To jest dość stary tekst mojego autorstwa. Właściwie jeden z pierwszych... I choć posiada swój wiek, to mam do niego pewną słabość. Liczę na komentarze i na pewno w tym przypadku nie trzeba się obawiać większej polemiki. Może dowiem się, czy zrobiłem od tamtego czasu jakieś postępy.
„TAńCZąC NA KRAWęDZI”
ROZDZIAł PIERWSZY
POWOłANIE
(1)
Był to jeden z tych ciepłych, lipcowych poranków, kiedy miasto budzi się ze snu, witane przez śpiew ptaków, które korzystając z letniej pogody dają upust swej potrzebie urozmaicenia świata przez melodyjne, szyfrowane dysputy. Lekki wietrzyk poruszając liśćmi drzew uruchamiał krajobraz, czyniąc go mniej statycznym, niczym obrazek z pocztówki, który właśnie ożył i postanowił pokazać wszem i wobec, że jego tytuł to życie. W takiej atmosferze, dzieci wychodzące ze swych domów biegły we wszelkie możliwe strony, oczywiście omijając szerokim łukiem drogę, którą jeszcze miesiąc temu musiały chodzić do szkoły. Danny odwrócił się od okna, zakreślając głową łuk, jakby śledził jedną z muszek, które zapewne nie tak dawno zdołały wpełznąć do jego pokoju. Gdyby nie ich ciche brzęczenie, całe otoczenie byłoby kompletnie pozbawione dźwięków. Z wciąż stoickim spokojem Danny wciągnął przez głowę koszulę, a następnie zaczął szukać wzrokiem reszty garderoby. Chwilę później schodził już po schodach w holu ani na chwilę nie przyspieszając obrotów silnika jego organizmu. Wszystko działo się tak powoli, że można by pomyśleć, iż jest to zwykły, powszedni i nie różniący się od pozostałych, dzień. Danny ani na chwilę nie zapomniał, że to nieprawda.
- Która godzina? – zapytał stojącego w kuchni starszego brata.
- Mmmm – odpowiedział dość enigmatycznie Ernst, bo tak brat miał na imię. Przeżuwając coś, co najprawdopodobniej było śniadaniem, wskazał ruchem głowy na zegar ścienny. Było wpół do ósmej.
Jeszcze tylko godzina i będzie musiał ruszyć w drogę. Ta myśl z oczywistych dla Danny’ego powodów sprawiała, że pusty żołądek wywrócił się kilka razy, by po chwili spocząć w pozycji określanej przez ludzi jako „do góry nogami”. Miał jedynie nadzieję, że żołądek nie posiadał żadnych nóg, gdyż mogłoby się to skończyć nagłą wizytą w ubikacji.
Popatrzył jeszcze raz na Ernst’a, który z uśmiechem pałaszował coś, co określiliśmy już jako śniadanie. Sam Danny postanowił jednak zrezygnować z porannego posiłku i nieco szybszym niż poprzednio krokiem wyszedł na zewnątrz.
Powietrze, mimo iż orzeźwiające, nie było w stanie, w jakikolwiek sposób pomóc na dolegliwość psychofizyczną zwaną stresem. Cały dowcip polegał na tym, że ów stres nie był jeszcze największym z wszystkich dzisiejszych problemów. Sam w sobie stanowił jedynie przystawkę, przed tym, co miało go dziś czekać. Spojrzał jeszcze raz na świstek papieru, który przyszedł pocztą dokładnie tydzień temu.
DANIEL MILTON
Dn. 15.07.2010
STAWIć SIę W BUDYNKU KOMISJI
DO SPRAW POBORU
Pod spodem małymi literkami wypisano adres, dokładny co do numeru pokoju. Na odwrocie zaś widniało kilka paragrafów, które (jak się domyślał) regulowały sytuację prawną, która to właśnie zmusza go do odbycia służby na usługach korporacji rządzących.
