PRZEMOC W RODZINIE

1
Witam. Napisałem drugie opowiadanie. Temat jak poprzednio drażliwy i śliski czyli religia. I chyba tyle.

Proszę o spostrzeżenia i uwagi ( krytyczne mile widziane). Dziękuje z góry za poswięcony czas.







PRZEMOC W RODZINIE











Zdrowaś Maryjo, łaski pełna,

Pan z Tobą, błogosławionaś Ty

między niewiastami i

błogosławiony owoc żywota Twojego,

Jezus.



Klęczał z córeczką przy łóżku. Dziewczynka, ubrana w niebieską, bawełnianą piżamkę skupiona recytowała, wyuczoną modlitwę. Zadzierała nosek. Przyglądała mu się. Poprawiała, gdy się mylił, popędzała, gdy milczał. Z trudem lepił słowa. Mordercze łupanie w głowie gasiło wszystkie trzeźwiejsze myśli. Nie mógł się skupić. ścierpły mu kolana. Miał dość. Robił to tylko dlatego, że prosiła. Nie potrafił jej odmówić. Niczego. Cierpliwie, powtarzał za nią, każdy wyraz. Mimo, natarczywego ssania w żołądku, starał się dotrwać do końca modlitwy.

- Trzymaj tak - poprawiła mu ręce – o tak.

Uśmiechnął się, choć to co wykrzywiło zarośniętą twarz, można było nazwać ledwie,

grymasem.

- Nie tak tato - spojrzała na niego - nic nie wiesz ? Mnie, nauczyła ta pani, co do mnie w nocy przychodzi. Pokazała, że trzeba tak. O tak! Teraz dobrze.

Ogromną, przerośniętą łzę zdusił ramieniem. Odwrócił się i wytarł rękawem. Jej rozwleczone, wymawiane z przejęciem słowa drążyły ciszę:



święta....święta .... Maryjo,

Matko Boża, módl się za moim tatą i za...

mną też

za nami grzesznymi,



Pacierz i szum łamiących się na plaży fal, zlały się w jedną, wieczorną melodię. Rozlała się po pokoju, jak niewidzialna, kojąca mgiełka. Ocierała się o pastelowe, tapety na ścianach, przemykała między półkami, pełnymi kolorowanek i czytanek. W końcu, zagrzebała się w stosie pluszaków, między drzwiami a czerwonym, plastikowym stoliczkiem dla lalek. Sięgające podłogi kaszmirowe zasłonki, pulsowały łechtane chłodną bryzą. Zwiewny materiał łamał i zniekształcał kontury cieni. Jeden z nich, mniejszy wystający ledwo ponad krawędź tapczanu, poruszył się i ziewając zakończył:

- teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.

Trąciła go łokciem.

- I teraz Amen się mówi. No powiedz.

Wymamrotał pod nosem.

- A potem tak.

Przeżegnała się. Bardzo powoli. Celebrowała ruchy, żeby dobrze zapamiętał.

- Teraz ty - powiedziała

Powtórzył.

- Tatusiu ?- gramoliła się na łóżko – ta pani co siada przy mnie w nocy, to ona kizia mnie

po włosach całkiem jak mama. Tylko, inaczej pachnie. Też, ładnie ale nie jak mama. Ja nie zmyślam – kichnęła- Naprawdę. To moja przyjaciółka. Ona jest bardzo smutna, bardzo. Dzisiaj też do mnie przyjdzie. Może ?

Usiadł na brzegu i otulił ją kołdrą. Czystą, pachnącą lawendą. Zatopił palce w pościeli. Zacisnął pięści. Dobrze wiedział, że gdyby nie sowicie opłacane nianie, mała chodziła by brudna i głodna. Na samą myśl, że musiałby ją zawieść do przedszkola, dławiła go panika. Pojechać na zakupy. Mijać ludzi. Zwyczajnie żyć. Poczuł się bezradny i samotny. Dużo, bardziej bezradny od tej bez ustanku wlepionej w niego pary niebieskich, radosnych oczu. Zdusił płacz. Podał jej ulubionego, wyglądającego jak weteran wojenny misia.

- Zgadzasz się ? - złapała go za rękę.

Kiwnął głową. Nachylił się i pocałował ją w czoło.

- śmierdzisz tato. Umyj zęby. Trzeba myć zęby - chuchnęła – Ja myłam!

