
Pozdrawiam :wink:
Rozdział 1
W którym wykazuję się niebywałą głupotą a potem zmieniam całe swoje życie
Gdyby tylko odwołanie całej tej szopki było możliwe nie wahałbym się nawet chwili. Niestety członkowie rodziny królewskiej muszą przestrzegać świętej tradycji nawet za cenę własnych pragnień. Przygotowania do rejsu trwały od kilku miesięcy i rodzice nigdy nie wybaczyliby mi gdybym zrezygnował. Jednym słowem - sytuacja bez wyjścia. W takich momentach Bertie lubił powtarzać, że jedyne co można zrobić to poddać się biegowi wydarzeń.
Był jasny, wietrzny poranek. Orkiestra nadworna stroiła instrumenty do hymnu na moją cześć, przybysze z całego miasta tłumnie zapełnili Siromi, dziesiątki kolejnych statków przecinały niebo. Wszyscy mieli podziwiać triumf lub porażkę księcia. Do rozpoczęcia ceremonii zostało pięć minut a ja próbowałem zawiązać buta.
- Naprawdę, mogę ci z tym pomóc, nie bądź uparty, Alex – westchnął Bertie przewracając oczami. Jego także zżerało zdenerwowanie. Patrzył na moje zmagania z rosnącą irytacją. Jak zawsze w tym swoim długim do ziemi czarnym, kaszmirowym płaszczu i ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale nie polepszasz mojej sytuacji – syknąłem.
Cholerne sznurówki! Minęło dwadzieścia lat a wciąż sprawiały mi problemy. A to przecież dopiero czubek góry lodowej. Za chwilę będę musiał opuścić pokój, wyjść na plac obserwowany przez tysiące ciekawskich oczu i dokonać Ożywienia Anny Kareniny (długo zastanawiałem się nad imieniem dla mojej brygantyny i w końcu wybrałem to – klasyczna bohaterka tragicznego romansu, która skończyła żywot pod kołami pociągu, wydawała się najodpowiedniejszą opiekunką dla statku, przynajmniej w tamtym momencie).
Już oczami wyobraźni widziałem niezadowolone miny rodziców, jeśli w ogóle wiedzą kim była Anna – w dzisiejszych czasach, gdy ludzie woleli raczej tułać się po świecie czytanie książek, zwłaszcza tych sprzed pięciu wieków nie należało do popularnych zajęć. Ale ja miałem inne priorytety. Zamiast nauki strzelania i żeglowania preferowałem studiowanie historii. Bardziej od rozwlekłych dysput na tematy związane z etykietą dworu lub powinnościami królewskiego syna ceniłem spacery po Wyspie i podziwianie przyrody. Nauczyciele i guwernanci rwali sobie włosy z głowy, uskarżali się na moje zachowanie, ale nikt nie mógł nic na to poradzić – taki już byłem. Przynajmniej tego mi nie odebrali. Ostatecznie jednak nie było innego wyjścia jak tylko wypełnić zobowiązania – wyruszyć w trzymiesięczną podróż inauguracyjną a potem przejąć schedę po władcy. Nadal nie mieściło mi się to wszystko w głowie. Teraz tylko rozwiązane sznurówki dzieliły mnie od rozpoczęcia show.
Bertie westchnął tak znacząco, że musiałem na niego spojrzeć.
- Okay, okay – powiedziałem zrezygnowany napotkawszy jego spojrzenie, które natychmiast zmiękło. Miał wielkie oczy barwy falujących na wietrze zbóż.
Podszedł bliżej, a właściwie przemknął cicho, płynnie niczym cień. Potem ukucnął i jednym ruchem zawiązał mi buta. Nagle zachciało mi się płakać. Było to całkowicie obezwładniające uczucie i nim zdążyłem coś zrobić łza spłynęła po policzku. Bertie ujął mnie za lewą rękę, jedyną, która mi została i ucałował ją.
- Nie płacz, mój książę – szepnął. – Jestem przy tobie i jeśli trzeba, będę zawiązywał ci te sznurówki do końca życia.
