Prolog
Wyobraź sobie, że nie masz skóry.
Jeśli właśnie przeszedł cię dreszcz, to uświadom sobie, że tylko kilka marnych milimetrów dzieli cię od tego, by to wyobrażenie było prawdziwe. Pod cienką, delikatną warstwą jesteś właśnie czerwonym i pulsującym kawałkiem mięsa na kostnym rusztowaniu. Bez skóry każdy dotyk narażałby cię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Po każdym muśnięciu zostawałaby brzydkie blizny, które czasem sklepiłyby się w jedną kamienną skorupę, nieprzepuszczającą już żadnych bodźców. Ludzie odwracaliby z obrzydzeniem wzrok od takiej kreatury – dzieci nie chciałyby się z tobą bawić, a dorośli nie chcieliby z tobą w ogóle niczego.
I teraz pomyśl sobie, że są na świecie właśnie tacy ludzie i ty nawet o tym nie wiesz! Ale ja wiem, bo sama jestem jednym z nich. Mam w sobie miejsca, których nie zraniłbyś rozżarzonym do białości prętem, ale mam też takie, których nie warto dotykać wcale. O których najlepiej w ogóle nie mówić. Na szczęście ludzie nie wiedzą, z kim mają do czynienia i ślizgają się spojrzeniami po mnie równie beztrosko jak dzieci na zjeżdżalni w parku wodnym. Bo na pierwszy rzut oka jestem całkiem normalna i mam tę skórę na zewnątrz.
Ja nie mam skóry w środku.
Kiedyś byłam przemądrzałą nastolatką, która lubiła mówić o sobie, że interesuje się psychologią, rosyjską literaturą oraz ekologią. Wydaje mi się, że dwudziestopięcioletnia kobieta, jaką jestem dzisiaj, nie polubiłaby się z taką rozwydrzoną gówniarą, ale może z drugiej strony taka rozwydrzona gówniara w trampkach nie chciałaby mieć do czynienia z babą, której pół szafy wypełniają spódnice z koła. Ale może się mylę.
Przechodziłam wtedy taką fazę życia, w której interesowało mnie wszystko, co stanowiłoby jakiekolwiek odchylenie od mojego niespaczonego odchyleniami życia. Niezdrowo wysoki odsetek moich myśli poświęcałam wyobrażaniu sobie, że mój żywot w jakiś sposób się wykoleił. Zastanawiałam się, co by to było, jakbym nagle zapragnęła zmienić płeć lub umawiać się z dziewczynami. Czy rodzice nadal by mnie kochali? Z upodobaniem wymyślałam w głowie scenariusze, w których wyznawałam im długo duszoną w sobie prawdę, a oni wyrzucali mnie z domu. Myślałam o tym tak intensywnie, że czasem mi się to śniło, a rankiem budziłam się w okropnym nastroju, bardzo nabzdyczona na Bogu ducha winnych staruszków.
Zupełnie nie mieściło mi się na przykład w głowie, jakby to było mieć taką anoreksję albo schizofrenię. Jak to możliwe, że będąc w stanie policzyć sobie wszystkie żebra, człowiekowi wydaje się, że jest gruby jak słoń? Czy miałabym jakiś upragniony cel, magiczną liczbę straconych kilogramów, po których mogłabym wreszcie zaprzestać diety? A może nie skończyłabym się odchudzać nawet po śmierci, wyobrażając sobie, że nawet te mityczne dwadzieścia jeden gramów mojej duszy obrośnięte są zbędnym tłuszczem? Fascynowało mnie to, że niektórzy ludzie widzą świat inaczej, a nawet widzą… słyszą rzeczy, których nie ma. Fascynowało mnie to tak bardzo, że sama chciałam zajrzeć do zakazanej krainy po drugiej stronie lustra i ogromną część moich pragnień kierowałam właśnie ku temu, by los mnie jakoś podle doświadczył. Bym mogła poznać cokolwiek poza sterylnym i hermetycznym kloszem stworzonym przez moich rodziców.