Jasna cholera – zaklął w duchu. Zupełnie tak, jak gdyby te dwa słowa miały być hasłem, po ujawnieniu którego Komisja Do Spraw Poboru podchodzi do niczego nie świadomego żółtodzioba, śmiejąc się głośno i podając ściśle tajną informację, że wszystko to tylko jakiś poroniony żarcik sponsorowany przez Wytwórnię Racji żywnościowych w Taranto. Zbyt jasnym jednak było, że korporacje poczucia humoru jako takiego nie mają, nie licząc oczywiście ciężkiego, czarnego humoru, którym raczyli każdego 18-latka wrzeszcząc przez dziesiątki megafonów: „Witajcie Synowie Nowej Republiki Korporacji”. Swoją drogą samo określenie „Republika Korporacji” była już dość ciężkim żartem, z którego w żaden sposób nie potrafił śmiać się przeciętny obywatel owej republiki.
- Gotowy? – Danny siedział już na schodach, musiał więc zadrzeć głowę do góry, tylko po to by zobaczyć twarz swojego ojca. Malowało się na niej coś, co z ironią oscylowało między smutkiem a dumą. – Jedziemy? – dodał po chwili, nie uzyskując odpowiedzi na poprzednie pytanie.
- A mam rzeczywiście jakiś wybór?
- Raczej nie – odparł ojciec, z którego twarzy znikła już doszczętnie duma, zostawiając jedynie smutek. To wszystko chyba jeszcze do niego nie dotarło. Najprawdopodobniej do samego końca, do póki Danny nie zniknie za drzwiami pokoju komisji, on będzie przekonany, że podobnie jak Ernst, Danny wymiga się od obowiązku służby. Dwa lata temu wszyscy cieszyli się, kiedy Ernst po prostu nie dostał listu. Okazał się zbyt słaby, opinia ze szkoły przeszła kilka poziomów wyżej, najprawdopodobniej do samego Sekretarza Korporacji, który nie przydzielił mu służby. Danny jednak wszystkie testy sprawnościowe pozaliczał, aż nazbyt dobrze, by ktokolwiek (za wyjątkiem ojca) mógł choćby łudzić się, że ominie go zaszczyt usłyszenia sławnego „Witajcie Synowie…”. Wielkie kurwa halo, orkiestra zagra parę weselszych kawałków, jakiś oszołom z uśmiechem, którego nie powstydziłby się sam diabeł, wyrecytuje jakiś wiersz opiewający męstwo sił zbrojnych… i co dalej? Do jakiego syfu zatrudni go kochana republika? Tego nie mógł przewidzieć i właściwie dopiero po całej uroczystości, gdy dostanie kolejną idiotyczną kopertę, dowie się czegoś na temat swoich dalszych losów. Byle szybko, pomyślał Danny zamykając za sobą drzwi obdrapanego samochodu ojca.
(2)
Wychodząc z budynku komisji, Danny zastanawiał się czy odpowiedzi, których udzielił na ostatecznym już teście, mającym ulokować go w grupie do określonych zadań, były na tyle poprawne, żeby mógł liczyć na coś, co nie zobowiąże go do robienia niczego niemiłego. Jasne, tak naprawdę w siłach zbrojnych nie ma miłych zadań. Są jednak te obrzydliwe… i jeszcze obrzydliwsze. O tych drugich Danny nie miał zamiaru myśleć tak długo, aż nie zobaczy karteczki informującej go, że nie powiodło mu się. Przykro nam Danny, oto zmiotka i karabin, zapierdalaj po ulicach. Potrząsnął głową, zupełnie tak jak gdyby te kilka ruchów miało go uchronić przed nieszczęśliwymi zrządzeniami losu.