- To nie dlatego, głuptasie – jęknąłem zatroskany własną słabością. Nie chciałem żeby widział mnie takiego, ale prócz niego nie miałem na tym świecie nikogo przed kim mógłbym być sobą, prawdziwym sobą. Nawet gdybym udawał on rozpoznałby kłamstwo. Za dobrze mnie znał.
- Wiem – odpowiedział. Po raz pierwszy tego dnia na twarzy Bertiego pojawił się uśmiech. Wstał i poklepał mnie jeszcze po ramieniu. - Nic się nie martw, wszystko pójdzie dobrze. Wylecisz w podróż, poznasz świat.
- To mnie nie pociesza. I tak nie będę mógł robić tego czego bym chciał.
- Ale przynajmniej będziesz daleko stąd.
Westchnąłem.
- To nic nie znaczy.
Bertie pokręcił głową.
- Mój ty pesymisto.
Przez chwilę wyglądał za okno. Niebo było okrutnie błękitne, słońce świeciło z całą mocą. Gwar narastał co świadczyło o niechybnie nadciągającym początku ceremonii. A ja stałem tak cały sztywny próbując uspokoić zszargane nerwy. Nic z tego. Serce i tak zabiło mi mocniej, gdy rozległy się kroki w korytarzu. Wkrótce do pokoju wpadł szambelan. Skłonił się lekko i podjął oficjalnym tonem:
- Książę Aleksandrze, prosimy cię o przybycie na miejsce próby.
Bez słowa uniosłem wyżej podbródek imitując władczy gest króla. Potem ruszyłem do wyjścia w takiej pozie opanowanego i pewnego siebie. Ostatecznie cały z trudem osiągnięty efekt zepsuł Bertie.
- Książę, zaczekaj – powiedział a ja usłuchałem go niczym pies swojego pana. Z piekącymi ze wstydu policzkami czekałem aż on poprawi mi mundur i pelerynę. Gdy skończył dałem znak szambelanowi, żeby kontynuował i wszyscy wyszliśmy z pokoju. Byłem za bardzo zdenerwowany, żeby dąsać się na Bertiego jednak zapisałem sobie w pamięci, żeby dać mu srogą reprymendę za niestosowne zachowanie, gdy już zaczniemy rejs.
Przemierzając długi jak wnętrzności węża korytarz cały czas ćwiczyłem przemowę. Rozgrywałem też w myślach różne możliwe sceny. Na przykład: rzucam zaklęcie a statek nie ożywa, albo ożywa a zaraz zamiera a potem jest wrzask, gwizdy i śmiech – słowo daję chyba bym tego nie przeżył. Ale w głębi duszy choć to niewiarygodne żarzył mi się płomyk nadziei, że być może wszystko pójdzie jak z płatka a ludzie będą wiwatować na moją cześć.
Snułem także i dalsze scenariusze, o podniebnej żegludze z załogą złożoną z obcych mężczyzn, komenderowaniu i wypełnianiu każdego przepisowego zadania z Księgi Przykazań, które studiowałem przez ostatnie lata… Gdybyście poprosili o przytoczenie jakiegoś z pamięci to musiałbym przyznać ze wstydem, że nie pamiętam ani jednego bez zaglądania do ściągawki. Takie to było interesujące, doprawdy. Nie mówiąc już o tych razach otrzymanych od wściekłych nauczycieli („Ile jeszcze będziemy to powtarzać nim zapamiętasz?!” ).
Więc tak sobie szliśmy przez korytarz a ja miałem to stado myśli w głowie, które wcale nie pomagały. Na domiar złego ciało z nerwów zrobiło mi się miękkie i rozlazłe jak galareta. Dziwne, że ludzie zwykle uważali mnie za spokojną osobę, gdy w środku szalała burza.
W końcu stanęliśmy przed wrotami. Chociaż były zamknięte ja czułem się tak jakbym już zajmował miejsce na placu przed zgromadzoną wielotysięczną widownią. Ich wścibskie oczy już się we mnie wwiercały. Słychać nawet było drwiny. Wykonałem głęboki wdech strofując się w duchu „koniec tego biadolenia, do roboty!”. Szambelan skinął lekko głową, chyba dla dodania otuchy, ale ja skupiłem całą uwagę na lekko uśmiechniętym Bertiem, który stanął teraz po mojej prawicy. Jego spojrzenie było najważniejsze. Wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Szambelan pchnął wrota i wyszliśmy na plac.
