DOMESTOS (CZęśCI 1-4 – CAłOść)
CZ 1.
(1)
Metalowy przedmiot w dłoniach Doktora, przypominający kształtem długą, lśniącą rurkę, zagłębiał się rytmicznie w podstawę czaszki mężczyzny. Nic dziwnego, że siedział nieruchomo na pordzewiałym fotelu kształtem przypominającym muszlę klozetową. Nikt nie utrzymałby się przy życiu z tak ogromnym kawałkiem metalu pod czaszką.
Doktor najwidoczniej skończył swoje rytuały, bo oderwał się od nieboszczyka kierując się w stronę umywalki. Gdy ten spokojnie mył ręce w oddalonej części pokoju, z metalowej rury potężnym strumieniem krew tryskała na popękaną, brudną od poprzednich eksperymentów Doktora posadzkę.
W głębi pomieszczenia rozległo się głośne ćwierkanie domofonu, na co Doktor zareagował cichym westchnięciem. Tak bardzo nie lubił, gdy ktoś przerywa mu pracę. Tym bardziej, gdy eksperymenty nie idą najlepiej, tak jak właśnie dziś. To już trzeci w tym tygodniu, który nie wytrzymał nawet procesu sterylizacji wnętrza czaszki, pękając w szwach od nadmiaru wlanego weń płynu. Będzie trzeba zacząć wszystko od początku, jednak do tego będzie potrzebny nowy obiekt badań. Doktor szybkim ruchem nadgarstka zakręcił strumień gorącej wody, po czym majestatycznym krokiem dotarł do domofonu.
- Słucham? – wycharczał w białą, plastikową słuchawkę.
- Czy jesteś gotowy, by przyjąć zlecenie rządowe? – rozległ się niski, męski głos po drugiej stronie linii. – Musisz podjąć decyzję w ciągu dwudziestu czterech godzin. Jutro o tej samej porze spotkamy się na Moście Darwina w północnej części miasta. Jeszcze drobna sugestia. Jeśli nie chcesz zostać wykreślony, to powinieneś się zjawić.
- Będę na pewno, nie musicie mnie wykreślać – odparł Doktor starając się zachować pozory spokoju. Nie mógł pozwolić, żeby zauważyli, że coś jest nie tak. Nie mogą się dowiedzieć, że traci kontrolę.
(2)
Słońce przepuszczone przez korony drzew tworzyło na zielonych trawnikach, oraz alejkach między nimi połyskującą mozaikę światła, którą Don Maguel starał się odwzorować na pożółkłej ze starości kartce w kratkę, dość sporego formatu. To już pół roku, jak zajmuje się odrysowywaniem wybranych szczegółów z rzeczywistości na tych swoich kartkach. Zajęcie żmudne i bezsensowne, ale emerytura pozwala mu na każdy kaprys. Oczywiście gdyby chciał odwiedzić jakieś piękne, turystyczne miejsca, zakupić nowy, ciekłokrystaliczny telewizor czy wymarzony kabriolet-kombi, które są podobno tak rzadkimi okazami czterokołowców, okazałoby się, że na większość tym podobnych kaprysów go nie stać. Jednak czasu miał dla siebie pod dostatkiem. Może te odrysy wynagrodzą mu brak godziwego życia, dadzą poczucie sensu, a może po prostu zatrzymają proces starzenia się szarych komórek. To nieważne. Liczy się tylko zaangażowanie, które nadal może w coś włożyć.
Don Maguel poczuł wibrację w głębi kieszeni swojej marynarki. Wyjął telefon i mrużąc oczy odczytał nakreślone na wyświetlaczu nazwisko. Odebrał.
- Gdzie ty się podziewasz dziadku? – usłyszał szczebiotanie Annie. – Wyszedłeś z domu dobre trzy godziny temu. Może się z kimś spotykasz? – Niewinny śmiech w słuchawce. – Dobrze, dobrze. Tylko żartuję. Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że dziś wieczorem wpadnie do nas na kolację mój znajomy…
- I pewnie mam gdzieś wyjść na ten czas? – wtrącił szybko Don Maguel.
- Przestań. – Głos Annie zyskał na powadze. – Nie ważne jakbyś się zestarzał wciąż będziesz tym samym cynicznym szczeniakiem, co?
Don Maguel przypomniał sobie słowa nieżyjącej już żony. Annie zdecydowanie zbyt dużo czasu spędziła z tą kobietą. Teraz pozostanie już taka bezczelna i negatywnie nastawiona do każdego wariactwa swojego przodka.
- A ty na siłę musisz dorównać mi w tym szczeniactwie? Słuchaj Annie, będę w domu około siódmej. Do tego czasu już nie dzwoń. Jestem zajęty – powiedział dość szybko Don Maguel, po czym włożył telefon na swoje miejsce, do wewnętrznej kieszeni znoszonego ciucha. Zaznaczając kolejne kilka kresek na swoim schemacie zauważył, że jest już blisko ukończenia dzieła. Teraz tylko trzeba będzie nadać mu odrobinę sensu.
(3)
Doktor wyłonił się zza lekko uchylonych drzwi wejściowych od klatki schodowej. Nikt go nie obserwował. Teraz może udać się do samochodu. Jeśli po drodze nikt go nie zaczepi, to może…
- Czy ma pan ogień? – zapytał jakiś młody, podchmielony chłopak. Stał jakieś kilka metrów od Doktora chwiejąc się na swoich chudych, krzywych nogach.
- Ogień? – zainteresował się Doktor. – Mam ogień chłopcze. Podejdź no trochę bliżej.
Chłopak wydawał się być zbity z tropu charczeniem Doktora, które zamiast zwykłych, ludzkich słów wydobywało się z krtani mężczyzny. Miał złe przeczucia, co do tego człowieka. Mimo wszystko chęć zapalenia okazała się silniejsza.
- Jaki dokładnie ogień cię interesuje, młodzieńcze?
Podstarzały mężczyzna wydawał się żartować z chłopaka, co temu nie spodobało się zbytnio.
- O co ci chodzi, do cholery, człowieku?! Chciałem tylko ognia! Nie masz, to nie zawracaj mi głowy!
To wykrzyczawszy chłopak próbował oddalić się w stronę domu, jednak Doktor schwycił go za ramię przyciągając ku sobie.
- Powiedziałem przecież, że mam ogień – szepnął młodemu do ucha.
Całe osiedle wypełniło się przerażającym krzykiem.
(4)
Don Maguel siedział na krześle próbując nie usnąć podczas ciągnącej się w nieskończoność przemowy gościa. Ten wsuwając w siebie, co i raz spaghetti przyrządzone przez Annie opowiadał o wspaniałościach, jakie proponuje ludowi jego cudowna firma. Stary czuł jak z każdą sekundą tej opowieści robi mu się niedobrze. Jednocześnie zastanawiał się, jak to się stało, że jeszcze nigdy nie próbował przerysować tych zacieków spod sufitu, które swoją szarawo-brązową barwą znaczyły ściany. W myślach zaczął coś kombinować z łączeniem dzisiejszego odrysu światła w parku, z odrysem zacieku, który na pewno jeszcze dziś wykona.
W jego umyśle znów zaczęło rodzić się pytanie nad sensem odrysów, jednak Annie brutalnie wyrwała go z zamyślenia.
- Dziadku?
Maguel rozejrzał się wokoło. Zarówno Annie, jak i jej przyjaciel – człowiek sukcesu, patrzyli teraz na niego. Zupełnie jakby był obłąkany.
- Ronald pytał, co sądzisz o tym nowym pomyśle Rady Miasta, związanym z monitoringiem najbardziej uczęszczanych obszarów miasta.
Don Maguel zmarszczył brwi szukając w głowie jakiejś sensownej odpowiedzi, ale nic nie przychodziło mu na myśl.
- To świetny pomysł – wypalił, nie zwracając już uwagi na reakcję gościa. Jednak kiedy jego wzrok znów spoczął na zacieku, tamten zaczął kontynuować przedstawianie swoich spostrzeżeń. Nie miał zamiaru dawać spokoju zmęczonemu starcowi.
- Szczególnie po takich incydentach jak ten ostatni. Tydzień temu, po drugiej stronie miasta, za rzeką znaleziono rozbity samochód. Wokół pełno krwi, ale nie odnaleziono kierowcy. I to wszystko przy samym supermarkecie. Wyobraża sobie pan?! Normalnie, w dzień, jest tam spokojnie jak… jak…
- Jak w trumnie – dokończył Don Maguel, jednak gościowi chyba nie pasowało takie określenie, bo znalazł swoje – lepsze, co skwitował szerokim, jak banan uśmiechem.
