Tekst, który zamieszczam w tym temacie to kilka początkowych stron mojej mini powieści, którą tworzę w wolnych chwilach.
Składa się ona z trzech "niezależnych" fragmentów, które oddzielone będą trzema gwiazdkami (***). Choć wrzucam wszystkie, proszę głównie o ocenę trzeciego- jest ono najświeższe, a co za tym idzie zostały uwzględnione w nim wszelkie poprawki, jakie zgłaszały osoby oceniające przy okazji dwóch wcześniejszych. Nie będę zatem przedłużał- życzę miłej lektury

Wiatr wiał od wschodu.
Szedł przez białą zamieć, brocząc po kolana w śniegu, praktycznie na oślep, nie mogąc dostrzec czubka własnego nosa. Potężny, niosący w górę zimową biel wicher, nocne ciemności, dojmujący mróz. Chłód przenikał przez cienki, przemoczony płaszcz, mroził do szpiku kości. Głód, niezaspokajany od kilku dni, dawał się coraz bardziej we znaki. Nie myślał o tym, gdzie idzie. Po prostu szedł, pełen podświadomej nadziei, że gdzieś tam, za kupą wzbitego w powietrze śniegu, za kurtyną nocnych ciemności, odnajdzie ostoję, miejsce schronienia.
Upadek.
Nogi mówią "Nie!", mają dość bezkresnej wędrówki, gdzie ino jedynie śnieg, mróz kąsający kości. Gniew. Serce mówi "Wstań!", szukawszy przystani, ostoi, gdzie ino ucieczka od białej zamieci, od wschodniego wichru, od tumanów unoszonej przezeń zimowej bieli.
Wstał, szedł dalej.
Po czasie krótkim, napotkał wśród lodowatej pustyni drzewo, stojące, bez liści, jakby niewzruszone mrozem, zimową bielą, śniegiem po kolana, będące świadkiem minionych lat, kiedy to ziemia ta, słońcem napełniona, wydawała swe dzieci. Drzewo to, będące wrakiem drzewa, stało niewzruszone, będąc reliktem dawnych dni. Podszedł do niego, dotknął jego starej kory swą zmarzniętą na kość ręką. Odwrócił się, odszedł z wielkim trudem kilka kroków, po czym odwrócił się ponownie w stronę drzewa. Uśmiechnął się w duchu. Ruszył dalej, napełniony nową nadzieją, jakby gotowy był do przejścia setek mil.
Bo drzewo to, samojedne ma tej lodowej pustyni, było oznaczone. Drzewo to, samojedno pośród białej zamieci, zasadzone było przez człowieka.
*
Szedł tak dobry kawał czasu. Upadał, wycieńczony. Zasianej jednak w sercu wiary nie łatwy sposób jest zgasić, to też wbrew swym kończynom powstawał i kontynuował morderczy marsz. Nadszedł jednak i czas, kiedy to wszelka świadomość powiedziała "Dość!", zmusiwszy zbuntowane, dalej pełne nadziei serce do porządku. Leżał tak dłuższą chwilę, bez sił. Przypomniał sobie dom. Poczuł ból, smutek. Leżał tak, wśród zimowej bieli. Podniósł, zdawało się ostatni raz, swą zmordowaną, okrytą czarnym, gęstym lasem zarostu twarz. Ujrzał światło, przebijające kurtynę nocnego mroku. Ujrzał światłość, która ożywiła go ponownie. Powstał, zdobył się na ostatni, morderczy trud. Szedł, nie czuł bólu, nie czuł zmęczenia, nie czuł głodu, liczyło się jedno- światełko w mroku. Upadł, powstawał, szedł dalej, przewracał się, podnosił się na nogi, kontynuował walkę z wszechogarniającym go mrozem. Był blisko.Padł, acz nie był to upadek zwyczajny- twarz jego nie spotkała się bowiem z masami śniegu. Padł twarzą na żwir. Uśmiechnął się w duchu.
Zemdlał.
*
Światło podzieliło się na dwie części. Jedno pozostało w swym pierwotnym miejscu, drugie zaś przybliżało się do leżącego na żwirze człowieka. Światłem ów była pochodnia.***
Ból był nie do zniesienia.Obudził się w skromnym, dębowym łożu, skołowany, z twarzą bladą niczym u nieboszczyka. Pogładził się po kościach policzkowych. Ktoś go ogolił.