Siromi stanowił centrum wyspy, przedsionek dworu królewskiego oraz największy port komercyjny w kraju. Było to też święte miejsce, jedyny skrawek ziemi należnej staremu światu sprzed wybuchu termonuklearnego, który zniszczył Ziemię piętnaście lat temu. A więc najodpowiedniejsza lokalizacja do tego typu imprez. Mi kojarzył się natomiast z zabawami w berka i chowanego a także a może przede wszystkim ze srogim głosem ojca, gdy kolejny raz zostałem przyłapany na podjadaniu jabłek z pobliskich straganów. Życie w pobliżu Siromi wiązało się z wieloma upokorzeniami. Próbując przegonić natrętne wspomnienia, gotowy na wszystko co miało mnie spotkać ruszyłem ku Trybunałowi.
Honorowe miejsce po środku placu zajmowała rodzina królewska oraz pięcioosobowa Rada Główna, wszyscy w odświętnych czarnych mundurach i pelerynach przetykanych złotem i kamieniami szlachetnymi, które błyszczały oślepiająco w słońcu. Długie, puszczone luźno włosy szargał im wiatr. Rytualny, bardzo mocny makijaż na twarzach sprawiał, że wyglądali jak manekiny, na wpół żywe istoty o nieprzejednanych, pustych spojrzeniach. Gdy zmierzałem w ich stronę stali zupełnie nieruchomo. Natomiast zgromadzona wokół gawiedź wyciągała ciekawsko głowy, gadała i pokazywała na mnie palcami. Ponieważ była to druga Królewska Ceremonia Ożywienia w historii oczywiście wzbudzała wiele emocji.
Na chwilę zapomniałem o całym dotychczasowym strachu i wstydzie. Zobaczyłem bowiem moją Annę Kareninę w całej okazałości. Unosiła się całkiem swobodnie kilka metrów nad ziemią. Jej podłużny cień ogarniał połowę placu. Wszystkie żagle były postawione, dziób miała skierowany w niebo i wyglądało to tak jakby statek nieożywiony jeszcze już prężył się niczym drapieżny kot, podekscytowany i gotowy do drogi.
Serce drgnęło mi w piersi. Dotąd uznawałem wszystkie te powinności za karę lecz teraz po raz pierwszy pomyślałem: „może jednak się mylę?”. Jedno spojrzenie na srogie twarze rodziców starczyło jednak, by ostudzić mój zapał. Dotarliśmy przed oblicza Rady. Szambelan złożył pokłon i odwrócił się w moją stronę kiwając głową. Na ten znak wokół zaległa cisza, w której padłem na kolana oficjalnie pozdrawiając Trybunał. Potem cicho zmówiłem modlitwę polecającą moją próbę opiece Najwyższego. Szkoda, że nie mogłem zobaczyć twarzy Bertiego. Jednak świadomość, że stoi w niewielkiej odległości za mną dodawała mi odwagi. Wstałem z klęczek.
- Książę Aleksandrze – zwrócił się do mnie ojciec. – Nadszedł dla ciebie dzień próby. Dziś dokonasz ożywienia okrętu i wyruszysz w swój pierwszy rejs. To będzie inauguracja i uświęcenie obowiązku, który na ciebie czeka. Już za trzy miesiące przejmiesz władzę, na twoich barkach spocznie los tego państwa. Czy jesteś gotowy?
- Tak – odpowiedziałem. Mój głos zabrzmiał piskliwie i nieprzekonywująco. Zdawało się, że zginął pochłonięty przez rozległą przestrzeń Siromi. Ojciec skinął głową aprobując moją decyzję, ale oczy nadal miał zimne. Ile to już razy obdarzał mnie tym spojrzeniem?
- Zaczynajmy więc – rzekł.