- Jak podczas niedzielnego nabożeństwa. A w nocy – człowiek człowiekowi wilkiem. Jestem pewien, że stoi za tym jakaś grupa satanistyczna. Pewnie ofiara wypadku posłużyła im do przywoływania szatana.
Przyjaciel Annie wyglądał na kompletnego idiotę. Dopiero teraz Don Maguel zwrócił uwagę na krawat w grochy, który jego gość założył do swojego granatowego, pasiastego garnituru.
- Tak, tak. Teraz młodzi nie robią nic innego, tylko wywołują szatana – roześmiał się Don Maguel.
- A żeby pan wiedział. To wszystko przez te programy muzyczne, propagujące seks…
- To okropne – przerwał mu stary. – Propagują seks? W moich czasach seks był surowo wzbroniony.
Gość wydawał się być nieco zszokowany wypowiedzią Don Maguel’a.
- Poważnie? – spytał wytrzeszczając oczy.
- Jasne. Wybaczcie mi, ale muszę się przewietrzyć – powiedział Don i porywając z wieszaka swoją marynarkę wymaszerował z mieszkania. Annie zdawała się być zrozpaczona, że dziadek podszedł tak sceptycznie do intelektu jej znajomego. Wiedziała, że takie wyjście w środku rozmowy może oznaczać tylko szczyt zażenowania Don Maguela. Było jej przykro, ale starała się, żeby nie odmalowało się to niekorzystnie na jej urodziwym uśmiechu. Smutek nie pasowałby do jej nowych kolczyków.
(5)
Doktor zaparkował swojego żółtego Forda na Moście Darwina. Wokoło nie było żywego ducha. Oczywiście nie licząc zbliżającej się z naprzeciwka pary oślepiających świateł samochodowych. Doktor wysunął z mankietu swojej, poplamionej kroplami krwi koszuli nadgarstek, na którym lśnił ciężki, złoty zegarek. To na pewno oni – pomyślał.
Po chwili obok Doktora zatrzymała się długa, czarna limuzyna, z której wysiadł młody, niezgrabny w swej karłowatej postaci chłopak. Palec wskazujący skierował w stronę Doktora.
- Już nie żyjesz, palancie – powiedział basowym tonem.
Doktor zmieszał się na te słowa, cofając się o krok przed wymierzonym weń palcem.
- Przed chwilą przeszukaliśmy twoje mieszkanie. Wypaliłeś się.
- To tylko chwilowe rozproszenie umysłu. Wkrótce zakończę swoje eksperymenty, przysięgam – zarzekał się Doktor.
- Nie, nie. To nie tak. Dostałeś wystarczająco dużo czasu. Dostałeś środki. Dostałeś nawet nietykalność ze strony władz i wiedz, że dużo nas to kosztowało. W zamian nie otrzymaliśmy od ciebie nic cennego, a już na pewno nie to, co nam obiecywałeś.
Doktor zrozumiał, że farsa, którą odgrywał przed tajemniczymi pracodawcami dobiegła końca. Nie czekając na ogłoszenie wyroku przeskoczył balustradę mostu znikając w otchłani brudnej wody, która płynęła pod nimi. Chłopak, który jeszcze przed chwilą był tak pewny siebie, teraz wpadł w panikę. Przez radio zamontowane na pulpicie kierowcy w magazynie przekazał złe wieści.
- Wymknął się nam, o pani. Najprawdopodobniej utopił się w rzece. Jestem pewien, że…
- Znajdźcie go.
Kobiecy głos z radia zastąpił stonowany szum, sygnalizujący utratę kontaktu z centralą.
- Cholera – zaklął pod nosem chłopak. – Macie go natychmiast odszukać – powiedział do dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn zajmujących tylne siedzenie.
Obrzucił jeszcze spojrzeniem szofera. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy jemu też rozkazać coś podobnego, ale w ostateczności kazał zawieźć się do bazy. Może uda mu się przekonać Wielką Matronę, żeby nie ścięła mu głowy. Byłby to niezbyt dobry koniec dla jego kariery.
(6)
Don Maguel po raz kolejny zwiedzał miasto w poszukiwaniu pożądanego przedmiotu odrysu. Oczywiście poprzedniego dnia po powrocie ze spaceru, z namaszczeniem odwzorował zaciek, co jednak nie wystarczyło. Do zakończenia całego dzieła potrzebował jeszcze jednego, najważniejszego elementu. Takiego, który zagwarantowałby mu sukces, spinając dotychczasową pracę w jedną, spójną całość. Pogrążony w tych przemyśleniach mknął ulicą nie zwracając uwagi na prażące z góry słońce, ani na fakt, że był zbyt grubo ubrany, jak na taką pogodę.
Na ziemię sprowadziła go dopiero kolizja z brudnym, śmierdzącym człowiekiem, porośniętym długą do pasa brodą. Z kieszeni długiego płaszcza tej istoty wypadł jakiś połyskujący przedmiot. Dopiero po dokładnych oględzinach Don Maguel rozpoznał w nim przerośnięty, ostry skalpel.
- Przepraszam – powiedział Doktor. – Nie zauważyłem pana.
- Nie, nie. To ja pana nie zauważyłem. Ale dlaczego nosi pan ze sobą skalpel? Chce pan tym kogoś pociąć? – zainteresował się Don Maguel.
- Słuszna uwaga. Zresztą trafił pan w samo sedno. Poluję właśnie na swoją ostatnią ofiarę. Jest mi potrzebna do zakończenia eksperymentów.
- Mam podobnie. – uśmiechnął się Don Maguel, czując, że odnalazł właśnie bratnią duszę. – Oczywiście nie szukam ofiary. Ale mi też brakuje tylko jednego elementu do ukończenia dzieła. – To mówiąc podał Doktorowi zwinięte w ruloniki szkice, które dotychczas wykonał.
- To jest genialne – zauważył Doktor. – A tu – palcem pokazał jeden ze szkiców – widzę chyba odwzorowanie zacieku ze ściany. Cudo.
- Skąd pan wiedział, że za model posłużył mi zaciek?
- To oczywiste! Ta kreska! Te nieforemne, choć dokładnie rozplanowane, ze świętą doskonałością kształty!
Don Maguel pierwszy raz od wielu lat był naprawdę szczęśliwy.
- Chyba wiem jak możemy sobie pomóc – powiedział Doktor.
Chwilę później obaj zmierzali już w stronę parku.
(7)
W parku było cudownie. Wymarzony dzień do odrysów – myślał Don Maguel, zaciskając w dłoni ciepłą niczym świeże bułeczki dłoń Doktora. Doktor uśmiechał się szeroko tłumacząc Don Maguelowi sens swojego zadania. Starzec prawie nic z tego nie rozumiał, ale miał wrażenie obcowania z geniuszem. Wtem zauważył, że obaj otoczeni są grupą dziwnie odzianych ludzi.
Wszyscy mieli na sobie zwierzęce skóry, a słońce odbijało się od ich wygolonych na łyso głów, na których widniały jakieś prostackie, koślawe kształty, wymalowane żółtą farbą.
- Hare kryszna. Budda amen – powiedział jeden z mężczyzn wysuwając się z grupy jemu podobnych oszołomów. – Proś o zmiłowanie grzeszniku.
Doktor wyszczerzył zęby w przerażającym uśmiechu. Na wzór swojego pracodawcy, ze zgrozą wycelował palec wskazujący w łysego mężczyznę.
- O zmiłowanie?! – wrzasnął – Nie wiecie, z kim macie do czynienia głupcy!
Wyrywając odrysy z rąk Don Maguela podał je grupie heretyków. Ci ledwo przejrzeli prace staruszka, padli do stóp Doktorowi, któremu to najwidoczniej przypisali stworzenie cudownych znaków na kartach.
Ludzie przechadzający się parkiem nie mogli wyjść z podziwu, oglądając całe zajście. Jedna z matek pracujących wyjęła telefon komórkowy z wózka spacerowego swojego niemowlęcia. Wystukała numer na policję. Grupka dzieci okrążyła łysych mężczyzn, jednak ich uwaga skupiała się teraz na Doktorze, który każdemu z nich wycinał z głów tajemnicze znaki.
- Odrysuj to! I to! – wrzeszczał do Don Maguela, który czym prędzej wykonywał polecenia.
Ołówek palił się w dłoniach starca.