Poprawił jej poduszkę, wstał.

- A mamusia?

Chwilę się przyglądał stojącemu na szafce zdjęciu kobiety. Zatopione w szkle, kasztanowe włosy, zdawały się wylewać z ramki. Za każdym razem, gdy dłużej się im przyglądał, wracał zapach jej skóry i włosów. Wraz z nim wspomnienia. Wcale nie proszone, niechciane. Wciąż je odganiał. Zamrażał, kopał a one wracały i paliły go ogniem, wyszarpując kawałki duszy.

Oderwał palec od ust. W asyście, rozdziawionej, ziewającej buzi, przykleił do zaklętej za warstwą szkła fotografii. Cały drżał. Pewny, że jeżeli zaraz nie przestanie, nie zabije pęczniejących pod skrońmi obrazów, rozklei się. Myśl o dziecku, wypchnęła go na powierzchnię. Wtłoczyła do rzeczywistości. Cofnął się i stanął w progu. Jego cień, wyciągnięty przez światło bijące z korytarza, przecinał w poprzek biały, wymoszczony puchem dywan. Był na tyle długi by przykryć gigantycznego krasnala. Z przekrzywioną głową, przebrany nie wiedzieć czemu w strój baletnicy, drzemał w rogu.

- Dobranoc - uniosła się na łokciach.

Zrobił zeza. Odwzajemniła się wywalonym, fioletowym od porzeczkowego musu

językiem.

- Kocham cię tatusiu.

Ulepił w ustach bezdźwięczne „ ja ciebie też „ i posłał jej całusa. Wycofał się w głąb korytarza. Zapalił papierosa. Obłok aromatycznego dymu, odbił się od sufitu i zaplątał się między nogami. Oparł się o obwieszoną platynowymi płytami, ścianę. Wcisnął się między zdjęcia z koncertów, prób, spotkań z fanami. Nienawidził ich. Najbardziej tych przedstawiających, wypełnione tłumami stadiony. Przysiągł sobie, że je spali. Wszystkie. Pociągnął z piersiówki. Uporczywe swędzenie gardła ustąpiło. Osuną się w dół. Długie, skołtunione włosy, skrył między kolanami. łkając chłeptał koniak. Ulane z ust strugi pociekły po torsie, brudnych dżinsach wprost na bose stopy. Chwiejąc się i postękując, dźwignął zwiotczałe ciało. Złapał równowagę. Trzymając się ściany, minął sypialnie i garderobę, po drodze zgarną gitarę. Zwlókł się schodami do salonu.

Kilka skórzanych kanap i ogromny obłożony rysunkami i wycinankami stół, zdawały się być małymi kropkami, odbitymi w ogromnych, panoramicznych szybach. Ciągnęły się od samego sufitu i wgryzały się w podłogę. Potykając się dotarł do połączonego z jadalnią barku. Jak wszystko wokół, przypominał pobojowisko. Nie uprzątnięte szklanki, mieniły się w bladej poświacie latarni, która przebijała się od strony ogrodu. Dopił resztki drinka. Zgasił peta i ulgą odetchnął. Jutro po tygodniowym urlopie, wracała jego gosposia. Nie przepadała za nim, zawsze mu to powtarzała. Pokochała małą jak własną wnuczkę ale z nim, obchodziła się szorstko. Nie dbała o to, że ją może zwolnić. Może, wiedziała, że tego nie zrobi. Dławiła go histeria, gdy wyobrażał sobie, że wypowiada służbę i odchodzi.

Napoczął wódkę. Beknął i jeszcze raz zwilżył usta, ciągnąc po podłodze instrument, dowlókł się z powrotem do kanapy. Potrącony wazon, uwolnił niezliczony stos puszek po piwie i małych, często nie do końca opróżnionych, ćwiartek. Namacał, obciągniętą skórą krawędź siedziska i jak dobrze nasączona w whisky gąbka, pacną na kanapę. Przebiegł opuszkami po gryfie. Paznokcie trąciły struny. Po kilku akordach wyjął z kieszeni papierośnicę. Kaszląc, pociągając nosem, podłączył instrument do wzmacniacza. Melodia, najpierw zwichnięta i poszarpana przez drżące palce nabrała właściwego brzmienia. Puszczając kłęby dymu, całkiem sprawnie montował kolejne nuty. Skrzyżował nogi. Wpatrzony w kołyszące się, odarte z liści krzaki jaśminu, zaskrzypiał. To co wydusił, przypominało jęk. Utopiony w oceanie wódki i okraszone dziennym przydziałem opium, bełkot. Zwymiotował. Chrząkając, dławiąc się flegmą roztarł perlący się na czole pot. Postękiwania mozolnie przeszły w basowy wokal. Pilnując by w gardle nie zaschło, pogrążony w letargu kiwał się i nucił. Wyciągnął górę refrenu, zapomniał drugiej zwrotki. Powtarzał w kółko riffy. Wracał do początku. Na koniec. Zdesperowany chwycił się partii solowej. Czuł, jak mocz spłynął po łydce. Pękła struna. Oparł pudło o podłogę i zawiesił głowę.