Podchodząc do samochodu zauważył, że za brudnymi szybami rozklekotanego pojazdu, nie widać sylwetki jego ojca. Oparł się więc o maskę, czekając aż ten pojawi się, w końcu, zabierając Danny’ego do domu. Ze wszystkich rzeczy na tym świecie tylko ta wydawała mu się teraz sensowna. Wrócić do domu, wejść na górę po schodach, usiąść na łóżku i czekać na jutrzejszy dzień. Na ten wielki dzień, z którego, jak informowała telewizja należy się cieszyć. Tylko czy alegoryczna szczotka i karabin, które tak mocno zakorzeniły się w głowie Danny’ego, były choćby w najmniejszym stopniu powodem do radości. Nie, raczej nie… Nie, do cholery!
Wciąż opierając się o maskę samochodu Danny spojrzał na zegarek. Ojciec nie przyszedł, choć minęła już godzina. On w głębi ducha wiedział już jednak, że nie ważne jak długo będzie czekał, ojciec nie zjawi się już dziś. Nie zjawi się pewnie i jutro, ani pojutrze. Najprawdopodobniej dotarło do niego, co jest grane, rzucił kilka niewygodnych słów, które tak często wymykały mu się w domu spod kontroli. Teraz jednak, sytuacja nie zdarzyła się w domu, nie skończy się też na konspiracyjnym „ciszej kochanie” wypowiadanym przez, do reszty zastraszoną, matkę.
Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu drobnych monet, a kiedy już je znalazł pewnym krokiem pomaszerował w stronę budki telefonicznej. Gdzie powinien zadzwonić? W domu pewnie już wiedzą, co się stało. Może nawet matka dostała właśnie kolejnego wylewu. Jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera… powtarzał w myślach Danny. Tym razem zaklęcie także nie zadziałało. Wykręcił numer telefonu, nie przestając wciąż powtarzać w myślach tych dwóch, bezsensownych słów. Teraz będzie już tylko gorzej.
(3)
Danny wpatrywał się w postać człowieka, który wszedł właśnie na podium i najwyraźniej miał zamiar powitać jego oraz innych otaczających go młodzieńców. Twarz tego, podstarzałego już, choć wciąż wyglądającego niesamowicie silnie, człowieka, nie wyrażała żadnych uczuć. Nie dało się też odgadnąć, czy cała ta farsa jest przez niego odbierana jako coś poważnego, czy podobnie jak Danny, jest w stanie wyczuć bezsens całej sytuacji. Najprawdopodobniej każdy o zdrowych zmysłach dojdzie do wniosku, że witanie ludzi, którzy zostali zwerbowani do sił zbrojnych wbrew własnej woli, zupełnie tak jakby miało dać się im za chwilę medal za odwagę, było kompletną głupotą. Każdy, kto teraz miałby możliwość rezygnacji z tej niewątpliwej przyjemności, bez najmniejszego zastanowienia wróciłby do domu. Jednak ani Danny, ani pewnie sam przedstawiciel korporacji, nie wiedzieli czy ów przedstawiciel jest człowiekiem, choć trochę, zdrowym na umyśle.
Mowa powitalna była, zapewne jak zwykle, długa i nietreściwa, oraz na tyle nieciekawa by zrozumieć szmer głosów przestraszonych chłopaków, rozmawiających o wszystkim byle nie o służbie. Samo myślenie o niej byłoby wysoce niestosowne, choć i o tym mówić na głos nie wypadało.
Wracając do wspomnień z poprzedniego dnia, Danny widział jednego z funkcjonariuszy sił zbrojnych, który informował go o tym, że jego ojca zabrano do więzienia „za propagowanie negatywnych idei w miejscu publicznym”, matkę odwieziono do szpitala. Oboje wiedzieli, że za słowiem „więzienie” kryje się chwilowy areszt, który po kilku dniach zostanie zastąpiony miejscem przy murze kaźni, pod którym rozstrzeliwuje się oficjalnie i publicznie ludzi, którzy kiedyś byli niewygodnymi, lecz mogą odkupić swoje winy, stając się przestrogą dla innych. Nie trzeba nawet wyrażać chęci do odkupienia win, korporacje wiedzą lepiej jak ma wyglądać Twoje życie. Jednak jeszcze lepiej, wiedzą jak powinna wyglądać twoja śmierć. Z matką spotkać się nie mógł, gdyż szpital był usytuowany w odległości na tyle dużej, by Danny nie zdążył na apel powitalny.