Rozległy się pierwsze takty hymnu granego przez orkiestrę i na plac wmaszerował oddział dwunastu mężczyzn dowodzony przez Admirała Jacobsa, siwego mężczyznę o postawie niedźwiedzia. Odznaczał się wybitnymi zasługami i nieposzlakowaną opinią człowieka walecznego, honorowego i stojącego na straży tradycji, czym zaskarbił sobie przyjaźń króla. Dlatego też spośród kilkunastu innych równie wybitnych Admirałów to właśnie jego spotkał zaszczyt przewodniczenia mojemu inauguracyjnemu rejsowi. Ustawił swój oddział w niewielkim oddaleniu od Anny Kareniny.
Potem odbył się cały ten nadęty żołnierski ceremoniał – salutowanie, prezentowanie broni, musztra. Obserwowałem to z chłodnym zainteresowaniem, oceniając ludzi, z którymi miałem wypłynąć. Stanowili oni kwintesencję tego wszystkiego czym gardziłem – dyscyplina i wykonywanie rozkazów, sztywne wojskowe ramy. Niestety teraz i ja będę musiał się im podporządkować.
Przebrzmiały ostatnie takty i orkiestra umilkła. Żołnierze złożyli broń na piersi, stanęli na baczność, stuknęli obcasami. Plac wypełnił dźwięk jak strzał armaty. I Admirał wydał komendę:
- Spocznij.
Potem zasalutował przekazując mi w posiadanie swój oddział. Starannie dobrany kwiat żołnierskiej braci. Rzygać się chciało. Oddałem mu pokłon jednak nie głębszy niż jego własny. Zasalutował jeszcze raz. I oto miała rozpocząć się ostateczna próba.
Z szeregu Trybunału wystąpił Lambert - Najwyższy Biskup i podszedł do chłopców czyniących posługę. Odmówił modlitwę namaszczającą święty sztylet, wzniósł go do nieba inkantując dalsze zaklęcia. Chociaż wielokrotnie wcześniej czytałem w podręcznikach na temat przebiegu tego obrządku, odbierałem nauki od nauczycieli, nie mówiąc już o próbie generalnej to nigdy wcześniej nie byłem tak przerażony. Sztylet zaczął jaśnieć delikatnym światłem i zdało się, że mnie przyzywa. Szepcze. To światło szeptało. Wiatr dmuchnął mocniej targając nas za włosy i ubrania. Anna Karenina drgnęła ledwo zauważalnie jakby już miała startować a jej żagle nadęły się nabierając powietrza i załopotały głośno.
- Powierzam ci tą błękitną krew. Czyń teraz swą powinność – zawołał Biskup. – Podejdź książę.
Przełknąłem ślinę i wziąłem głęboki wdech. Polecenie wykonałem wolno jak we śnie. Dłoń i nogi zaczęły mi drżeć, ale już nie było odwrotu. Biskup ujął mnie za rękę. Wzrok miałem skupiony na ostrzu, które opadało ku mojej skórze, ale kątem oka zarejestrowałem też wstrząs na twarzy matki, obojętność na pozostałych i wygładzone troską rysy tej ostatniej, najważniejszej – twarzy Bertiego. Wiedziałem, że z chęcią zająłby moje miejsce. Byliśmy jak bliźniaki, od małego razem, nie odstępowaliśmy się na krok. On był moją Nemezis, a ja należałem do niego. Co spotykało mnie dotykało i jego. Kiedy w końcu sztylet zadał mi ranę i pociekła krew, skrzywiłem się pod wpływem bólu i zobaczyłem, że on także to robi. Potem mocny, niemal huraganowy wiatr wdarł się na Siromi uderzając w zebranych i lewitujące nad ziemią statki. Widmowe wycie wypełniło mi uszy. I wtedy usłyszałem:
Hm, ciekawe.
Znów był to szept, delikatny i ulotny niczym szelest liści i brzmiał tylko w mojej głowie, wypełniał myśli jakby stanowił część mnie. Zrozumiałem, że to mój okręt przemówił. Spojrzałem w jego stronę. Anna Karenina załopotała żaglami po czym powoli, bardzo powoli zaczęła opadać ku ziemi.