Usłyszał szelest. Ktoś, tuż za nim, usiadł na fotelu. Obrócił się. Grzebiąc w ciemności, podparty gitarą niczym kulą, wstał. Oprócz rozmytych konturów ścian i połyskującego blatu barku, widział tylko, stado iskrzących się przed oczyma kropek. Rozmontowany przez tańczące pod czaszką procenty, zatoczył się. Poczuł jak jesienny wiatr wpełzł się do środka i omiótł całe pomieszczenie naniesionym z zewnątrz, swądem palonych liści. Przetarł powieki. Zarys sylwetki nie był grą cieni. Upuścił butelkę.

W fotelu siedziała kobieta. Skulona, okryta granatową tuniką z nasuniętym na czoło kapturem, tkwiła wtulona oparcie. Nie poruszała się, choć był pewny, że ona śledzi każdy jego ruch.

Chciał wrzasnąć, przekląć ale głos ugrzązł mu w gardle. Choćby drgnąć. Tysiące domysłów wymiotło ostatnie ślady zamroczenia. Nie był w stanie ulepić jednego oddechu. Paraliż ustąpił, gdy przesłonięte monstrualnym kapturem głowa, drgnęła. Chwycił, drewniane ramię gitary. Uniósł przed siebie i trzymając jak obosieczny topór na ulepionych z waty nogach, cofał się do ściany.

Pierwsze krople deszczu zabębniły w szybę. Drgnął. Lędźwie przekuł dreszcz zimna. ściana wody zwaliła się z okrytego ołowiem nocnego nieba. Szum ulewy prześlizgnął się przez uchylone okna i zlał się z zachrypniętym głosem.

- Nie bój się - powiedziała a zaraz potem wokół jak na komendę rozszedł się intensywny zapach suszonych róż.

Nie mógł przełknąć śliny.

- Lubię deszcz – przebierała w dłoniach kawałek wstążki - lubię go słuchać.

Potykając się o rozrzucone zabawki, starał się wycelować we włącznik światła

- Pozwól mi zostać.

Nadepnął na gumowego potworka, który protestując z kwikiem wystrzelił z pod pięty.

Strach, rozpłyną się w ciągnącej się w nieskończoność konsternacji. Usłyszał drobiny jej śmiechu. Trzymane w ryzach ledwo otarły uszy. Otworzył usta, zebrał sił ale czując stalową klamrę na krtani odpuścił. Dłoń, którą dotykał włącznika światła, zawisła. Zrezygnowany oparł się o sofę. Powoli sunęła w jego stronę. Słyszał szelest płóciennego materiału a zapach kwiatów stał się natarczywy. Wykręcił mu nos i w końcu zmusił do prychnięcia.

- Proszę – powiedziała- pozwól...

Krzyknął. Wbiegł na schody. Nie oglądając się popędził po schodach. Zawadził o donice z palmą, potknął się i rąbnął czołem w ścianę. Na czworaka wdrapał się na piętro. Przewracając ustawioną w korytarzu orzechową komodę wparował do pokoju córki. Spała. Otulona kołdrą w najlepszej komitywie z pluszakiem, cichutko oddychała. Pogładził jej włosy. Poprawił poduszkę i z powrotem wrócił na korytarz.