- Odrysuj to! – powtarzał Doktor, gdy dwóch policjantów zakuwało go w kajdany. – Odrysuj i prześlij mi w liście. Adres będziesz miał wytatuowany na pośladku. Sprawdź wieczorem – krzyczał zapuszczony żul, który jeszcze niedawno sprawiał wrażenie chodzącej esencji intelektu.
Dopiero wracając z parku Don Maguel uspokoił się po całym zajściu. Policja nawet nie zwróciła nań uwagi. Wystarczył im jeden sprawca i dwudziestu jeden martwych mnichów nieznanej nikomu religii. Stary nie mógł jednak zapomnieć słów Doktora. Tych o jego pośladkach. Wieczorem powinien mieć na nich tatuaż – sugerował Doktor. Don Maguel rozczarowany stwierdził, że czułe klepnięcie w dół pleców, które poczuł w parku nie miało nic wspólnego z przyjaźnią. Już wtedy Doktor wiedział, że zostanie aresztowany. Chciał przekazać mu wiadomość.
(8)
- Gdzie ty byłeś?! – Drżący głos Annie, dawał do zrozumienia, że najpewniej dowiedziała się już o scenie z parku. Skąd? Może z telewizji? Don Maguel nie mógł wiedzieć, że wnuczka codziennie przechodzi obok parku ze swoim mężczyzną, którego na razie nie chciała przedstawiać dziadkowi. – Martwiłam się o ciebie!
- Byłem w parku. Nic mi nie jest. A teraz daj mi spokój. Chcę trochę popracować – powiedział zamykając drzwi od łazienki.
Na pralce stała spora butelka Domestosu. Don Maguel z rozckliwieniem wspomniał słowa Doktora, wychwalające działanie tego środka. Jednym haustem wychylił całą zawartość zielonej, plastikowej butelki, po czym ułożył się w wannie.
(9)
Po kilku godzinach usłyszał pukanie do drzwi. Nie spał. Przez cały czas nie zmrużył oka. Dopiero teraz przypomniało mu się, żeby sprawdzić pośladki, jednak lustro znikło ze swojego dawnego miejsca. Spojrzał na nerwowo obracającą się gałkę w drzwiach.
- Kto tam? – spytał przystawiając twarz do niedużego wlotu powietrza u dołu drzwi. Zauważył tylko buty z krokodylej skóry.
- Kto tam? – powtórzył nie doczekawszy się odpowiedzi.
- Czy jesteś gotowy przyjąć zlecenie? – zapytał basowy głos po drugiej stronie.
- Jakie zlecenie?
- Nic nie wiesz? Chodzi o zlecenie, o którym informują twoje pośladki. Nie mów, że nie czytałeś swojej dupy, baranie?! – głos z każdą chwilą stawał się coraz bardziej agresywny.
- Chciałem przeczytać, ale ukradli mi lustro.
- Nie wymigasz się tak łatwo. Otwórz. Ja ci przeczytam na głos.
Don Maguelowi ta propozycja wydała się całkiem sensowna. Wzruszył ramionami, po czym przekręcił blokadę w drzwiach.
- świetnie. Pokaż tyłek – wymruczał niski chłopak na koślawych nogach, który wleciał do łazienki niczym wystrzelony z procy.
Don Maguel wykonał polecenie.
- Przykro mi przyjacielu, że zrobiłem ci taki numer, ale twoje odrysy były tak genialne, iż zyskałem, choć mgliste przypuszczenie o twoich umiejętnościach – czytał młodzieniec. – Z aresztu zadzwoniłem do moich pracodawców, dając im twoje nazwisko. Na pewno ze swoimi odrysami poradzisz sobie lepiej niż ja – skromny nekromanta. Od dziś pracujesz dla rządu. Jeszcze raz przepraszam i całuję gorąco, Doktor. PS. Pozwól, że zatrzymam twoje dotychczasowe obrysy. Niechaj będą mi inspiracją podczas moich badań, jakie przeprowadzę już w więzieniu.
Chłopak przestał czytać. Wstał i spojrzał Don Maguelowi prosto w twarz.
- Oto twoje pierwsze zlecenie – powiedział z powagą. – Musisz dostać się do świata równoległego. Tam odrysujesz oblicze Wielkiego Witolda, nie pomijając żadnego szczegółu. Jestem przekonany, że twój odrys będzie tak doskonały, jak mówił Doktor. W przeciwnym wypadku – my nie poznamy zamiarów Witolda, a ty zostaniesz uśmiercony. Czy to jasne?
Don Maguel kiwnął głową, choć nie miał pojęcia, o czym mówił chłopak.
- żeby dostać się do świata równoległego powinieneś pić dużo Domestosu. Znajdziesz go w każdym supermarkecie. żegnaj – rzekł młodzieniec na odchodne, po czym skierował się prosto do drzwi wyjściowych.
Annie, którą zaalarmowały kroki w korytarzu wybiegła z sypialni. Patrzyła to na chłopaka, to na dziadka, który stał w łazience z wciąż spuszczonymi do kostek spodniami. łzy, które popłynęły z jej oczu jeszcze bardziej rozzłościły Don Maguela, który był już i tak roztrzęsiony po wizycie tajemniczego gościa. Spod umywalki wyjął kolejną zieloną butelkę wypijając do dna jej zawartość.
(10)
„Dziennik Don Maguela, Dzień Pierwszy:
Moja Annie uważa mnie za geja. Patrzy na mnie tak, jakby chciała powiedzieć, że się mnie wstydzi. Nie jestem gejem. Cały czas piję Domestos, tak jak mi przykazano, ale na bogów… NIE JESTEM GEJEM.”
„Tylko gej się tak tłumaczy…”
Kto to napisał – zdziwił się Don Maguel przestając kreślić litery na jednej z pożółkłych kartek. Teraz przestał robić na nich odrysy. Tylko pisał. Na początku tylko spisywał numery telefonów, chwyty reklamowe, cięte uwagi Annie, dziś pierwszy raz spróbował pisać dziennik. I to właśnie dziś pierwszy raz spod jego ołówka wyszło coś, czego on nie napisał.
„Powoli odchodzę od zmysłów – kontynuował Don Maguel – mam nadzieję, że to nie wina Domestosu. Wszak smakuje on tak wybornie…”
„… Jak usta młodziutkiego chłopaka.”
- Ja tego nie napisałem! – wrzeszczał Don Maguel. – Co się dzieje do cholery?!
Rozejrzał się. Wokół niego tłoczyli się ludzie. Siedział na swoim krześle, trzymając w ręku twardy zeszyt, ale z pewnością nie był u siebie.
- Czy to ty jesteś Królem Odrysu? – zainteresowała się jakaś kobieta odziana w ciężki, brązowy habit. – Jeśli tak, to spójrz przychylnym okiem na me oblicze, albowiem piękną jestem.
Don Maguel odepchnął jednym ruchem ręki kobietę. Wstając z krzesła słyszał irytujące dzwonienie w uszach. Zauważył, że wszystkie kobiety naokoło niego noszą takie same habity, jak ta, która przed chwilą go zagadnęła. Mężczyźni, którzy zgromadzili się równie licznie przypominali heretyków z parku.
- To on jest – powiedział jeden z nich. – Król Obrysów we własnej osobie. Widziałem go! Wtedy wydawało nam się, że to ten pokręcony Doktor, ale dziś widzę wyraźnie, że popełniliśmy błąd. Król Obrysów jest wśród nas!
- On to obrys sporządzi dokładny. On tylko zna tajniki obrysu! – zaśpiewał chaotycznie jakiś łysy heretyk dzierżący połyskującą, nawoskowaną lutnię.
- On Panem, Panem, Panem jest! – zawtórowały kobiety.
- On Paaaaaaneeeeeem! – krzyknęło jakieś dziecko z dachu jednego spośród glinianych domków.
Don Maguel przedzierał się przez tłum próbując wyrwać się z całej tej chorej sytuacji. Ale ludzie wychodzili z domów, mnożąc się na ulach jak krople deszczu.
Dopiero, gdy opuścił miasto poczuł się bezpieczny. Słońce paliło niemiłosiernie. Stary jeszcze raz spojrzał na zostawione za sobą smutne twarze mieszkańców miasta. Wiele kobiet płakało. Mężczyźni starali się je pocieszyć. Mówili, że Król Obrysu wróci, ale i oni wyglądali na zrozpaczonych.
(11)
„Dziennik Don Maguela, Dzień …:
Straciłem rachubę czasu. Słońce świeci tu cały czas, wokół tylko piasek. Nie wiem jak dawno nie widziałem żywej duszy. Czuję, że moje siły odstępują ode mnie. Boję się pomyśleć, co może stać się Annie, jeśli nie dam im tego zasranego obrysu twarzy Wielkiego Witolda. Najgorsze jest jednak to, że nie mogę ukoić mojego pragnienia Domestosu. Mój organizm chyba jest uzależniony. To fakt, stałem się Domestosowym Maniakiem. Czy mam szansę na ratunek?”