Rzucił wzrokiem po wykonanej z ciemnego drewna podłodze, spojrzał na ścianę z ciężko ciosanego kamienia. Dostrzegł wejście do sąsiedniej izby.
Po chwili namysłu odgarnął przykrywającą go niedźwiedzią skórę, wstał z niemałym trudem. Dumny z przezwyciężenia słabości swego ciała, wykonał niewielki krok. Jego nogi przeszył przerażający ból, twarz skrzywiła się w paskudnym grymasie, syknął. Mimo ogromnej męki szedł dalej, kierując się w stronę przejścia. Nie zastanawiał się, na co mu to, co spotka go w pokoju obok. Ciekawość ludzka nie zna bowiem granic.
Stanąwszy przed drzwiami, otworzył je pomału. Zawiasy pisnęły okrutnie. Irytujący dźwięk wyraźnie go zdenerwował, obawiał się, że usłyszeć go mógł gospodarz, który równie dobrze mógł być jednym z licznych na tym świecie oprychów. Wykonał kolejny krok, potknął się o próg, upadł z łoskotem. Zaklął szpetnie. Niemal od razu pojawił się nad nim nieznany człek. Odezwał się do upadłego:
-Zaprawdę, to jeszcze nie czas, abyś mógł samodzielnie chodzić, towarzyszu- niski, jedwabisty głos dobiegł jego uszu- Wracamy do łóżka!
Mężczyzna ogarnął go lewą ręką i wsparłszy się prawicą, podniósł go, wziął pod ramię, a następnie ruszyli w kierunku opuszczonego chwilę wcześniej leża. Czuł się jak niemowlę- nieporadny, nieumiejący sam sobie poradzić. Był zły.
*
Po spoczęciu i umoszczeniu się pod niedźwiedzią skórą przyjrzał się swemu wybawcy. Był to mężczyzna rosły, dość chudy. Głowę jego zdobiły krótkie, acz gęste włosy siwej barwy. Jego przenikliwe, szare oczy skierowane były na chorego. Strzepnąwszy kurz ze swego nieco podniszczonego, brązowego płaszcza, usiadł na krzesełku obok. Uśmiechał się. Wydawał się człowiekiem godnym zaufania, a przynajmniej nie wyglądał jak pospolity złoczyńca.-Ponieważ tamtego wieczoru nie miałem możliwości- powiedział z drobną nutką ironii w głosie- pozwól, że ci się przedstawię. Jestem Norman Golfrey Roderyk Branastram, dla znajomych Bran. Jak cię zwą, wędrowcze?
-Jestem Leo- chory wyciągnął rękę- Gdzie jestem?
-To chyba oczywiste- Norman patrzył na niego z ukrytym rozbawieniem.
-Mieszkasz na tej mroźnicy?- pacjent zmarszczył brwi.
-A czy jest ci teraz zimno?- Bran roześmiał się- Nie sypiam wszak pod gołym niebem, a zatem zima mi niestraszna.... Oczywiście, dopóki śnieg nie przeciąży mi dachu. A dzień ten jest bliski!
Leo mruknął, speszył się wyraźnie. Wizja bycia przygniecionym przez śnieg nie za bardzo go bawiła.
Oboje zamilkli na dłuższą chwilę. Niezręczną ciszę przerwał chory:
-Czym się zajmujesz? Z czego żyjesz?
-Jestem medykiem...
-A kogo leczysz na tej lodowej pustyni?
-Wręcz przeciwnie- lekarz nie zdradził irytacji, spowodowanej przerwaniem jego wypowiedzi- W obozie wojskowym wszak doktor polowy jest na wagę złota.
-Obozie?
-Kilka kilometrów stąd znajduje się fort Jockvik, gdzie swą siedzibę mają asymilujący te ziemie koloniści.
Leo posmutniał. Imperialni koloniści nie byli najsympatyczniejszymi ludźmi, zwłaszcza kiedy zasiedlali tereny tak niebezpieczne, jak strefę Jockvik.
-Chcę zostać sam, panie Branastram.
Doktor wstał ze stołeczka, skierował się do przejścia. Tuż przed wyjściem z izby odwrócił się, spojrzał na swego pacjenta.
-Mów mi Bran.