Wrócił do zaszczutego ciemnością salonu. Zerknął na resztki pizzy i ukradkiem, poupychanych w szpary kanapy papierków po malinowych cukierkach. Rozejrzał się, podrapał po łydce i odetchnął z ulgą. Rześkie powietrze wypełniło płuca. Potarł skronie. Kucnął i wybuchł rechotem. Pijackim, rzężeniem zroszonym ciągnącą się po brodzie śliną. Tarzał się po podłodze, nerwowo chichocząc, dopóki nie dopadł go lęk. Jak tąpnięcie, zwalił się góry, rozbełtał w żołądku nie strawiony alkohol i ścisnął jądra. Dopadł butelek. Poustawiane w równe rzędy, wyglądały jak umocowane do blatu, przerośnięte szklane wymiona. Przesłaniały, zamalowane kartki i rozrzucone po nich sterty, kredek. Przerażony, zaczął od pierwszej z brzegu. Wepchnął ją do kieszeni, potem następną i kolejną. Wciskał za spodnie, pod pachy. Obładowany, pobrzękując wszedł do łazienki. Nim, udało mu się zapalić nad umywalką, wianuszek kryształowych muszelek, większość rozbiła się na podłodze. Nie miał odwagi, spojrzeć w lustro. To, co zostało z bulgotem, ginęło w rurze odpływowej. Gdy skończył, rozprawił się z zapasem heroiny.

Trzęsąc się i drżąc z zimna po kwadransie wytoczył się z pod prysznica. Mokre ogrodniczki zsunęły się z ramion, opadły odsłaniając plecy i pośladki. Leżące na posadzce kawałki szkła, chłeptały skąpe światło odbite od zawieszonego nad marmurową umywalką, lustra. Syknął, przyjrzał się okaleczonej stopie. Wyjął, kilka tkwiących tuż pod skóra odłamków i z zarzuconym na głowę ręcznikiem, pokuśtykał do wyjścia.

Usłyszał płacz. Szloch, który nie mógł być kolejnym omamem. Zbladł a serie naładowanych prądem pinesek, skłuły mu plecy. Przylgnął do holu i wystawił głowę Deszcz bębnił w szyby. Przez uchylone szklane skrzydło, tłoczyło się do środka przesiąknięte październikową słotą powietrze. Zebrał się na odwagę. Uzbrojony w metalową, przypominającą flaminga popielniczkę zaczął się skradać.

Stała przy fortepianie. Wpatrzona w smaganą ulewą szybę, cicho łkała. Stąpając na palcach minął kominek i kanapę. Zatrzymał się. Poprawił uchwyt. Oblizał spierzchnięte usta. Wziął zamach.

- Błagam… - odezwała się. Otarła ukradkiem łzy – Chociaż do świtu.

Umówił się z tykającym zegarem, że to się nie dzieje naprawdę. Był przekonany, że to sen. Koszmar z którego, zaraz się obudzi. Jak zwykle z potwornym kacem, bezczelnie nagabywany przez słońce. W duchu przyrzekł sobie, że jeśli wyjdzie z tego cało, jeśli nie oszaleje. Jeśli to się już nie stało, to się wykąpie, ogoli a potem grzecznie poprosi o pomoc. Pomyślał o córce. Jeżeli będzie trzeba, zgodzi się na odtrucie.

- Tylko do świtu ... - zachwiała się.

Złapał ją nim uderzyła w podłogę. Widząc, że mdleje, instynktownie zgrabnym susem

przeskoczył dzielącą ich odległość. Osunęła się w jego ramiona. Taka lekka, miał wrażenie, że kładzie na kanapie koszyk z kwiatami. Oddzielony od realnego świata niewidzialnym kloszem, odpłynął. Dał się ponieść cudownej fali spokoju. Patrząc na nią, umierał i rodził się na nowo. Gubił się i odnajdywał. W akcie rozpaczy, kiedy poczuł, że na dobre ulega jej czarom, przygryzł wargę. Do krwi.

- Dziękuję – dotknęła jego dłoni.

Wszystko wokół zawirowało. Nawet tlen zupełnie inaczej smakował. Dziwnie lepki.

Nasączony, końską dawką czegoś co przypominało morfinę, stał się gęsty jak mgła i zaczął żeglować pod sufitem. Przez chwilę zapomniał jak się oddycha, jak się nazywa i po co żyję. Wszystko przestało być ważne. Jaźń zamieniła się w mglisty kolaż, rozbełtany orgią uczuć, nad którymi nie mógł i nie chciał panować. Klęknął.

- To moja kryjówka - ledwo ją słyszał – Tu mnie nie znajdą.

Zapadła cisza. Bezdennie pusta, aż pokraczna.

- Przestało padać ? - zapytała, próbując wstać.