Don Maguel z zadowoleniem stwierdził, że tym razem każde słowo zostało napisane przez niego. Nie cieszył się jednak zbyt długo gdyż po kilku kolejnych krokach padł na ziemię nieprzytomny, z głową wtuloną w nagrzany piasek.
CZ. 2
(Prolog cz. 2)
Annie siedziała w swoim bujanym fotelu, patrząc jak grupki dzieci przemykają pod zastawionym kolacją wigilijną stołem. Wrzeszczały dziatki niemiłosiernie. Babcia uśmiechnęła się do nich, po czym przywołała hultai do siebie.
- Chcecie posłuchać bajki?
- Taaaaaak – rozległy się piskliwe głosiki.
- No dobrze – powiedziała Annie poprawiając okulary z grubymi, zakurzonymi szkłami. – Dawno, dawno temu żył sobie pewien czarownik, na którego wszyscy wołali Doktor….
(1)
Doktor słyszał ciche jęki dochodzące z pobliskiej celi. Znów rozdziewiczają jakąś młodą dupę – pomyślał, przypominając sobie twarz nowoprzybyłego chłopca. Mimowolnie zacisnął pośladki. Starał się nie myśleć o wydarzeniach sprzed miesiąca, jednak tamte traumatyczne wydarzenia wciąż paliły jego duszę, godziły w serce, trawiły każdą myśl.
- Dość – powiedział sam do siebie.
Wyjął sporządzoną wcześniej, zaostrzoną rurkę, przystawił do spodu pryczy swojego sąsiada z góry, następnie energicznym ruchem wepchnął w głąb ciała grubasa, pod którym uginało się górne łóżko. Krew trysnęła Doktorowi w oczy.
- DOść! – powiedział zirytowany. Zza umywalki sięgnął ukradzioną za dnia z jednej z toalet butelkę Domestosu, której zawartość czym prędzej wlał w siebie. Nie wiedział, która to już porcja. Po prostu wypił, mając nadzieję, że tym razem proces przejścia zaskoczy.
Wszystko poszło gładko. W momencie, gdy strażnicy wbiegli do celi, w środku zastali tylko dwa, ciepłe jeszcze trupy.
(2)
Annie usłyszała stukot dochodzący zza ściany. Z drugiego pokoju – pomyślała, ruszając przez korytarz. Nacisnęła klamkę.
- Czy to jest mieszkanie pana Don Maguela? – zapytał listonosz otrzepując się z tynku. Za nim widniała ogromna pusta przestrzeń – rozbita przed chwilą ściana. Kawałki betonu walały się po pokoju.
- To pan zniszczył mój pokój?
- Czy to jest mieszkanie pana Don Maguela? – naciskał.
- Tak, do cholery. TAK! I co z tego? Moja ściana! – rozgniewała się Annie. Czuła jak w skroniach zaczyna pulsować tępy ból. – O co chodzi? Ma pan jakąś przesyłkę?
- Proszę. – Listonosz wyciągnął przed siebie zwinięty w kulkę kawałek papieru.
Anie obrzuciła go deprymującym spojrzeniem, po czym rozwinęła kartkę. Zaczęła czytać. W tym czasie listonosz jakby nigdy nic skierował się w stronę drzwi wyjściowych.
„Droga Annie… - czytała – na pewno wciąż myślisz, że jestem gejem. To nie prawda. Jestem teraz daleko i nie mogę wrócić. Co więcej: Nie chcę wracać! Tu jest cudownie. Wypij kilka butelek Domestosu (jest pod zlewem) i zapytaj o Wielkiego Witolda. Pozdrawiam i czekam na twoje przybycie”
Annie zerknęła jeszcze na koślawy podpis pod tymiż słowami. „Don Maguel” – przeczytała na głos. Oczywiście, on sobie odpoczywa, a ja muszę się użerać z listonoszami niszczącymi nieruchomości – myślała.
- Pić Domestos?! – wrzasnęła zirytowana do granic wytrzymałości. – Toż to bzdura, jakiej świat nie słyszał.
(3)
Główna sala zamkowa, gdzie centralnym punktem był złocisto-rubinowy tron, ciągnęła się przez kilkadziesiąt metrów wzdłuż, przeplatana kolumnami podtrzymującymi pełen fresków o tematyce sakralnej strop. Król Witold siedział na tronie nieruchomo, wpatrzony w martwy punkt, gdzieś pomiędzy witrażem przedstawiającym św. Tomasza z Akwinu a plakatem ze Slash’em wygrywającym solówkę z „Don’t Cry”. Oboje byli ulubieńcami króla i jak na ironię Witold zawsze ronił łzę czytając traktaty Tomasza, wsłuchując się w dźwięki Slash’owych solówek. Wokoło króla tańczyła grupa młodych chłopców, pozbawionych owłosienia na ciałach, odzianych wyłącznie w złote łańcuchy na szyjach.
Don Maguel, w pewnej odległości od tronu, ze spokojem odrysowywał sylwetkę Witolda, starając się oddać ją z należytym patosem. Obosieczny miecz u boku, srebrzysta peruka, szata z gronostai – prawdziwy król – myślał Maguel.
- Czy ten profil jest aby słuszny? – zapytał Witold ze szczerą obawą. – Nie chciałbym zostać uwieczniony z niewłaściwym profilem.
- O Wielki, oba twoje profile są perfekcyjne – zaczął zawodzić jeden z ogolonych na łyso sługusów Witolda. – Nie wiem tylko, czy ten tutaj pędrak będzie w stanie oddać doskonałość twego oblicza, Panie!
Don Maguel nie odpowiedział ani słowem na tą jawną zaczepkę ze strony zazdrosnego o względy króla eunucha. Pracował w ciszy.
Każda kreska, którą stawiał na pożółkłej kartce wydawała się godzić w transcendentalny sens osoby króla. Don Maguel znał wartość swego rzemiosła. Tym bardziej tu, w tych dzikich krainach, gdzie nikt nie potrafił nawet dzierżyć ołówka. Tylko miecze zdawały się być narzędziami sztuki w rękach królewskich eunuchówów – heretyków.
- Kryszna Allach, Hare Jehowa – zasalutował jeden z przybyłych właśnie posłańców.
- O co chodzi, najdroższy Chaketuusie? – zapytał król, zwracając się do mężczyzny, który nie zaprzestał jeszcze swojej pokrętnej litanii.
- Kryszna ognie, hare domy, Allach płoną! – mamrotał heretyk.
- Amen, Amen koniec, bliski harrrre! – dodał drugi.
- Ratuj Ciało, Królu Duchu, Ojcze uciekajmy! – zaśpiewał inny.
- Powoli, moi drodzy – uśmiechnął się Witold. – Któż to mógłby nawiedzić nasze królestwo, z tak niecnym zamiarem? Pożoga na mych ziemiach, mówicie? Nie jest to możliwe.
- Doktorem zwie się, o wielki Harre, Harre Rama.
Król, który jeszcze przed chwilą zionął odwiecznym, metafizycznym spokojem, teraz wyglądał na zaniepokojonego.
- Doktor?! – wrzasnął co sił w płucach. – Doktor?! Ratujmy nasze ciała! Ratujmy nasze dusze! Doktor zjawił się na naszych ziemiach!
- Chwileczkę. – Don Maguel podał Witoldowi swoje najnowsze dzieło. – Znam ja tego waszego Doktora. Chodzi zapewne o człowieka lubującego się w znaczeniu pośladków?
Na twarzach kilku eunuchów pojawił się krwisty rumieniec, nie zawsze byli eunuchami, a ich spotkania z Doktorem miały najwidoczniej charakter zbliżony do perwersyjnych gier i zabaw nagich nałożników Witolda.
- Nie jest on tak straszny, jak powiadają – ze spokojem wyjaśnił Don Maguel.
- Jeśli tak, to idź do niego. Powiedz, że nie życzę sobie tutaj żadnej pożogi – rozkazał król, patrząc z pogardą na człowieka, który jeszcze przed chwilą stanowił dla niego esencję świetności najpiękniejszego na świecie rzemiosła. Obrazek nie przypadł mu do gustu. Tym bardziej, że w pozbawionym luster kraju była to pierwsza okazja bu ujrzeć rząd kurzajek na nosie, krzywo osadzone oczy, i ogromne rybie usta, które doń należały.