***
W domostwie panował pokój.Leo, siedzący w głębokim, wygodnym fotelu nieopodal kominka, przysłuchiwał się z zaciekawieniem opowieściom Normana o tym, co dzieje się w świecie.
-Słuchaj, Bran- Leo zrobił zaciekawioną minę- Skoro, jak mówisz, imperium posiada ogromną, świetnie zaopatrzoną armię, dlaczego nie wykorzystają tejże i nie najedzie Jockviku?
-Widzisz, mój drogi- medyk przyjął poważny, mentorski ton- Jockvik to w większości pradawne iglaste bory. Zorganizowana akcja wojskowa na tym terenie byłaby niemożliwa ze względów taktycznych. Poza tym cesarz zawarł z kolonistami umowę, iż wszelka pomoc zbrojna czy materialna wysyłana będzie tylko wtedy, kiedy zauważalne będą jakiekolwiek postępy w poszerzaniu wpływów imperium na tych terenach.
-Jeśli mówimy o poszerzaniu wpływów- Leo zrobił kilka młynków za pomocą swych kciuków- Co przeszkadza monarszym żołdakom?
-Raczej „kto” -Norman poprawił rękaw swego długiego płaszcza- Znajdujemy się w miejscu wchodzącym w skład jednej z ostatnich monarchii elfów na tym kontynencie. Choć są nieliczni, zauważyć trzeba, iż znajdują się na swojej ziemi. Ziemi, którą znają jak własną kieszeń, przez co są poważnymi przeciwnikami i nie należy ich lekceważyć.
-Wniosek z tego jest taki....
Normanowi nie było niestety dane dowiedzieć się, jakież to błyskotliwe wnioski wysunął jego rozmówca, do chaty bowiem wpadł zziajany młodzieniec, odziany w metalowy, ocieplany od spodu skórami pancerz, u którego boku zwisał niewielki woreczek oraz długi, jednoręczny miecz. Był wyraźnie podekscytowany. Leo spojrzał na niego ukradkiem. Chłopak nie mógł mieć więcej niż 16 lat.
-Panie Branastram, panie Branastram!- zakrzyknął żołnierz- Mam wiadomość od pana Wettera!
Posłaniec momentalnie odtroczył od boku kiesę i wydobył z niej niewielki, doszczętnie wygnieciony kawałek papieru i podał go lekarzowi, który przeleciał dokument wzrokiem.
-Jak? Kiedy?- w głosie medyka słyszeć można było podziw.
-Cztery dni temu, sir!- młodzik skrzyżował ręce na torsie- Sir Wetter oczekuje pana na miejscu.
-Jak widzisz, Derv, mam gościa. Jeśli mam jechać, to tylko z nim.
Leo, wyraźnie podekscytowany i zaciekawiony spojrzał znacząco na swego gospodarza.
-Mam tylko dwie klacze, sir...-goniec podrapał się po swej złotej czuprynie
-Nic takiego- Bran uśmiechnął się ironicznie- Dosiądziecie razem jednej, dla wszystkich starczy miejsca.
W domostwie zapanowała cisza, przerywana jedynie przez rżenie koni, wdzierające się do izby przez otwarte na oścież drzwi.
-No co tak stoicie?- doktor spojrzał na nich z jeszcze większym rozbawieniem- Przygotujcie konie do drogi, ja zaś spakuję apteczkę i możemy ruszać.
*
Po niecałej godzinie niespiesznej jazdy Bran, Leo i Derv pozostawili za sobą domostwo medyka i ruszyli w stronę zdobytej z rąk elfów osady.*
-Jak udało wam się zająć Mit Eluan?- zagaił lekarz- Przecież ta osada to ostatnia brama na Jockvicki bór.-W nocy to było- żołnierz opowiadał z wyraźnym podnieceniem w głosie- Mówię, panie Branastram, iście najzimniejszej chyba w tym roku. Elfy pospałe były, oddziały ich były znikome, więc dzikusów do lasu przepędziliśmy, a jeńców do roboty przy wycince lasów zagonilim, coby palisadę jakąś pobudować, na ochronę.
-A na posterunku kto dowodzi?
-Pan Wetter ino wzywa, zatem on zaściankiem dowodzi.
Medyk podrapał się po brodzie, spojrzał na młodzieńca z niemałym zdziwieniem.
-Że Ronan mnie wezwał, to się zbytnio nie zdziwiłem, ale że pieczę nad wami obejmuje to niespodzianka niemała. Gdzie podział się generał Blayski?