Wykręcona bólem, westchnęła i opadła z powrotem na poduszkę. Wyciągnął rękę i dotknął brzeg kaptura. Nie protestowała, choć miał wrażenie, że przez jeden krótki moment, krótszy niż tchnienie, wahała się. Czując jej spojrzenie, odgarnął płócienny materiał. Rozchylił brzegi, misternie zdobionej koronką chusty i odsłonił twarz. Doprawiona błękitem poświata, wyjątkowo jasna, rozlała się po jej licu. Wyraziste rysy. Gładka, perłowa cera i oczy w których zapadł się, utonął razem z duszą kontrastowały z podbitym okiem. Widok rozbitej wargi, dopełniał smutnego widoku.

O nic nie pytał. Choć chciał. O nic nie prosił. Choć mógł. Zdjął z karku mokry ręcznik. Wyżmą jeden z rogów i zwilżył spuchniętą powiekę. Ugasił, tlący się mleczną aurą policzek. Ani razu nie zadrżała mu dłoń. Nawet wtedy, gdy szczepione w koraliki łzy, pogardziły wyuczonym na pamięć korytem, minęły szczeciniasty zarost i na złość kapnęły z nosa.

- Nie możesz tak dalej żyć - powiedziała - dręczyć się i zaniedbywać córkę. Rozpacz i żal nawet ten najgłębszy kiedyś się kończy. Ona potrzebuje rozmowy. Ciepła. Potrzebuje ojca. Musisz żyć. Choćby dla niej.

Dłużej nie mógł dusić w sobie krzyku. Wpiął paznokcie w fałdy sukni i wybuchł

szlochem. Otulony jej śpiewem, łkał jak niemowlę póki brzask nie roztarł na popiół ostatnich gwiazd.







* * *



Stała obok kanapy. W jednej rączce, trzymała jednookiego misia, drugą drapała się po łydce.

Przyglądała mu się uważnie, próbując sobie wytłumaczyć na swój dziecinny sposób, dlaczego z ręcznikiem w garści, leży na podłodze. Jego, pierś się ledwie unosiła i nawet przez chwilę miała stracha czy aby, nic mu nie jest. Rozproszył jej obawy, przekręcając się na bok i ordynarnie mlaszcząc. Podciągnęła spodnie piżamki. Klaskając bosymi stopami, podreptała się przywitać. Usiadła obok, misia posadziła mu na brzuchu.

Otworzył oczy. Patrzył jak błądziła paluszkami po jego tatuażach. Zerkała, to na niego to znowu na misia, którego przywoływała co i rusz do porządku. W końcu, obrysowując ten sam wzór na ramieniu, całkiem poważnie wypaliła:

- Tatusiu ta pani powiedziała, że mamusia jest w niebie.

- Wiem.

- Była u mnie wczoraj ale już ostatni raz...

Pocałował jej rączkę.

- I powiedziała, że mamusia – nabrała powietrza- że mamusia się do nas uśmiecha i że ją nic nie boli.

2
Piękne. Smutne, ale piękne. Nie wiem co więcej jeszcze napisać. Po prostu piękne, i to nie tak banalnie, ale dogłębnie delikatne, spokojnie i lekko umorusane dzięcięcym wdziękiem. Piękne.





Gratuluję wspaniałego opowiadania :)

3
Bardzo ładne i jeszcze bardziej smutne....
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
absolutnie się zgadzam z poprzednimi ocenami.

Gratulacje :D
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

5
Bardzo ladne i smutne...



Ale... jest wiele przenosni i okreslen, ktore sa rodem z kosmosu... i mnie draznia... Klaskanie stopami... tlen, ktory mial jakis smak...i zeglowal sobie pod sufitem... ;) Czysty pierwiastek nie moze byc niczym nasaczony... Moze powietrze, ale nie tlen... To juz przesada ;)

Poza tym... najpierw gosc lepil slowa... a pozniej oddechu nie byl w stanie ulepic... niech sobie kupi plasteline, bedzie latwiej... skoro juz tak lepic lubi... ale to juz raczej nie "w ustach"... ;)



"Obłok aromatycznego dymu, odbił się od sufitu i zaplątał się między nogami."



Jakis fajny dym... nie wiem co on palil... ale skaczacy niczym sprezynka w gore i w dol dym to dosc nietypowe zjawisko... ;>



"Puszczając kłęby dymu, całkiem sprawnie montował kolejne nuty. "



A nie lepil? ;) Ciekawe z czego te nuty montowal...