- A najlepiej odprowadź go tam, skąd przyszedł. To moje ostatnie słowo. żegnam.
Eunuchowie Witolda podjęli pod pachy Don Maguela, wyprowadzając go poza mury zamku. Idylla zamkowego życia dobiegła końca.
(4)
Mogłoby się wydawać, że eunuchowie zostawią w spokoju Don Manuela, który utracił wszelkie łaski. Oczywiście, można tak uważać. Ale byłoby to zupełnie mylne spostrzeżenie.
Prosto z zamku zaprowadzono starca do jakiejś opuszczonej przez życie, ciemnej, wilgotnej piwnicy. Kiedy zamknięto za nim ciężkie, żelazne wrota, wszelkie obrazy znikły sprzed oczu Don Maguela. Pozostał tylko głos wewnątrz czaszki.
- Kto ci powiedział, że będzie łatwo? Trzeba walczyć!
- Kim jesteś – spytał Don Maguel, zastanawiając się, czy głos rzeczywiście dobiega z głębi jego podświadomości, czy może z ciemności wyłoniła się jakaś mroczna, przez wszystkich zapomniana istota.
- Jestem nowotworem twojego mózgu. Wypiłeś za dużo tego świństwa. Wszystko ci się pomieszało. Wstań z wanny i uchyl drzwi od łazienki.
Don Maguel wykonał polecenie i rzeczywiście okazało się, że tkwi ciągle w swoim mieszkaniu, ubrania ma przesiąknięte wodą z wanny, a Annie, która wychyliła się zza drzwi swojej sypialni patrzy na niego z wzburzeniem.
- Już skończyłeś pracować? – spytała cicho, ze smutkiem.
- W łazience?
- Cały czas byłeś w łazience? Dziadku, naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje. Przeglądałam „TWOJE PRACE”. – Ostatnie dwa słowa wydobyły się z ust Annie, z głośnym zjadliwym sykiem żmiji. – Twoje popieprzone rysuneczki!
Don Maguel spuścił głowę w dół. Wzrok utkwił w kałuży brudnej wody, która szybko rosła pod sylwetką starca.
- Annie, nie powinnaś tego oglądać. Nawet nie wiesz, na jakie niebezpieczeństwo się naraziłaś – słowa wypowiadał bardzo wolno, starając się zachować spokój w głosie, jednak język plątał się coraz bardziej a świadomość odpływała gdzieś daleko. Tam, gdzie nie ma już ratunku dla Króla Obrysów.
- Dzwoniłam… dzwoniłam do ciotki – powiedziała Annie, i zabrzmiało to jak nieudana próba tłumaczenia się dziecka, które właśnie podpaliło dywan.
- Niepotrzebnie.
Don Maguel dopiero teraz zauważył, że jego pięść zaciska się na jakimś mokrym, plastikowym przedmiocie. Podniósł rękę i jego oczom ukazała się pusta butelka po Domestosie.
- Czy… czy… - głos starca załamywał się w ostatecznej rozpaczy. – Czy ja to wypiłem?
Annie nie odpowiedziała ani jednym słowem. Zemdlona padła na ziemię.
To koniec Króla Obrysów, to koniec Don Maguela, koniec króla błaznów, naczelnego głupca.
Don Maguel rzucił zgniecioną butelkę w kąt. Usiadł na ziemi. Położył się. Ze zwiniętego w kłębek ścierwa czegoś, co kiedyś było człowiekiem słychać było tylko ciche pochlipywanie.
To koniec Króla Domestosu.
Wesołe miasteczko jest dziś nieczynne. Wartości biletów zostaną zwrócone. Po śmierci. Przepraszamy i serdecznie zapraszamy jutro.
(Tylko, że jutro tez będzie „dzisiaj”)
CZ. 3
CZęść PIERWSZA (części trzeciej)
Zgoła inna,
Niż być powinna.
-- MAłY WSTęP DO DE JA VU --
Butelczyna dotknęła jego ust. Poczuł jak słodko-gorzko-kwaśny płyn wypełnia przełyk. Odstawił, by jeszcze raz przeczytać napis na nalepce…
DOMOESTOS
-- EDUKACJA --
- Moi drodzy – zaczął nauczyciel. – Pragnę wam przedstawić coś, czego nie zapomnicie do końca waszych dni.
W klasie zapanowała cisza Jak-Makiem-Zasiał.
- Mark, czy mógłbyś zgasić światło? A ty Jane, włącz rzutnik.
Para uczniów wykonała polecenie mentora. W klasie zapanowała ciemność, którą po krótkiej chwili przeżarło błękitne światło odbijające się od płótna. Na ekranie jakiś mężczyzna czołgał się przez pustynię. Był niesamowity upał.
-- FILM --
Odarty z wszelkiej godności, odarty z wierzchniego ubrania, z przyzwoitości i uśmiechu Don Maguel czołga się przez pustynię, co jakiś czas upadając twarzą na rozgrzany do granic możliwości piasek. Ten przylepia się do twarzy starca, pot miesza się z kurzem i wielkimi ziarnami piachu. Do pasa mężczyzny przypięta jest zielona manierka.
Stary odwraca się na plecy.
<W tle słychać bębny rodem z ameryki południowej. Dudnienie robi się coraz głośniejsze>
Stary bierze w dłoń manierkę. Jego przekrwione oczy rozszerzają się. Z ust zaczyna kapać ślina.
<Bębny zagłusza głośny, zezwierzęcony krzyk starca. Rozlegają się indiańskie śpiewy.>
- Boże, zlituj się nade mną – rzecze starzec, wpatrując się w niebo ogłupiałym wzrokiem. – Boże… zlituj… się…
<Głos starca przeplata się z bębnami i indiańskim śpiewem. Echo powtarza długo każde poszczególne słowo.>
Starzec pije z manierki.
<Echo nie milknie>
Odkłada butelkę na piasek. Patrzy na plakietkę.
<Ekran czernieje. Pojawiają się biały napis: DOMESTOS>
-- WZBURZENIE –
W klasie zapaliło się światło. Doktor usłyszał nerwowe sapanie dyrektorki.
- Pan… pan… - Nie mogła mówić. Najwyraźniej znajdowała się w szoku.
- Ja? O co chodzi?
- Pan nie jest nauczycielem!
- Nie?
Dzieci wciągnęły ze świstem powietrze. Zrobiły to prawie jednocześnie. Efekt był upiorny.
- Nie! Jest pan oszustem!
- Może poczęstuje się pani cukierkiem?
- NIE!!! Proszę się stąd wynosić zanim zadzwonię na policję!
- A może łyczka?
Doktor wyciągnął dłoń w kierunku kobiety. W palcach zaciskał metalowy kubek – pamiątkę z czasów więzienia. Miał też wiele innych pamiątek, jednak tylko tą chwalił się w towarzystwie. Resztę już dawno wypłakał w poduszkę.
- Jak to „łyczka”? – zainteresowała się dyrektorka.
Doktor uśmiechnął się. Wyglądał potulnie.
Jak baranek.
- Czemu nie…
To były jej ostatnie słowa.
Dzieci rzeczywiście zobaczyły coś, czego już nigdy nie zapomną. Większość psychologów do teraz załamuje nad nimi ręce.
-- DZECI DOMESTOSU --
- Spójrz – wyszeptała Jane.
Palcem wskazywała zdezelowaną ciężarówkę.
- Widzę – odpowiedział szeptem Mark. – To jest… człowiek?
- To dorosły osobnik.
Dziewczyna zaczęła dygotać.
- Mark… ja się boję.
Chłopak objął ją ramieniem. Drzewo, na którym siedzieli trzeszczało głośno podczas porywistego wiatru. Mimo mnogości odgłosów, słyszeli się bardzo dobrze szepcząc. Prawdopodobnie mogliby w ogóle się nie odzywać. I wtedy wszystko byłoby jasne.
- Nie bój się. To my tu rządzimy, maleńka.
Włożył jej język do ucha. Dziewczyna zachichotała.
Dopiero głośne beczenie kozła spod drzewa przerwało ich niewinne pieszczoty.
- Beeee – przedrzeźniała zwierzę Jane.
Chłopak śmiał się jak opętany. Jane nie przestawała beczeć.
CZęść DRUGA
Ta właściwa.
(I)
Siedzę na stacji PKP, wpatruję się w ciebie. Wyjmujesz chusteczkę. Smarkasz.
- Przepraszam, czy do piekła to z tego peronu? – pyta jakaś kobieta z podkrążonymi oczyma.
