki posiadanym kontaktom i poczynaniom „czwartej władzy” dobrze o tym wiedział. Jego wszechmocny demon chronił go przez cały czas i za to wymagał tylko tego, by przy polowaniu składał mu ofiarę czystą, by nie szedł na łatwiznę, używając jakiejkolwiek broni, lecz zadawał śmierć własnymi dłońmi, opuszkami palców czując w zwierzynie resztki wypływającego z niej życia.
Idąca przed nim młoda kobieta potknęła się w swoich botkach na wysokich obcasach i przyklękła na kolano. Z niesionej na ramieniu torebki wysypały się jakieś drobiazgi. Klnąc szpetnie, pozbierała je po omacku i wstała, rozmasowując obolałe miejsce na nodze.
W świetle księżyca mężczyzna doskonale ją widział. Zatrzymał się za drzewem. Z łatwością mógł ją teraz dopaść, lecz pragnął odciągnąć moment spełnienia w czasie, by zbierające w nim napięcie sięgnęło zenitu. Wtedy rozkosz była największa. Słysząc jej przekleństwa, uśmiechnął się do siebie; to przekonało go, że dokonał właściwego wyboru. Oprócz własnej przyjemności i ofiary dla swego demona, będzie miał jeszcze dodatkowo okazję przysłużyć się tej marnej istocie, wyzwalając ją z plugawego, podłego życia, w którym, jak sądził, była pogrążona.
Swoje cele wybierał bardzo starannie. Najpierw długo je obserwował, cierpliwie nawiązywał kontakt, zabezpieczał sobie tyły, często nawet zmieniając swoją powierzchowność, a w końcu uderzał - z reguły celnie - po czym natychmiast znikał, by w samotności przeżywać swoją satysfakcję. Z uściskiem ekscytacji w piersi zwykł był potem czytywać w lokalnych gazetach o swoim uczynku. Zżymał się, gdy kwalifikowano jego czyn, jako pospolity postępek kryminalny. A to przecież było misterium! Sakrament, oczyszczający i jego i ofiarę. Im bardziej była ta ofiara zdeprawowana i nieczysta, tym lepiej. Takie najchętniej wybierał. Nie prawdziwe prostytutki, bo tych brzydził się dotknąć, a te właśnie młode, przyszłe kurewki, noszące jeszcze pozory uczciwości, lecz rozrywkowe, w których oczach już widział rozwiązłość i chęć do pójścia na całość. Wybierając je, jak sądził, wyświadczał im przysługę i to przekonanie uniewinniało go we własnych oczach.
Tę, za którą obecnie szedł, poznał w jakimś barze w tym małym, powiatowym mieście. Była jedną z wielu. W tej mieścinie, znanej mu z opowiadań, jako miejsce tylu knajp, co i kościołów, było zwierzyny zatrzęsienie. Wybrał akurat tę, bo miała największe powodzenie i była chętna nowym znajomościom. Udowodniła to zresztą wkrótce, gdy tylko nawiązał z nią rozmowę. Okazała się ładna, bardzo zgrabna i głupia jak but. Wręcz prosiła się o ten wybór, mizdrząc się i rzucając pod jego adresem kolejne, pełne zachęty sugestie. Wtedy, w tym barze im nie uległ, bowiem nie cierpiał być zdobywany. To on był łowcą, myśliwym i sam wybierał swoje ofiary.
Nawykowym, niemal automatycznym ruchem przegarnął do góry opadające mu na czoło włosy. Roześmiał się bezgłośnie. Ten gest był niejako jego znakiem rozpoznawczym, większość znanych mu kobiet lubowało się w nim, a on czynił to często bezwiednie, całkiem automatycznie. Kobiety, które zdarzało mu się miewać tak zupełnie normalnie, lubił zdobywać, choćby długo i z trudem. Takie szanował i zabiegał o ich względy. Wydawało mu się to jednak męczące i, po jakimś czasie znużony powracał do tego, co tkwiło w nim głęboko niby pierwotny instynkt – do polowania.
Postępując za swoim celem, wszedł właśnie w gęsty zagajnik. Rozejrzał się uważnie dokoła. Było cicho, a światła tyle tylko, ile dawał świecący spomiędzy gałęzi księżyc. Uznał, że to dobre miejsce i, zszedłszy ze ścieżki na miękką trawę, bezszelestnie obiegł niczego nie przeczuwającą zwierzynę bokiem, wyprzedzając ją nieco. Zaczaił się za krzakiem i czekał w wielkim napięciu i fizycznym podnieceniu.
Młoda, ładna kobieta, idąca do domu z przystanku skrótem, weszła w zarośnięty krzewami zagajnik, mając w głowie tylko jedną myśl, a mianowicie, czy nie zgubiła tam, na ścieżce swojej nowej pomadki do ust. Dała za nią dzisiaj całą stówkę i miała zamiar jutro z samego rana pochwalić się nowym nabytkiem przed koleżankami z pracy. A co! Niech te głupie cipy wiedzą, że stać ją na taki wydatek! Zresztą powie im, że dostała szminkę od swego nowego faceta. Okrągła plakietka z ceną wciąż była przyklejona z boku plastikowej obudowy pomadki i będzie czym zakłuć w oczy te zawistne jędze.
Pochłonięta tymi myślami nie zwróciła uwagi na cichy szmer, dochodzący zza krzewu, do którego właśnie dochodziła. Z tego powodu nagły uścisk silnych dłoni na ramionach tak ją przeraził, że nie była zdolna wydobyć z siebie głosu. Za moment poczuła ten uścisk na szyi. Napastnik stał za nią, słyszała jego dyszenie, a ona nie była w stanie uwolnić się, ani nawet odwrócić. Ostatnim, co dojrzała, zanim ogarnęła ją ciemność, był widok jej nowej, drogiej pomadki, toczącej się po zalanej światłem księżyca ścieżce, po tym, jak zapewne wysunęła się ze zrzuconej z ramienia torebki.
c.d.n.