I los jest albo koszmarnie głupi i opóźniony, albo ma naprawdę pokręcone poczucie humoru. Wysłuchał moich modłów, owszem, lecz nie dość, że kilka lat później, to bynajmniej nie zesłał mi czegoś tak niepojętego jak prywatne radio w głowie czy detektor zmyślonego tłuszczu. Mój własny drugi wymiar był szary i brzydki, a przy tym tak do bólu realny, że czasami mówiłam sobie: „Ze mną jest wszystko w porządku. To cała reszta nie jest normalna”.
O moim defekcie jako pierwsza dowiedziała się matka. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat, świeżo upieczony dyplom magistra w kieszeni, cudowną pierwszą pracę i rozsądnego, dobrze ułożonego chłopaka. Takie miałam idealne życie, nikt by mi lepszego nie zaplanował. Każdy mi czegoś zazdrościł: jak nie tej pracy na porządnej umowie, to mężczyzny, który nie dość, że miał coś w głowie i chodził w koszuli z kołnierzykiem i sweterkach polo, to jeszcze jakoś wyglądał. Sama bym sobie pewnie zazdrościła, gdyby nie to straszne uczucie, że spadam w czarną przepaść.
Oczywiście według całego świata nie miałam prawa do odczuwania smutku, a co dopiero do tonięcia we wzburzonych wodach własnego weltschmerzu. Byłam przecież młoda, wykształcona, całkiem niebrzydka i wszystkie drzwi stały przede mną otworem. Gdzie tylko obróciłam głowę, to słyszałam, jakie to ja mam cudowne życie, którego nie potrafię docenić. Każdy miał inny argument na poparcie swojej tezy, ale wydźwięk tych przemów był wiecznie taki sam: „Weź się wreszcie w garść”.
Mój ojciec, lat pięćdziesiąt jeden, inżynier, całe życie mawiał:
— Pomyśl sobie, jak to dobrze, że masz dach nad głową. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, ile dzieci na świecie żyje bez domu, nie wspominając już o luksusie posiadania własnego pokoju? Ja kisiłem się z dwoma braćmi na piętnastu metrach kwadratowych! Czy ty to sobie w ogóle wyobrażasz?
Oczywiście nie wyobrażałam sobie. Otrzymałam od losu niewyobrażalny dar w postaci kilku metrów własnej przestrzeni i nawet nie umiałam porządnie o nią zadbać. Wiecznie jakiś kurz na półkach, jakaś spódnica na fotelu, jakieś majtki pod łóżkiem.
— Gdybym tylko ja w twoim wieku miał swój własny pokój… Na pewno bym do tego nie dopuścił!
Z kolei mój chłopak, nad wiek mądry student ostatniego roku historii, przyszły bezrobotny, uderzał w nieco inny ton:
— Pomyśl sobie, jakie my mamy szczęście, że żyjemy w tych czasach! Taka wolność, technika! Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w ogóle nie byłoby do pomyślenia, że moglibyśmy wyjść gdzieś razem tylko we dwójkę! Już nie mówiąc o tym, że na pewno nie mogłabyś założyć bluzki z takim wielkim dekoltem i takiej krótkiej spódnicy…
Zaintrygowało mnie, że ze wszystkich przywilejów, jakie otrzymały kobiety, wyciągnął akurat ten, który pozwalał mi ubierać się zdzirowato, kiedy tylko naszła mnie na to ochota. Chyba bardziej doceniłabym jego przemówienie, gdyby wspomniał o możliwości głosowania w wyborach albo podjęcia śmiertelnie nudnych studiów.
Najczulszą strunę poruszała jednak moja matka, onkolożka, lat czterdzieści dziewięć.
Moja matka absolutnie wyparła z siebie prawo do narzekania albo odczuwania smutku. Nie mogę przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek widziałam ją w stanie, który choćby w minimalnym stopniu przypominał mi przygnębienie. Zawsze mawiała tylko, że nie ma problemów, z którymi nie moglibyśmy sobie dać rady, że póki mamy siebie, póki mamy zdrowie, wszystko będzie dobrze.
— Wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze. Dobrze – ostatnie słowa powtarzała czasem jak echo, jak zdarta płyta. Jakby sama siebie chciała przekonać.
I choć wymawiała te słowa z jakimś dziwnym, nieobecnym uśmiechem, w jej tonie brzmiał czasem taki wysiłek, jakby wciągała na górę kilkutonowy ciężar. Po tych wszystkich latach wsłuchiwania się w te puste zapewnienia, z których przecież nic nie wyszło (bo nic, NIC nie jest dobrze!), uważam, że to było gorsze niż łzy, które wstydziła się wylać. Być może dla swoich pacjentów była ostoją spokoju, tym przysłowiowym kwiatem lotosu na tafli jeziora, ale mnie nie nauczyła jednej ważnej rzeczy. Nie umiem być zdrowo smutna.
Tak więc, za każdym razem, gdy odczuwałam choćby najsłabsze ukłucie żalu, to policzkowałam się w środku za ten zbędny luksus, jakim było przyznanie się do jakiejkolwiek słabości. Zupełnie bezwarunkowo katowałam się myślą, że inni mają przecież gorzej. Ilu ludzi chciałoby się nagle znaleźć w mojej skórze!
Bo moje pokolenie po prostu nie ma prawa być smutne, bo my nie wiemy, co to wojna, nigdy nie kupowaliśmy na kartki i jeśli mieliśmy kiedykolwiek godzinę policyjną, to tylko taką ustanowioną przez rodziców, po której groził nam najwyżej klaps w tyłek. I teraz mamy się zamknąć, bo my możemy sobie robić te wszystkie rzeczy, które się wcześniej nawet filozofom nie śniły. I najlepiej to żebyśmy sobie zapchali pyski tymi lajkami w internecie, za którymi tak wszyscy bestialsko gonimy, ale żeby żaden, ale to ŻADEN nie odważył się otworzyć ust po to, by trochę ponarzekać. Niechby jeden z drugim spróbował, to zaraz usłyszy, że się w dupach poprzewracało, że takim szczylom to się wydaje, że im wszystko wolno.
To prawda, moje pokolenie ma może wszystko, ale gdy popatrzysz w te puste, młode oczy (nie tylko ja takie mam), to zauważysz, że brakuje nam jednego. Nie mamy już o co walczyć. Czasami ta świadomość jest już tak dotkliwa, że wydaje się nawet więcej – nie mamy już po co żyć. Ale człowiek to cwana bestia: kiedy wydaje mu się, że tak się obija po świecie bez celu, to zawsze sobie coś znajdzie. I pewnie zaraz podniosą się obrażone głosy, że jak ja w ogóle śmiem tak mówić, ale i tak to powiem: najgorszą walką jest walka z twoimi prywatnymi wiatrakami.
Wiatraki hoduje się w sobie bardzo, bardzo długo i nie wyrastają sobie w życiu z dnia na dzień, więc żeby tę walkę dobrze zrozumieć, trzeba wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło.
KWIECIEŃ –413 dni
Odkąd nasz promotor zrobił taki przesiew na przedostatnim roku studiów, coraz trudniej mi ukryć się za plecami jakiejś koleżanki, żeby w spokoju móc piłować sobie paznokcie na wykładzie z wybranych elementów językoznawstwa. W sumie od pierwszego roku nic się nie zmieniło i chociaż na pierwszym roku nazywało się to „wstępem do językoznawstwa”, to przecież od tamtej pory nie ruszyliśmy się do przodu nawet o pół kroku.
Jeśli jesteś jednym z tych niewielu szczęściarzy, którzy w toku swojej wieloletniej edukacji natrafili na przedmiot, który cię naprawdę fascynuje, to zacznij go studiować – a niezdrowa fascynacja przejdzie ci jak ręką odjął. Czułam okrutne wyrzuty sumienia, kiedy ta refleksja spłynęła na mnie po raz pierwszy, ale od tamtej pory zbyt wiele było w moim życiu momentów, kiedy leżałam z obolałą głową tak przeładowaną nowymi słówkami, że te prawie wypływały strumieniem z moich uszu. W takich chwilach miałam wrażenie, że mój mózg zamienia się w obrzydliwą, półpłynną galaretę, której nie chce się imać żadna nowa wiadomość.