Cześć - przemówiła raz jeszcze. Miała zawadiacki, dziewczęcy głos, od którego przeszło mnie mrowie.
Cześć – powiedziałem do niej w myślach, ciekawy czy usłyszy.
Cześć, cześć, cześć – zaśpiewała w odpowiedzi po czym przyśpieszyła tempo opadania. Wyczułem jej zainteresowanie i dziecięcy entuzjazm. Zupełnie jakbyśmy byli parą znajomych mających się spotkać po latach rozłąki a ona bardzo, bardzo czekała na to spotkanie. Pędziła by zobaczyć jak wyglądam. Dziwne uczucie być przez kogoś tak wyczekiwanym. Wyszedłem jej na spotkanie. Dziobem już niemal muskała podłoże. Uniosłem rękę by ją dotknąć, ale w porę przypomniałem sobie o kolejności rytuału. Najpierw zapytać o pozwolenie.
Zanim cokolwiek zrobiłem ona odezwała się znowu.
Jak masz na imię, książę?
Aleksander… Aleksander Desiree.
Hm… - zamruczała. - Hm, hm. Otworzyłam oczy i pierwsze co zobaczyłam to niebo. Niebieskie niebo i chmury. A potem byłeś ty. Jesteś bardzo jasny. Czy każdy człowiek tak jaśnieje? Nie widzę innych.
Powinnaś widzieć. Jest tu wielu ludzi – szepnąłem zaintrygowany, ale też przerażony.
Niepokój powracał wolną falą. Anna Karenina załopotała żaglami. W istocie było tu wielu ludzi lecz ja podobnie jak ona nie dostrzegałem już nikogo. Może dlatego?
Przedtem ogarniał mnie mrok. Teraz jestem gotowa. A ty? Pobawimy się trochę, zgoda?
Zgoda – odparłem z wahaniem. Nie miałem pojęcia co dla okrętu oznacza zabawę. Ale chyba te słowa można by uznać za pozwolenie.
Poczyniłem ku niej krok. Zraniona ręka piekła. Wyciągnąłem ją przed siebie i dopiero wtedy dostrzegłem, że jaśnieje różową poświatą. Dziub okrętu zadrżał jakby głośno wypuszczał powietrze. Światło z ręki rozprzestrzeniało się powoli acz sukcesywnie. Po chwili tworzyło już gęstą sieć łączącą mnie z Anną Kareniną. Najgrubsza, najmocniejsza z linii biegła od mojego serca do kadłuba statku. Zacząłem szybciej oddychać. Oto się zaczęło.
Mój nauczyciel mówił: „Wszyscy teraz ożywiają okręty. Bez nich prawdopodobnie przestalibyśmy istnieć. Ziemia została zniszczona i teraz musimy sobie jakoś radzić w powietrzu, bez niej. Dlatego tak wielką czcią darzymy nasze statki. Czy widziałeś jak mogą się one różnić? Są statki o pysznych żaglach i rozłożystych skrzydłach, dumnej, smukłej sylwetce – te właśnie darzone miłością swoich właścicieli. Są też statki - łajby zaniedbane, brudne i cuchnące, w których legną się szczury i inne robactwo. Tych nie szanują właściciele lub nimi gardzą a więc gardzą też sami sobą. Wielu nie akceptuje rzeczywistości. A to błąd. Nigdy nie będziesz żył w spokoju ducha jeśli tego nie zrobisz. Posiadając taki stan umysłu, gdy wypełnia cię wdzięczność za życie i okręt, który je czyni możliwym upuścisz krew i Ożywisz go. Od ciebie będzie zależało, w którego z tych właścicieli się wcielisz.”
Rozumiałem o co mu chodziło. Każdy mógł ożywić okręt, ale z jakim skutkiem? Cała ceremonia miała zwiększyć moje szanse na stanie się właścicielem statku godnym miana członka rodziny królewskiej. A jeśli to nie wystarczy? Jeśli zawiodę? Czułem nić porozumienia z moją Anną Kareniną. Zaraz zostaniemy połączeni na zawsze. Chciałem być dla niej dobry. Zobaczyłem strużkę krwi płynącą po nadgarstku. Nie czekałem dłużej.