-Sir Blayski wyjechał do Radven, z cesarzem paktować o garść zbrojnego chłopa, co by posterunku świeżutko zdobytego nie utracić.
Leo przysłuchiwał się rozmowie obu mężczyzn z zaintrygowaniem godnym małoletniego chłopaczka.
W jego głowie krążyła masa pytań. Tak wiele kwestii, a tak mało rozwiązań- myślał. Dla zabicia nudy wyciągnął z kubraka Normana list, przywieziony tego poranka przez Derva.
Do sir Normana Golfreya Roderyka Branastrama
Wzięliśmy elfie pomioty z zaskoczenia. Mit Eluan zostało zdobyte, choć nie obyło się bez ofiar.
Dwóch moich chłopaków zeszło w czasie walki. Niech ich Duanestre prowadzi przez mroki.
Z tych, co przeżyli, garść jest rannych, to też proszę Cię, abyś przybył wraz z gońcem, który wiadomość
tą Tobie dostarczył, do w.w. elfiej osady i pomógł wojakom w potrzebie. Cześć oraz chwała miłościwie nam panującemu Cesarzowi Cazimirovi!
Ronan Wetter
-Wspominał, kiedy planuje wrócić?- kontynuował rozmowę Bran- Mam z nim co nieco do pomówienia.
-A nie wiadomo, sir- żołdak parsknął pod nosem- Jeśli prawda to, co mawia się o gościnności naszego cesarza, to może i wcale pan generał nie wróci. Zresztą, wcale bym mu się nie dziwił, bo jak to tak, z jedwabnej pościeli i pieczonej kaczki wrócić do obozowego brudu i smrodu?
-Tak, tak, a wspominał, chociaż o jakiejś paczce, która pilnie miał mi przekazać?
-Nic mi nie wiadomo o takowej, sir.
Lekarz splunął na ziemię.
-Wiedziałem, że tak będzie- wycedził przez zaciśnięte zęby- Rodvard Blayski, generał II Korpusu Kolonizacyjnego, suzeren Erlagen i Vervle, naczelny kiep Cesarstwa.
Leo, Bran i Derv roześmiali się serdecznie. Dalej Jechali w milczeniu.
*
Do Mit Eluan zajechali późnym wieczorem. Osada, pobudowana na niewielkim wzgórzu, mimo swej prostoty, prezentowała się znakomicie. Bo całym malowniczym, zaśnieżonym zboczu, rozsiane były niewielkie domostwa z białego drewna, każde zwieńczone dachem z precyzyjnie wykonanych czarnych dachówek. Ten, zdawałoby się, piękny obraz niszczyli zakuci w pancerze cesarscy koloniści, w niezwykle brutalny sposób poganiający mieszkańców wsi
do wycinki młodego lasku nieopodal. Pozyskane tym sposobem drwa, również pod sadystycznym kierownictwem, przerabiane były rękami elfów na deski wykorzystywane do wznoszenia szkieletu prostej, acz sporych rozmiarów wieży obserwacyjnej- pierwszego punktu obrony nowo zdobytego przyczółka, a zarazem symbolu podporządkowania tego miejsca wojskom imperialnym.
Leo spojrzał krzywym okiem na dwóch żołdaków, kopiących z ohydnym rechotem kobietę, która, całkowicie wycieńczona morderczą pracą, nawet się nie broniła. Czuł gniew, narastające w nim poczucie moralności, nakazujące mu ukaranie obu żandarmów celnym ciosem z pięści. Skierował swój wzrok na Brana, skinął głową w stronę oprawców. Medyk pokręcił głową, zrobił kwaśną minę. On także czuł się źle musząc to oglądać.
Nieskrępowany był jedynie Derv. Był jednym z nielicznych wśród kolonizacyjnej kompani, którzy nie żywili do elfiej rasy nienawiści. Przypomniały mu się jego pierwsze dni na Jockviku- tortury, jakim poddawano jeńców, okrucieństwa, jakie im wyrządzano, szyderstwa wojaków, których musieli słuchać. Z początku nachodziły go wyrzuty sumienia, większą wrogością darzył ludzi ze swego oddziału niż tych, których jego bezpośredni przełożeni zwykli nazywać „elfimi psami”. Teraz nie czuł już nic.