- Do piekła? – zapytuję ze szczerym zdziwieniem. – Nie wiem… chyba nie.
Kobieta ze smutkiem spuszcza wzrok. łzy rozmazują resztki tuszu na jej twarzy.
- Zależy pani, żeby się tam dostać?
- Mój syn jest w piekle. Tylko, że… - zastanawia się. Chyba boi się otworzyć przed obcym człowiekiem.
Zachęcam ją okrężnym ruchem dłoni. Kontynuuj kobieto, myślę.
- … zapomniał wziąć kanapek. – Kiedy te słowa wypadają z jej ust, kobieta rozpogadza się. Już nie jest jej smutno. Uśmiecha się tępo.
Odwzajemniam uśmiech. Szukam czegoś w torbie. Wyjmuję to.
- Proszę.
- Dziękuję.
Osusza twarz chusteczką. Wyciąga rękę, chce oddać zabrudzoną szmatę.
- Nie. Dziękuję. Niech sobie to pani zatrzyma.
- Na… na… naprawdę?
Kiwam głową.
Kobieta podnosi chustkę do twarzy. Zakrywa nią nos. Bierze głęboki oddech.
- Bardzo ładnie pachnie – zauważa.
- Czasami zdarza mi się wdychać różne rzeczy z chusteczki – wyjaśniam. Jej to nie zraża. Inhaluje się całym tym syfem.
- Zna pan Doktora? – pyta.
- Nie… a powinienem?
- Nie, raczej nie. – Jej słowa są stłumione przez mokry materiał chustki.
Pociąg zatrzymuje się przed nami. Ona wsiada. Ja nawet nie podnoszę się ze swojego miejsca. W drzwiach pociągu kobieta jeszcze raz odwraca się, by podziękować mi za chusteczkę. Robi zaskoczoną minę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że w ogóle mnie tu nie było.
(II)
Leżę pod zlewem. Woda kapie mi na twarz. Budzi ze snu. Czuję swędzenie na lewym pośladku. Próbuję się podrapać, ale mój układ nerwowy nie pozwala mi na wykonywanie tak precyzyjnych ruchów. Daję sobie spokój.
Próbuję jeszcze raz. Po upływie godziny jest już trochę lepiej. Czuję suchą skórę pod paznokciami. Oglądam rozlany na palcach tusz.
Wstaję.
Zdejmuję spodnie, po czym wypinam się do lustra. Ktoś zapisał coś na moim pośladku. Z umywalki dochodzą ciche śpiewy dzieci. Jedno z nich, w maniacki sposób stara się naśladować odgłos wydawany przez kozła w okresie godowym.
łapię się za głowę. Mam dość. Proszę boga o zmiłowanie.
Przekręcam klucz w drzwiach. Wychodzę.
(III)
- Mówi pan, że słyszy jakieś niecodzienne głosy?
- Owszem – odpowiadam.
Lekarz patrzy na mnie jak na śmiecia. Ja na niego również. W końcu to ja mam tytuł profesora.
- A co to za głosy?
- Każą mi pić środki do czyszczenia toalet.
- A pan…
- Niestety.
Lekarz kręci głową z niesmakiem. Naśladuję jego gest.
- Musi pan się poważnie zastanowić nad swoim życiem.
- Spróbuję.
- I jeszcze jedno. Czy… - On boi się spytać. Lęk przed wypowiedzeniem tak idiotycznego pytania okazuje się paraliżujący. Krople potu spływają po jego lekarskiej facjacie.
Uwalniam go od tego ciężaru.
- Jest całkiem smaczny. Dostarcza wiele niezapomnianych przygód.
Lekarz uśmiecha się do mnie. Ja do niego.
- Chce pan spróbować? – pytam szeptem.
Lekarz kiwa głową. Podchodzi do umywalki. Schyla się.
Po chwili wraca już z sporą dawką upragnionego płynu. Stawia na biurku. Z szuflady wyciąga niewielkie kieliszeczki. Widocznie jest to nieodłączny atrybut wszelkich medyków.
- Proszę – podsuwa mi niewielką porcję.
- Za transcendentalny sens bytu – wygłaszam toast, po czym oboje wychylamy szybciutko zawartość kieliszków.
Cały proces zdaje się powtarzać w nieskończoność.
W mieszkaniu lekarza panuje półmrok. Trzymając się za ramiona wchodzimy do środka. On siada na jakimś prostym, metalowym krześle. Mi zostaje tylko fotel dentystyczny, na którym to siadam.
Obaj pogrążamy się w odrętwieniu. świat zaczyna wirować. Czas… nie mam pojęcia.
Czuję jak czaszka pęka mi w szwach. Początkowo miało mi się to tylko wydawać. Ale ona chyba naprawdę pęka.
(IV)
Lekarz słyszy głośny pisk domofonu. Odrywa się od swojego znajomego – pacjenta. Nie udało mu się go wyleczyć. Następnym razem.
- Słucham? – charczący głos lekarza jest zapewne wynikiem domestosowej kuracji.
W ciągu piętnastu minut człowiek ten zmienił się nie do poznania. Włosy posiwiały. Zaczęły wyłazić całymi garściami.
- Czy jesteś gotowy przyjąć zlecenie rządowe?
CZ. 4 (pt. Last Chance)
(1)
Doktor wychylił się przez okno pociągu. Zaczerpnął świeżego powietrza, zmieszanego lekko z oparami krowiego łajna. Wrócił na swoje miejsce w przedziale.
Pociąg pędził niewzruszenie po swoim torze, wydając przyjemny, jednostajny i usypiający stukot. Jakiś wąsacz z gazetą, naprzeciwko Doktora wlepiał weń spojrzenie, udzielając dezaprobaty. Matka z dzieckiem na kolanach pokręciła głową. Nie była zadowolona z takiego towarzystwa. Może nie spodobało się jej ekscentryczne, rozbiegane spojrzenie Doktora, który co chwila wychylał kilka łyków z zielonej buteleczki. Jeszcze raz rozejrzał się wokół. Zarówno wąsacz jak i kobieta siedzieli na swoich miejscach. A jednak coś się zmieniło. Domestos zaczynał działać. Co tym razem? – myślał Doktor, szykując się na kolejną przygodę. Na szaloną wyprawę w nieznane.
Entropia i frytki. Duży zestaw, proszę.
(2)
Stacja kolejowa, jedno z tych najbardziej obskurnych pomieszczeń, jakie można spotkać w mieście, opustoszało już, zostawiając tylko targanego rozterkami Doktora. Ten czytał właśnie wypisane sprayem wiadomości. Interesowało go szczególnie jedno.
- Poznam przystojnego, inteligentnego faceta – przeczytał na głos.
Pod spodem widniał numer telefonu. Pech. Doktor nie posiadał ani komórki, ani drobnych monet, by skorzystać z pobliskiej budki telefonicznej. Opuścił stację.
Zalany kałużami chodnik, częściowo rozebrany przez kolekcjonerów płyt betonowych, mógłby paralelnie odnosić się do nastroju, w jakim znajdował się właśnie młodzieniec. Poprawił zarzuconą na ramię torbę, po czym przyspieszył kroku. Zaczynało brakować mu sił witalnych, a uzupełnić je mógł dopiero po zakupieniu odpowiednich środków w chemicznym.
Matka kręci głową. Wąsacz uśmiecha się do niej. Wskazuje palcem na Doktora.
- Spierdalajcie – mruknął Doktor.
Pech chciał, że w pobliżu znajdowała się jakaś niedoszła grupa przestępcza, poszukująca swej pierwszej ofiary. Boss gangu najwyraźniej poczuł się urażony słowami, które, jak sądził, skierowane były do niego.
- Co powiedziałeś? – spytał. Doktor dopiero teraz zauważył otaczających go młodzieniaszków. Odwrócił się na pięcie. Pomaszerował w przeciwną stronę.
- Stój! – krzyczała dziewczyna z twarzą pomalowaną w czarne pasy, której uszy uginały się pod ciężarem przymocowanego do nich łańcucha. – Tak łatwo nam nie spierdolisz!
Zaczął się pościg.
(3)
Dopiero na stacji kolejowej Doktorowi udało się zgubić goniących go ludzi – szczurów. Wziął głęboki oddech. Wsiadł do pociągu.
W przedziale siedziała już jakaś kobieta z dzieckiem. Potomek niesamowicie hałasował, co w połączeniu z bólem głowy Doktora mogło wydawać się piekielnie niewygodne. Młody lekarz usiadł ze spokojem, pod którym zakamuflowana wściekłość starała wydostać się na zewnątrz. Jakby tego było mało, do przedziału wszedł jakiś staruch z wąsami stylizowanymi na szesnastowiecznego Ukraińca. W ręce trzymał pokaźnych rozmiarów gazetę, którą trzasnął Doktora w twarz.