- Witaj Anno Karenino! Oddaję się pod twoją opiekę! – wykrzyknąłem.
Potem dotknąłem dziobu okrętu. Ciało przeszył mi ból tak wielki, że cały świat zatrząsnął się w posadach. Omal nie przypłaciłem tego upadkiem. Chwytając łapczywie powietrze i resztkę zdrowych zmysłów jakie mi pozostały wykonałem zamaszysty ruch. Szeroki łuk krwi zdobił teraz dziób statku. Oto dopełniłem ceremonii. Pozostało tylko czekać.
Przez parę chwil nic się nie działo. Nawet wiatr przestał wiać. Członkowie Trybunału milcząco obserwowali zupełnie nieruchomy okręt. Nikt ze zgromadzonych nie śmiał pisnąć. Anna Karenina ucichła zupełnie. Zacząłem mieć obawy, że rozmowa z nią była tylko zwykłym przesłyszeniem, wytworem wyobraźni.
A potem wreszcie to usłyszałem. Ledwie syknięcie, cyt, cyt, jak przeskok iskry. Następnie coraz głośniejsze pomruki. W końcu mogłem już rozpoznać: ten sam głos nucił delikatną melodię, słodką piosenkę, niemal kołysankę. Ale to nie była kołysanka, nie mogła nią być. Bo oto Anna Karenina zamiast zasypiać budziła się.
Nagle znów zadął wiatr, podmuchy uderzyły we mnie tak mocno, że musiałem się cofnąć zasłaniając ręką twarz, opanowując burzę niesfornych włosów, które zasłaniały mi widok. A ja chciałem patrzeć, nasycić niecierpliwy wzrok. Sam tego dokonałem. Mamusiu, tato, czy jesteście ze mnie dumni?
W miarę jak z kadłuba statku wyrastały skrzydła wrzawa na placu stawała się coraz głośniejsza. Widziałem już w życiu kilka transformacji, ale ta była szczególna bo należała do mnie. Każdy statek posiada własną niepowtarzalną postać – budowę i kolor, głos, zachowanie. Anna Karenina to wznosiła się to opadała jakby wykonywała radosny taniec. A śpiewała przy tym i śmiała się jak mała dziewczynka. Rzucała też pióra – długie biało-szare i uderzała mnie nimi w twarz. O, aksamitne piórka! Cóż za słodycz móc je poczuć!
Skrzydła rosły i rosły. Na moich oczach potężniały aż uzyskały swój całkowity rozmiar. Były ogromne jak skrzydła drapieżnego ptaka, tyle że dwadzieścia razy większego niż w rzeczywistości. Kondora, którego widziałem w dzieciństwie w zoo, jedynego jaki przeżył. Gdy skończyła transformację mierzyły około pięćdziesięciu metrów każde, czyli tyle żeby móc utrzymać cały statek w powietrzu. Anna Karenina zamachała nimi radośnie i powiedziała do mnie:
Jestem gotowa, Alex. Pobawmy się.
Alex… tak zdrabniał moje imię tylko jeden człowiek, Bertie. Prawie nieprzytomny ze szczęścia, obezwładniony tymi wszystkimi uczuciami, dumą, niepewnością, błogim poczuciem spełnienia obowiązku spojrzałem za siebie, ale nie dostrzegłem tam Bertiego. Chciałem spojrzeć w jego oczy i radować się radością, którą czuł z mojego powodu. Chciałem zobaczyć jego minę. Na chwilę zaznałem ukłucia bólu i paniki, ale szybko się uspokoiłem. Wiedziałem, że wszedł już na statek i czekał tam na mnie. A więc byłem bezpieczny, nie potrzebował już mnie doglądać, wszystko poszło dobrze. Jakby na potwierdzenie tych myśli Anna Karenina zadrżała po czym zrzuciła drabinkę. Ostateczne przyzwolenie.
Pokłoniłem się przed nią i odwróciłem do Trybunału. Pokłoniłem się jeszcze raz.
- Matko, ojcze. Proszę o wasze błogosławieństwo.