Teraz słyszał jak rozmowa dochodząca zza jego pleców, siłą przebija się przez patetyczną przemowę gościa od powitań.
- Ja najbardziej chciałbym dostać przydział do ciężkiej artylerii – rozległ się niski głos za nim.
Danny obejrzał się za siebie, by ujrzeć chłopaka, który właśnie zachwalał przewagę ciężkozbrojnych nad zwykłymi patrolowcami. Był bardzo dobrze zbudowany, i ani przez chwilę nie wyglądał na choćby w jednej dziesiątej tak przestraszonego jak jego towarzysze rozmowy. Można by wręcz powiedzieć, że z jego jasnych oczu wyzierało coś na podobieństwo szaleństwa. I nie było to zimne i wyrachowane szaleństwo, o jakie podejrzewał faceta odpowiedzialnego za przemowę powitalną. Obłęd. To słowo wydało się jedynym odpowiednim określeniem tego, co zobaczył w oczach chłopaka, który chciał dostać się do najmniej żywotnej części sił zbrojnych.
– Zawsze wiedziałem, że uda mi się dostać do ciężkozbrojnych, co zresztą za chwile zobaczycie na mojej karcie informacyjnej – ciągnął dalej blondyn za plecami Danny’ego.
Zupełnie jakby słowa chłopaka przypomniały przedstawicielowi korporacji o listach, które powinien im wręczyć, zaczął wyczytywać w kolejności alfabetycznej nazwiska. Teraz każdy musiał podejść po odbiór własnego losu, zapisanego na małej kartce papieru.
Było ich około stu, może trochę mniej, ale jak na takie małe miasto, liczba ta była i tak przerażająca. Z roku na rok coraz więcej chłopaków wcielano do służby. Coraz trudniej było utrzymać porządek w tym kraju. Na pewno większa liczba powołań była też w większych miastach. W tych naprawdę dużych, musiało być po parę tysięcy wcielonych do służby.
Danny tak naprawdę nie interesował się wydarzeniami z kraju. Polityka wydawała mu się zawsze nieciekawa, zaś konflikty zbrojne między rebeliantami a korporacjami po prostu zbyt odrażające by pozwolono mu oglądać relacje puszczane wieczorami w telewizji. Mimo to słyszał, co nieco od ojca, i choć nie był w stanie ogarnąć całej sytuacji, to wiedział przynajmniej, że permanentna wojna nieźle redukowała przyrost naturalny brutto ich kraju. Cokolwiek by to nie znaczyło.
Kiedy przyszła kolej na niego, podszedł do przedstawiciela korporacji, uścisnął jego wyciągniętą dłoń (czy to są gratulacje?!), zabrał kopertę z jego imieniem i nazwiskiem, po czym odmaszerował ze spuszczoną głową. Po drodze odpieczętował kopertę, w której znajdowała się karta z napisem „P.M.” (na odwrocie zaś znalazł wyjaśnienie – PATROL MIEJSKI). Nie do końca mógł sobie uświadomić, do czego zobowiążą do te dwie literki.
Chwilę później zauważył tego samego blondyna, który przed chwilą był największym okazem szczęścia, na całym tym placu. Teraz jednak jego mina zmieniła się nieco. Uśmiech miał już mocno przygaszony, w oczach malowało się rozczarowanie.
- Pieprzone P.M.!!! – wrzasnął na jednego z chłopaków, z którymi do tej pory dyskutował jak z najlepszymi przyjaciółmi.