- Ustąp miejsca starszemu, synu – poprosił, wypluwając zapałkę trzymaną do tej pory w zębach. Obgryziona i ośliniona utkwiła we włosach doktora. Nieopodal kukułczego gniazda.
- Co pan robi?
- Przesiądź się. – Wąsacz powtórzył prośbę.
Młodzieniec rzucił okiem na miejsce po przeciwnej stronie pomieszczenia. Cuchnąca, obsikana derma fotela nie zachęcała do podróżowania na niej. Duży jak kot, prusak wyskoczył z wystającej gąbki. Spojrzał Doktorowi w oczy. Był smutny.
Doktor przesiadł się. Wąsacz zajął jego dawne miejsce.
- Nie patrz na mnie. Strasznie mnie to irytuje – dodał nie wychylając nosa znad gazety.
Doktor odwrócił wzrok. Kobieta kręcąc głową, wyraziła swoje niezadowolenie.
- Widzisz, taka już jest ta młodzież – powiedziała do swojego malutkiego synka. – Ty nigdy nie dorośniesz. Prawda?
Dziecko uśmiechnęło się wystawiając samotny, bialutki ząbek. To uspokoiło matkę.
Następne dwie godziny podróży upłynęły całkiem przyjemnie. Doktor, któremu wydawało się wcześniej, że nie ma już Domestosu, teraz pił go w podwójnych porcjach. Butelka robiła wrażenie coraz cięższej, z każdym łykiem.
Kiedy byli już na miejscu, wysiedli z pociągu w takim pośpiechu, jakby pojazd miał zostać za chwilę wysadzony. Jakaś kobieta została zgnieciona w tłumie pomiędzy rozsuwanymi drzwiami. Niewiele starszy od Doktora mężczyzna stracił dwa małe palce u stóp, kiedy jakaś starsza pani postawiła mu na nie wypchaną po brzegi, wielką torbę. Z bagażu wydobywał się zapach destylatów.
Doktor poczekał aż ludzie wyjdą. Dopiero wtedy wysiadł z pociągu.
Na zewnątrz słońce prażyło jak szalone. Osadzony na kościelnej wieży zegar wybił siedem razy. Echo tych uderzeń dotarło do świadomości lekarza. Zerknął na swój kieszonkowy zegarek. Piętnasta zero siedem – odczytał.
- Nieprawda – powiedziała sześcioletnia dziewczynka, zajadająca się prawie roztopionym lodem włoskim. – Siódma piętnaście.
Zachichotała, po czym odfrunęła na swojej postrzępionej zębem czasu miotle. Dopiero teraz Doktor zauważył jej brzydotę i wyrastające z czoła kozie różki. To było dziecko szatana.
- Jesteś dzieckiem szatana? – rzucił Doktor. – Dlaczego mnie nachodzisz?
Dziewczynka nie odpowiadała. Była już daleko stąd. Uwaga doktora, skupiona została teraz na prężącym się w słońcu aligatorze. Jakaś idiotka założyła mu na szyję smycz. Zwierze defekowało słodko zginając się wpół. Uśmiech aligatora wyglądał całkiem niewinnie. Wysrał się i poszedł. Doktor również się oddalił. W stronę domu.
(4)
Don Maguel siedział w barze rzucając lotkami w kolorową, okrągłą tarczę. Musiał do jutra pozaliczać wszystkie egzaminy. Jeśli tego nie zrobi, to będzie musiał zakończyć swoją karierę na pierwszym roku polonistyki. Zamachnął się. Lotka utkwiła w polu za pięć punktów. Zbyt mało. Nie wystarczy żeby wygrać, ale to i tak lepszy wynik niż ten na ostatnich egzaminach. Zamachnął się po raz kolejny. Lotka utkwiła w wiszącym kilka metrów w prawo kalendarzu. Dwóch umięśnionych ochroniarzy zbliżało się do niego ze srogimi minami. Don Maguel zwiesił ze smutkiem głowę. To musiało się tak skończyć. Poczuł, że jeden z siekaczy rozpryskuje się na kawałki. Wcześniej jeszcze został oczywiście uderzony pięścią do rozłupywania orzechów.
śmierć po raz kolejny zapukała do drzwi. A on jej otworzył.
(5)
Doktor wszedł do swojego gabinetu. Zatrzasnął drzwi. łyknął to, czego potrzebował. Położył nogi na biurku. Jeszcze kilka łyczków. Przekręcił klucz, otwierając drzwi. Wychylił głowę na korytarz.
- Proszę – zachęcił pierwszych pacjentów.
Dwoje nastolatków wpełzło do gabinetu.
- O co chodzi? – spytał patrząc dziewczynie w oczy, gdy ta zajęła miejsce po drugiej stronie biurka. Chłopak cały czas stał. Miał zdesperowaną minę.
Dziewczyna zawahała się kilka sekund, następnie konspiracyjnym tonem wyjawiła swój sekret. Ciche, kozie beczenie wydobyło się z jej krtani. Na prośbę wyjaśnień odpowiedziała tym samym.
Teraz do rozmowy włączył się chłopak.
- Jane ma tak od czasu lekcji kultury z jakimś maniakiem – powiedział ze złością. – Pokazał nam jakiś film. O człowieku na pustyni.
Po ostatnich słowach chłopaka w pokoju zapanowała cisza. Kiedy dziewczyna jeszcze raz zabeczała, chłopak postanowił kontynuować.
- Człowiek czołgał się… i tyle. Nic specjalnego. Ale kiedy weszła dyrektorka…
- Beee.
Chłopak rzucił nieprzyjazne spojrzenie Jane.
- Kiedy weszła dyrektorka, w klasie rozpętało się piekło.
- Piekło? – Doktor zastanawiał się, czy jego pacjentka nie przesadziła po prostu z narkotykami. Opowieść chłopaka wydawała się mało wiarygodna.
- Ona oburzyła się, że tego nie ma w programie lekcji kultury, w liceum. On nic sobie z tego nie robił. Z uśmiechem poczęstował ją jakimś dziwnym eliksirem.
Chłopak zrobił przerwę. Był coraz bardziej nerwowy. Dłonie trzęsły się jak w delirium.
- Wypiła i ususzyła się na naszych oczach. W kilka sekund został z niej tylko szkielet. To ją zniszczyło. Rozumie pan? Wszyscy patrzyliśmy na najbardziej obrzydliwy sposób umierania. Wtedy nikt się nie odezwał. Siedzieliśmy jak zaczarowani. Później… po lekcjach Jane zaczęła dziwnie się zachowywać. Początkowo to było zabawne. Ale teraz?
- Beeee….
- Sam pan widzi.
Doktor podrapał się w głowę. Poprawił okrągłe okulary na swoim szpakowatym nosie. Zaczął coś pisać.
- Czy ona z tego wyjdzie? – dopytywał się chłopak.
- Wyjdzie – powiedział szybko doktor. Wyjął z szuflady biurka butelkę płynu do czyszczenia toalet. Podał go dziewczynie. – Pij.
Wypiła.
(6)
Don Maguel siedząc w Sali Egzaminacyjnej głowił się nad deklinacją słowa „kot”. Nic nie przychodziło mu do głowy. Pustka. Nic. Niebyt. Próżnia wypełniała umysł.
- Nie pisze pan, panie Maguel? – uśmiechnął się profesor.
Chłopak spojrzał na swojego dawnego mentora. Siwizna, zmarszczki, wątrobiane plamy na skroniach. Staruszek uśmiechał się wciąż tym samym, niewinnym uśmiechem. Don Maguel nie miał zamiaru robić mu zawodu. Jeszcze nie teraz. Może wieczorem, kiedy zerknie na pracę chłopaka. Ale nie teraz.
- Po prostu zastanawiałem się nad interpretacją pierwszego pytania – wyjaśnił.
Profesor zmarszczył czoło. Zdziwiły go słowa jego studenta.
- Musi pan odmienić słowo „kot” przez przypadki. Czy to takie tr
2
Musisz mi wybaczyć, ale nie doczytałem. Nie potrafię się przebić przez ścianę jaką jest dla mnie ten tekst. Nie lubię takich wytworów, w tym tkwi moja wina. Raczej się nie poprawię.
Według mnie tekst słaby, ale czego można się spodziewać po czymś o charakterze prześmiewczym. Wciąż nie rozumiem sensu takich tekstów.