Ojciec kiwnął nieznacznie głową. Matka miała łzy w oczach.
- Jest ci dane, synu.
Moi żołnierze jeden po drugim zaczęli wchodzić po drabince na pokład statku. Przez jedną, krótką chwilę pomyślałem, że Annie Kareninie się to nie spodoba. Mogła zrobić coś dziwnego, żeby usunąć intruzów, na przykład korkociąg albo inne harce w powietrzu. Ale jej mruczenie było słodkie i melodyjne i wyczułem w nim spokój. Nie było więc mowy o takich wyskokach. Chciała mnie wpuścić do swego świata – mnie i moich ludzi.
Wszystko było gotowe a mimo to nogi pode mną zadrżały, gdy zasalutowałem przed Trybunałem. Ludzie zgromadzeni na placu zaczęli wiwatować na moją cześć. Ponad ich głosy wybijał się łopot skrzydeł Anny Kareniny. Była już mocno zniecierpliwiona, nie chciała dłużej czekać. Nie miałem raczej w zwyczaju zawodzić innych, toteż ostatni raz ogarnąwszy wzrokiem Siromi, dom i rodziców ruszyłem ku drabince.
Już czas – powiedziała Anna Karenina. Jej głos przeszedł w śmiech.
Ja nie mogłem się jeszcze śmiać ani podzielać jej entuzjazmu. Walcząc z lękiem wysokości wchodziłem na górę. Potem miałem rozdzielić obowiązki załodze no i najważniejsze – poderwać do lotu statek. Wydawało się to proste a jednak miałem pewne obawy…
Wszedłem na pokład. Bertie stał oparty o jeden z masztów z założonymi na piersi rękami. Patrzył na mnie z dumą w oczach, ale był też rozbawiony. I nie wiem z jakiego powodu – czy wyglądałem aż tak niedorzecznie pełzając po stopniach drabinki? Reszta mojej załogi zajęła już swoje pozycje. A więc Admirał Jacobs mnie wyręczył. Zbyt błahy powód, by się wściekać, uznałem. Bez słowa podszedłem do steru. Pod sobą czułem delikatne ruchy statku. Oddech, drżenie napiętych mięśni, wstrząs, gdy poruszała skrzydłami, jak żywa, organiczna istota a przecież zbudowana ze stali i drewna. Odetchnąłem. Z ręką na kole – bogato zdobionym kole z hebanu, objąłem wzrokiem mój nowy dom.
Jesteś tam jeszcze? – spytałem Annę Kareninę.
Jestem, książę – odparła.
Tyś moją pierwszą – wyznałem. – Pomóż mi trochę, bo nie bardzo wiem, co robić.
Zaśmiała się słodko.
Chcę tego, co ty. Nic nie musisz robić. Pokaż mi tylko czego pragniesz, książę.
Przed oczami zatańczył mi widmowy obraz. Czyste, jasne przestrzenie pod błękitnym niebem a w dole pustka. Strach i ekscytacja. Mój pierwszy lot. Potem pomyślałem o oceanach, które znikły. Nikt nie wiedział, gdzie są. Jedyna woda spadała z chmur pod postacią deszczu. Deszczówka sprawiała, że istnieliśmy, wciąż zależni od przyrody, która przecież tyle z naszej ręki wycierpiała. Mimo wszystko nadal nas błogosławiła, kochana, miłosierna przyroda.
Tak, właśnie tak – zamruczała Anna Karenina.
Poruszyła całą sobą, w końcu powoli zaczęliśmy się unosić. Wiatr zadął w żagle i Anna Karenina mocno machnęła skrzydłami. Nie widziałem już Trybunału, rodziców ani zebranej na Siromi gawiedzi. Słyszałem tylko szum wiatru. Piórka tańczyły po pokładzie a niebo stawało się coraz bliższe. Inne statki lewitujące w powietrzu leniwie rozsuwały się, torując nam drogę.
Skierowałem okręt na prawo, ku wyjściu z portu. Tak wyruszyliśmy w nieznane. Ja, Anna Karenina, Bertie i oddział Admirała Jacobsa.