"Wpatrzony w kołyszące się, odarte z liści krzaki jaśminu, zaskrzypiał. To co wydusił, przypominało jęk."



On zaskrzypial, czy gitara? Ludzie raczej nie skrzypia... chyba, ze ma sie jakies protezy... Gitary skrzypiacej tez nie spotkalem... a troche mialem z nimi do czynienia...



Wrzucenie do tekstu dwustu dziwactw tego typu na pewno mu nie pomaga... Przynajmniej moim zdaniem...



Z tytulem tez cos jest nie tak... Jaka przemoc? Ja tu przemocy zadnej nie widze... Mimo, ze jest alkoholikiem i narkomanem chce dla coreczki dobrze... A ze nie wychodzi, to juz inna sprawa... Moze "Patologia w rodzinie" ale nie przemoc... ;)
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...

Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...



See the fallen angels pray... for my sweetest poison...

I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...

6
Nie o jego rodzinie pisałem....Nie on i jego córka są bohaterami tego tekstu. Skoro nie domyśliłeś się o jaką "Rodzinę" chodzi to wina leży po mojej stronie. Po stronie autora. Tylko po mojej.



Pozdrawiam.

7
Widocznie jestem niedomyslny... Albo to przez to podloze religijne... To nie moja specjalnosc... ;) Moze o rodzine boska chodzi albo cos...
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...

Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...



See the fallen angels pray... for my sweetest poison...

I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...

8
Bardzo mi sie podoba i wlasnie te metafory sa najciekawsze. Słowa chowajace sie miedzy misiami i powietrze ktore ma smak. Aż trudno uwierzyc ze jestes taki mlody:)Pozdrawiam serdecznie

Dodane po 1 minutach:

pomyłka ...nie napisales ile masz lat, cos mi sie pomieszalo, za duzo sie ucze;)

9
Tia, powietrze... ale nie tlen... Tez lubie metafory, ale nie w takim tekscie... I nie bezsensowne... niektore to niedorzecznosc... Chociaz jest tez duzo dobrych, nie zaprzeczam... ;)



P.S. A skad wiesz czy Germanik jest mlody? Oo...
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...

Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...



See the fallen angels pray... for my sweetest poison...

I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...

10
Powietrze = tlen .To była przenośnia ,wiedziałam, ze sie ktos przyczepi:)

Nie wiem wlasnie czy jest mlody czy nie, nie widzisz tego dopisku po minucie:) Cos mi sie pomylilo

11
Germanik jest bardzo stary. Urodził się dokładnie w południe 11 maja 1977 r.



Pozdrawiam wszystkich. Dziękuje za oceny i uwagi dotyczące mojego tekstu.

12
Wiolu... ja akurat na takie rzeczy uczulony jestem... chemicy juz tak maja... :P Tak, to byla przenosnia... ale nieszczesna... Gdyby Germanius napisal, ze powietrze mialo smak, to by bylo ok... W koncu to nie ma byc tekst abstrakcyjny chyba... ;)

Rozumiem, ze mozna uzyc slowa powietrze majac na mysli tlen... ale prosze... nie odwrotnie... :P To tak jakby ktos np. powiedzial, ze "nieszczescie wisi w tlenie" ;)))
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...

Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...



See the fallen angels pray... for my sweetest poison...

I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...

13
Ależ sie czepiasz:) Czy to jest ocena tekstu Germanika czy nasza pogawędka na temat poprawności użycia tlen=powietrze?!;)

Dodane po 2 minutach:

ps. Germanik! Wcale nie jestes stary!:)

14
Ok, koniec zasmiecania. Juz jestem grzeczny... :P Po prostu te przenosnie mnie dobijaja... lepienie, montowanie, skrzypienie i tlen ;)
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...

Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...



See the fallen angels pray... for my sweetest poison...

I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...

15
Germanik pisze:Germanik jest bardzo stary. Urodził się dokładnie w południe 11 maja 1977 r.


Ale Wy wszyscy jesteście niedomyślni :)



Germanik nam 11 maja oznajmił że 11 maja ma urodzinki i nikt nie połapał...



No więc :) Wszystkiego najlepszego i aby nasz drogi Wen dopomagał płodzić coraz to "dzielniejsze" dzieła... Czyli dzieła coraz bardziej dziełowate ;p
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”