Często ślęczałyśmy z koleżankami nad naszymi mądrymi artykułami do późnej nocy. Zazwyczaj przesiadywałyśmy u Moniki w akademiku. Na jej łóżku rozkładałyśmy kserówki zapełnione drobnym maczkiem, traktujące o problemie globalnego ocieplenia, różnych politycznych potyczkach i zagraniach albo o nikomu nieznanych faktach z historii krajów anglojęzycznych. Wspólnie podkreślałyśmy żółtymi pisakami słówka, których nie znałyśmy wcześniej.
Najpilniejsza z nas – Daria – podkreślała na żółto prawie cały tekst – za wyjątkiem spójników i zaimków osobowych. Następnie przepytywałyśmy się nawzajem, przyjmując zasadę, że po każdym przewałkowanym artykule przysługuje nam butelka wina do podziału.
— Karolina, jak jest morświn?
— Co?
— Morświn!
— A co to jest morświn?
— Taka foka – podpowiedziała Monika.
— Głupia… To jest delfin – poprawiła ją Daria.
— Sama jesteś delfin! Zaraz ci udowodnię! Dawaj telefon!
Po kilku minutach szarpaniny udało się nam znaleźć w internecie zdjęcie morświna, któremu faktycznie bliżej było do delfina niż foki (chociaż Monika upierała się, że to po prostu zdjęcie Darii bez makijażu). Z nabożną czcią powtórzyłyśmy kilkukrotnie słówko „porpoise”, po czym uznałyśmy, że zasłużyłyśmy na solidną porcję wina.
Dwa pierwsze artykuły przerobiłyśmy porządnie, ale ten o morświnach był już czwartym z kolei. Na nasze nieszczęście zostały nam jeszcze dwa, jednak już trochę szumiało nam w głowach. Żadna z nas nie powiedziała, żeby już sobie darować naukę – wszystkie jak jeden mąż odrzuciłyśmy kserówki i położyłyśmy się na swoich miejscach. Monika i Karola zmieściły się jakoś na łóżku, ale ja, Daria i Agata musiałyśmy zadowolić się kocami rozłożonymi na twardej podłodze.
Ledwo położyłam głowę na spłaszczonej poduszce, poczułam, że jestem trochę bardziej niż wstawiona. Chciałam natychmiast wstać i pobiec do łazienki na korytarzu, ale zrezygnowałam, gdy usłyszałam, że reszta dziewczyn oddycha już spokojnie i miarowo. Zamiast robić zamieszanie, oparłam plecy o zimną ścianę i wzięłam kilka głębokich oddechów.
To nie była jakaś szczególna noc i nie poprzedzał jej żaden niesamowity dzień. Jednak po ponad roku jestem skłonna uznać właśnie tę noc za początek wszystkiego. Magiczne lub wiekopomne chwile tylko na filmach mają jakąś przykuwającą uwagę oprawę – podczas gdy w prawdziwym życiu mijają zazwyczaj zupełnie niepozornie. Dopiero czas nadaje im znaczenie.
Wszystkie te momenty, na które czekałam tygodniami lub nawet miesiącami; wszystkie egzaminy lub życiowe sprawdziany wydawały mi się potem śmieszne. Wielkie, kartonowe przeszkody, które na płask rozjechałam walcem, chociaż mogłam się z nimi rozprawić bronią o wiele mniejszego kalibru. Z kolei takie niby najzwyczajniejsze w świecie noce i na pozór puste godziny zostawiły we mnie ślady, które dostrzegłam dopiero po czasie.
To był kwiecień. Tamtej nocy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że już za dwa miesiące już na zawsze będę musiała porzucić życie, jakie znałam do tej pory. Odkąd pamiętam, moim chlebem powszednim była przecież nieustanna edukacja, raz na jakiś czas przerywana feriami bądź wakacjami, które z perspektywy czasu były równie krótkie i nic nieznaczące, co bloki reklamowe w trakcie filmu. Napakowawszy mi głowę setkami faktów z życia anglojęzycznych poetów i pisarzy oraz słówkami z działu ZZZ (Zakuć, Zdać, Zapomnieć), moi wykładowcy najwyraźniej sądzili, że jestem już gotowa, by podjąć pracę w szkole/firmie/gdziekolwiek zechcę.