-Zsiądźmy panowie- odezwał się do Brana i Leo- Odprowadzę konie do stajni i zamelduję się u kwatermistrza. Idźcie o, tam, do tamtego domku.
U progu jednej z chat dostrzegli człeka wyróżniającego się od pozostałych najeźdźców- miast zbroi i hełmu miał na sobie czerwony, elegancki żupan i przykrywający czarne włosy kapelusz o kolorze krwi, ozdobiony białym piórem. Elegant ów, drapiąc się po brodzie, przelatywał wzrokiem w tę i we wte, przyglądał się z dumą na efekty prac swych nowych robotników.
-Dzięki, Derv- lekarz uścisnął dłoń żołnierza, jednocześnie drugą ręką przeszukując kieszenie- Masz, o, za wszystko- dodał, wyjmując garść srebrnych monet.
-Wielkie dzięki, panie- goniec uśmiechnął się, odebrał pieniądze, które natychmiast schował za pancerz- Bywajcie, mistrzu! Bywaj, nieznajomy!
*
Leo i Bran udali się do chatynki wskazanej przez swego kompana, gdzie spotkali człeka, którego dostrzegli kilka minut wcześniej. -Na Duanestre- postać powstała z niewielkiej ławki przed domem, wyraźnie ożywiona- Nie spodziewałem się was tak prędko, mistrzu Branastarm!
-Witaj, Ronan- doktor uścisnął dłoń mężczyzny, po czym swą prawicą wskazał Leo- Pozwól, że przedstawię ci swego ucznia, Leo. Leo, człowiek, którego widzisz przed sobą to Ronan Wetter, zastępca dowódcy II Korpusu Kolonizacyjnego, zapalony żołnierz i poeta.
-Zaszczyt to dla mnie, sir- Leo uśmiechną się wymuszenie.
-Dobrze, że zabrałeś go ze sobą, Norman- wódz zwrócił się do medyka- Jeśli ma zostać medykiem choć w ułamku tak dobrym, jak ty, powinien praktykę uprawiać, nie zaś w księgach uczonych siedzieć, bo choć wiedza z nich płynie niemała, to precyzji, w lekarskim fachu skrajnie pożądanej, nauczyć się może tylko praktyczne wykonując czynności.
-Jak mniemam, wśród pierwszych jego pacjentów również i elfy się znajdą- Bran zadarł głowę, przyjął nienaturalnie niski głos- Leo, pamiętasz, jak pomagać ofiarom ciężkiego pobicia?
Choć pytanie raczej nie było retoryczne, przybrany adept postanowił nie odpowiadać. Ronan, wyraźnie wyprowadzony z równowagi, spojrzał lekarzowi prosto w oczy. Ten drugi postanowił kontynuować.
-Z drugiej strony, na co mu ta wiedza- wycedził- skoro i tak kilka godzin, góra, znów zostaną skatowani, ot, dla umilenia żołdakom czasu, ich dowódca zaś nie kiwnie nawet palcem.
-Te psie syny- Wetter przemówił metalicznym tonem- Uczyniły ze mnie przed dwudziestoma siedmioma laty sierotę. Te kundle zabiły mego ojca, bez mrugnięcia okiem pozbawiły mnie matki, cudem nie odebrały życia i mnie. Dlaczego mam wykazać się wobec nich jakąś szczególną łaską? Za co, Normanie Branastram?
-Wiesz, że to żadne usprawiedliwienie, Ronan. Pamiętaj, iż te elfy, które właśnie cierpią pod biczem twych ludzi, niczym ci nie zawiniły. To nie one odebrały ci rodzinę, to nie one winny być obiektami twej ślepej żądzy zemsty, zemsty, która prowadzi do zguby. Nie tego chyba życzyłaby ci matka.
Wetter przełknął ślinę, wziął kilka głębokich wdechów.
-To co? Może mam puścić ich wolno? Może sam mam sobie z desek wierze postawić?
-Tego nie powiedziałem- Bran wyraźnie się uspokoił- Niech pracują, ale zapewnij im chociaż spokój.
Rozmówca lekarza splunął na ziemię, warknął.
-Proszę, pójdź i lecz mych ludzi. A twój adept niech przypomni sobie, jak pomagać ofiarom ciężkiego pobicia. Ledwie żywy niewolnik to beznadziejny niewolnik.