Danny jakoś wcale nie dziwił się, że przydzielono go do tej samej brygady. Matka powtarzała czasami, że nieszczęścia chodzą parami. Tylko, że od wczoraj coraz bardziej przekonywał się do twierdzenia, że jeśli nieszczęścia mają już chodzić, to prędzej w stadach niż parach. Przynajmniej wtedy, gdy chodzi o jego nieszczęścia.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero głuchy odgłos dudnienia ciężkiego karabinu. Pierwsza ofiara wojny jego rocznika leżała właśnie na schodach prowadzących na podium, gdzie rozdawano koperty. Niebieska faktura schodów zmieniła w dużej mierze kolor na ciemnoczerwony. W dodatku chłopak wciąż żył. Po prostu leżał tam z wnętrznościami zwisającymi mu z pleców aż do ziemi. Chwilę później rozległa się kolejna seria. Tym razem Danny widział dokładnie wszystko. Cały dotychczasowy gwar spowodowany przydzieleniami zamilkł, tak, że usłyszeć można było jedynie trzask karabinu, a później trzepot skrzydeł ptaków, spłoszonych z drzew w niedalekim parku. Drugiej serii chłopak już nie przeżył. I dobrze, pomyślał Danny, kto chciałby żyć w takim stanie, w jakim zostawili go po pierwszym strzale? Do chłopaka biegli już dwaj żołnierze w czarnych, wyjściowych mundurach, trzymając w rękach dużą plastykową torbę. Danny zamknął oczy, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Dlaczego do niego strzelali?
Dopiero później dowiedział się, że chłopak rzucił się na przedstawiciela korporacji z nożem w ręku. Telewizja zrzuciła wszystko na rewolucjonistów, do których miał należeć teraz martwy chłopak. Kiedyś ktoś powiedział, że telewizja zawsze zrzuca wszystko na karb rewolucji. Od czasu rozpoczęcia działalności rewolucjonistów, w kraju nie dochodziło już do żadnych zbrodni oprócz tych, które im przypisywano.
Przypomniał sobie, że człowiek, który mu to powiedział, jego ojciec, teraz siedzi w areszcie czekając na najpewniejszą na świecie śmierć. Powiedział też, że prawdziwi zbrodniarze mieszkają wysoko nad ziemią, w swoich oszklonych biurowcach. Przeświadczenie, że zło mieszka pod ziemią już dawno stało się bezsensowne. Może zdecydowało, że lepiej mu będzie w chmurach, a może od zawsze tam siedziało, i przygotowywało sobie grunt. A może na świecie nie istnieją żadne zasady, którymi można się w ogóle kierować. Na pewno nie istnieją dla jego ojca, nigdy nie istniały i już nigdy nie będą miały okazji zaistnieć.
ROZDZIAł DRUGI
SZKOLENIE
(1)
Po skończonym apelu, wojskowe ciężarówki zajechały przed plac. Zapakowano ich do wozów według przydziału, po czym przetransportowano do odpowiednich jednostek. Grupa Patrolu Miejskiego, do której należał Danny, została wywieziona kilka kilometrów za miasto, do pobliskich lasów, gdzie mieściły się koszary tej właśnie jednostki.
Oprócz niego i jasnowłosego, niezrównoważonego chłopaka, było jeszcze ośmiu innych. Danny nie rozpoznał w nich żadnej znajomej twarzy. Zbrano ich z różnych szkół, tak żeby nikt nikogo nie znał. Po drodze chłopacy rozmawiali niewiele. Okazało się, że blondyn to Lenny McAvoy, syn jakiegoś wyższego oficera sił zbrojnych. W przeciwieństwie do tego, co można było zauważyć na placu, teraz Lenny nie odezwał się ani słowem, nie licząc chwili, kiedy się przedstawiał. Tylko w tym momencie dało się w nim wyczuć resztki dumy, pozostałej po otworzeniu listu z przydziałem. Danny zastanawiał się czy Patrol Miejski jest dla Lenny’ego zbyt spokojny, czy po prostu boi się tej służby. Kiedy jeszcze raz zerknął na jego twarz, wydawało mu się, że z pewnością chodzi o to pierwsze.