A miał pod ręką metalową?
Może się czepiam, ale takich szczególików, które uderzają mnie po oczach jest pełno w tekście. Do tego te imiona. Wyglądają jak na żywca ściągnięte z brazylijskiej telenoweli. Brakuje mi tylko raka i wstawek w stylu: "Don Maguel się martwi".
Nie wiem co ci poradzić czy choćby powiedzieć. Kompletnie nie trawię takich opowiadań. Widzisz, ja lubię doszukiwać się sensu, ale tutaj go nie potrafię dojrzeć lub też nie chcę ze względu na uprzedzenia jakie tkwią we mnie i raczej się to nie zmieni.
Nie ocenię, bo robiąc to skrzywdziłbym cię. Powiem tylko, że chciałbym przeczytać jakiś "normalny" tekst twojego autorstwa, a przynajmniej poważny.
Pozdro.
Według mnie tekst słaby, ale czego można się spodziewać po czymś o charakterze prześmiewczym. Wciąż nie rozumiem sensu takich tekstów.
przypominający kształtem długą, lśniącą rurkę,
To jest to metalowa rura czy tylko ją przypomina?z metalowej rury
wycharczał w białą, plastikową słuchawkę.
A miał pod ręką metalową?
Kto je nakreślił? Myślałem, że skoro jest nazwa wyświetlacz to wszystko co na nim widać się wyświetla. Jakoś tak.nakreślone na wyświetlaczu nazwisko.
Buddyści i takie słowa? Toż to sprzeczne z ich wyznaniem, na marginesie wątpię żeby oni używali słów przypisanych raczej chrześcijaństwu. W tym momencie kojarzy mi się z neandertalską wersją inkwizycji, a to nie dobrze.- Hare kryszna. Budda amen – powiedział jeden z mężczyzn wysuwając się z grupy jemu podobnych oszołomów. – Proś o zmiłowanie grzeszniku.
Może się czepiam, ale takich szczególików, które uderzają mnie po oczach jest pełno w tekście. Do tego te imiona. Wyglądają jak na żywca ściągnięte z brazylijskiej telenoweli. Brakuje mi tylko raka i wstawek w stylu: "Don Maguel się martwi".
Nie wiem co ci poradzić czy choćby powiedzieć. Kompletnie nie trawię takich opowiadań. Widzisz, ja lubię doszukiwać się sensu, ale tutaj go nie potrafię dojrzeć lub też nie chcę ze względu na uprzedzenia jakie tkwią we mnie i raczej się to nie zmieni.
Nie ocenię, bo robiąc to skrzywdziłbym cię. Powiem tylko, że chciałbym przeczytać jakiś "normalny" tekst twojego autorstwa, a przynajmniej poważny.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
3
Powiem tak. Sam pisząc ten tekst nastawiałem się na pewien eksperyment, i nie miałem pojęcia co z tego wyjdzie. Braków rogicznych, czy błędów rzeczowych nie ma sensu się doszukiwać. W większości były popełnione celowo... Choć jak zauważyłem.. nie wszystkie :-P
No cóż... Spójrz na ten tekst jak na ciekawostkę. Nie skrzywdziłbyś mnie oceniając go... nie wiem skąd to przekonanie
Właściwie byłoby spojrzeć na ten teks, jako na coś "innego"... a wystawiając oceny pominąć tą inność. Gdzie została ona stworzona celowo, a gdzie popełniony został błąd... to już trzeba wyczuć. Nie jest to takie trudne, tylko trochę intuicji.
Poza tym określenie "buddyjcy mnisi" zostało użyte w kontekście "wystarczyły im martwe ciała buddyjskich mnichów". I nic poza tym. To, że ktoś uzna "to był buddyjski mnich" nie znaczy, że buddyjskim mnichem był rzeczywiście przedmiot wypowiedzi.
Ostatecznie stwierdzam, że ciężko oczekiwać po tym tekście zachwytów. Dopóki ktoś nie przegina pały, jest ok. Niezrozumienie nie pozwala jeszcze na potępienie.
A rzeczywiście napisałem też kilka "poważniejszych" tekstów. Bardziej "pod publikę"... Jednym słowem... oboje uznalibyśmy je za lepsze.
No cóż... Spójrz na ten tekst jak na ciekawostkę. Nie skrzywdziłbyś mnie oceniając go... nie wiem skąd to przekonanie

Właściwie byłoby spojrzeć na ten teks, jako na coś "innego"... a wystawiając oceny pominąć tą inność. Gdzie została ona stworzona celowo, a gdzie popełniony został błąd... to już trzeba wyczuć. Nie jest to takie trudne, tylko trochę intuicji.
Poza tym określenie "buddyjcy mnisi" zostało użyte w kontekście "wystarczyły im martwe ciała buddyjskich mnichów". I nic poza tym. To, że ktoś uzna "to był buddyjski mnich" nie znaczy, że buddyjskim mnichem był rzeczywiście przedmiot wypowiedzi.
Ostatecznie stwierdzam, że ciężko oczekiwać po tym tekście zachwytów. Dopóki ktoś nie przegina pały, jest ok. Niezrozumienie nie pozwala jeszcze na potępienie.
A rzeczywiście napisałem też kilka "poważniejszych" tekstów. Bardziej "pod publikę"... Jednym słowem... oboje uznalibyśmy je za lepsze.
Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut
4
Przekonanie, że skrzywdziłbym cię oceniając tekst bierze się stąd, że uważam pisanie takich tekstów za prostsze od przeliterowania słowa "cep".
Nie mogę także przykleić go jako ciekawostkę, bo z definicji wynika, że jest to - nieznany wcześniej, interesujący szczegół lub fakt - a dla mnie czymś takim nie jest. Rozejrzyj się po forum, podobnych tekstów jest mnóstwo.
Skoro jednak chcesz mojej oceny nie pozostaje mi nic innego jak zamieścić ją.
Pomysł:2+
Kompletnie nie trafia do mnie świat przedstawiony. Choćby moment, w którym doktor skacze z mostu i znika w otmętach wody - nie dość, że jest to opisane jak robienie porannej kawy to jeszcze robi wrażenie jakby skakał do kałuży - nie wiem czy dobrze odczytuję prawa natury, ale zazwyczaj w pobliżu mostów robią się wiry, które od razu wciągnęły, by go po wodę. Chyba, że to hoolywodzka produkcja. Przykłady można wyliczać i nie jest to kwestia wyczucia czy intuicji.
Styl:3=
Plus za pisanie zdań. Jednak są one dla mnie z lekka drętwe, tak samo i dialogi.
Schematyczność:3
Błędy: -
Nie patrzyłem
Ocena ogólna:2+
Nie mogę także przykleić go jako ciekawostkę, bo z definicji wynika, że jest to - nieznany wcześniej, interesujący szczegół lub fakt - a dla mnie czymś takim nie jest. Rozejrzyj się po forum, podobnych tekstów jest mnóstwo.
Skoro jednak chcesz mojej oceny nie pozostaje mi nic innego jak zamieścić ją.
Pomysł:2+
Kompletnie nie trafia do mnie świat przedstawiony. Choćby moment, w którym doktor skacze z mostu i znika w otmętach wody - nie dość, że jest to opisane jak robienie porannej kawy to jeszcze robi wrażenie jakby skakał do kałuży - nie wiem czy dobrze odczytuję prawa natury, ale zazwyczaj w pobliżu mostów robią się wiry, które od razu wciągnęły, by go po wodę. Chyba, że to hoolywodzka produkcja. Przykłady można wyliczać i nie jest to kwestia wyczucia czy intuicji.
Styl:3=
Plus za pisanie zdań. Jednak są one dla mnie z lekka drętwe, tak samo i dialogi.
Schematyczność:3
Błędy: -
Nie patrzyłem
Ocena ogólna:2+
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
6
Przepraszam ale ja też nie dałem rady.
Nie doczytałem nawet pierwszej części.
To w ogóle nie jest śmieszne.
Jest wręcz denne, aż odpychające.
Nie ocenię go w skali weryfikatorskiej bo miotają mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony jest dość poprawnie, a z drugiej kompletnie bez sensu i nudno.
A ja liczyłem na miłą lekturę.
Nie doczytałem nawet pierwszej części.
To w ogóle nie jest śmieszne.
Jest wręcz denne, aż odpychające.
Nie ocenię go w skali weryfikatorskiej bo miotają mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony jest dość poprawnie, a z drugiej kompletnie bez sensu i nudno.
A ja liczyłem na miłą lekturę.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)