To oznaczało nagłe i ostateczne rozstanie z budynkiem, którego mimo wszystko nie zdążyłam jeszcze do końca spenetrować; z przyjaciółkami, które z czasem o mnie zapomną (a ja o nich), bo tak to właśnie działa i z ciągłym wkuwaniem zapijanym energetykami lub imprezami zapijanymi wódką. Czułam się jak mały, słaby ptaszek, który w swoim krótkim, nieopierzonym życiu znał tylko smak tłustych gąsienic – dopóki nie pojawił się przerażający głos z góry wrzeszczący: „FRUŃ!”.
Wlepiłam oczy w żółtą ścianę, starając się skupić na jednym punkcie i uspokoić oddech. Po chwili widziałam już tylko jedną małą plamę, może zbłąkaną kroplę wina albo odcisk palca ubrudzonego tuszem i nie byłam już nawet w stanie powiedzieć, czy ta plama się porusza, czy to może ja tak bardzo się trzęsę. Przypomniałam sobie te wszystkie beztroskie lata, gdy leżałam w nocy na trawie, polując na spadające gwiazdy. Po kilku minutach nie byłam już wcale taka pewna, czy te wszystkie błyszczące punkciki są rzeczywiście nieruchome. A może każdy z nich czekał, by właśnie z myślą o nim pomyśleć jakieś życzenie…?
Tajemniczy niepokój zaciskał pętlę na moim żołądku. Nagle zawładnęła mną obsesyjna myśl, by przewinąć w mojej głowie wizję mojego życia od momentu ukończenia studiów aż do… no właśnie, czego? Widziałam siebie ściskającą w dłoniach dyplom, a tuż potem pod moimi stopami otwierała się czarna dziura, która powoli i konsekwentnie wciągała mnie, bo nie miałam już w życiu niczego, czego mogłabym się uchwycić. Nie miałam rodziców, bo przecież według żadnej miary nie byłam już dzieckiem, nie miałam też prawdziwych przyjaciół ani prawdziwej miłości. Nie zmaterializował się przede mną żaden ze snów dziewczyny z tak zwanego dobrego domu: ani bogaty narzeczony, ani drabina z setkami szczebli kariery w oszałamiającym świecie biznesu. Nic, tylko ta dziura, czarna i bezdenna jak pysk potwora z dziecięcych koszmarów.
Nie pamiętam nawet, o której wtedy w ogóle zasnęłam. Jestem tylko pewna, że sen nie był poprzedzony uczuciem błogosławionej ulgi, bo rano obudziłam się zmęczona i obolała. Nocna panika nie była nawet pierwszym uczuciem, które towarzyszyło mi po przebudzeniu. Dziwaczne lęki miały mieć to samo źródło co ból głowy i koszmarna suchość w ustach.
— Wiecie co, dziewczyny? Chyba trochę za dużo wypiłam.
Zawtórował mi chór jęków.
— To co? Drugi termin?
— Ani mi się śni! – zawołała Daria. – Nie wiesz, co ta wariatka odwala, gdy przegapisz pierwszy?
— Nie mam pojęcia – mruknęłam. – I nie udawaj, że ty wiesz. Nigdy niczego nie oblałaś.
Daria w odpowiedzi obciągnęła swoją koszulę nocną z napisem CHODZI POGŁOSKA, ŻE JESTEM BOSKA, prezentując mi czerwone plamy z wina.
— Widzisz? A jednak coś oblałam!
Pokazałam jej tylko język, bo naprawdę, ale naprawdę nie miałam siły się wtedy zaśmiać.
Wszystko będzie dobrze
1Kocham pisać, bo wtedy choć raz mam okazję poczuć, że posiadam kontrolę nad czyimś życiem, gdy nad własnym już dawno straciłam...