Kiedy wysiedli, kilku żołnierzy odprowadziło ich do jednego z wielu baraków umieszczonych na terenie koszar. Przydzielono im łóżka, na których leżały zapakowane w folię ciuchy służbowe. Jeden z żołnierzy, wyglądający na najstarszego rangą w grupie ich eskorty, zapowiedział, że o 5:00 mają być gotowi na ćwiczenia. Później życzył im dobrej nocy, po czym wszyscy żołnierze wyszli z baraku, i kiedy drzwi zamknęły się za nimi, wokół zapanowała kompletna cisza. Przerwał ją dopiero jakiś chudy chłopak, który wyróżniał się swoimi potarganymi czarnymi włosami.
- Ja pierdolę, ale gówno – wymamrotał cicho pod nosem, ale wśród całej tej ciszy jego głos był dobrze słyszalny w całym pomieszczeniu.
- Zamknij się – szybko odparł mu Lenny, który wciąż wyglądał na skonfundowanego.
(2)
Na ćwiczeniach kazano im biegać, czołgać się i robić różne dziwne rzeczy. Strzelali bronią szkoleniową, gdyż nie dano im jeszcze prawdziwych karabinów. Po całym dniu ćwiczeń wracali do swojego baraku, szli spać by ponownie o 5 rano być gotowymi na zajęcia. Mieli wolną niedzielę, podczas której mogli posiedzieć w świetlicy, umieszczonej w jedynym prawdziwym budynku na terenie koszar. W budynku znajdowały się też wszystkie objawy biurokracji, szpital i wszystko, co było potrzebne oprócz ich samych.
Właśnie podczas jednej z takich niedziel doszło do bójki pomiędzy Lennym McAvoy i czarnowłosym chudzielcem, którym jak się okazało był Paul Luis. Ale zacznijmy od początku.
Tego akurat dnia wszyscy siedzieli w świetlicy, bo na za zewnątrz strasznie lało. W telewizji puszczono film przedstawiający jedną z tych opowieści ku chwale sił zbrojnych. Oczywiście nie oglądał go nikt poza Lennym, który przy każdej ostrzejszej scenie śmiał się jak dureń.
Właśnie nastąpił kolejny atak śmiechu, kiedy do Lenny’ego podszedł nie kto inny jak Paul Luis. Wszyscy, do tej pory zajęci graniem w karty czy innymi sposobami zabijania nudy patrzyli teraz na Paula, który gwałtownie odsunął swoje krzesło, od stołu, przy którym siedział z książką w ręku. Kiedy kierował się w stronę Lenny’ego, nikt już się nie odzywał. Słychać było tylko śmiech Lenny’ego i odgłosy akcji z filmu.
Kiedy Lenny pojął, że w Sali, za jego plecami dzieje się coś dziwnego. Odwrócił się i ujrzał jak niewielki Paul podchodzi do niego z zaciśniętymi pięściami.
- Musisz się drzeć jak poparzony? - wymamrotał przez zaciśnięte zęby Paul. Widząc tępy uśmiech Lennego dodał jeszcze: - Co za idiota…
Lenny szybko stanął na nogi, a rozbawienie ustąpiło miejsca zdziwieniu.
- Lepiej to odszczekaj, kundlu – odpowiedział Lenny, i wydawało się jasne, że nie żartuje.
Był wyższy o głowę od chudego Paula, i chyba nie przewidział, że ten mały, niepozorny chłopak może chcieć naprawdę zrobić mu krzywdę. Lenny chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tamten uniósł nogę do góry, ustawił stopę w poziomie i odepchnął się z całej siły od jego klatki piersiowej. Paul był na tyle niski, że ledwo sięgnął stopą do tej wysokości, ale kopnięcie było silne. Wystarczająco by odrzucić od siebie ich obu.
Tym razem Lenny wyglądał już na rozwścieczonego. Rzucił się pędem w stronę Paula, zatrzymując się dopiero przed nożem, który tamten wyjął z kieszeni.
- I co zamierzasz z tym zrobić maluchu? - tym razem w głosie Lenny’ego dało się zauważyć brak dawnej pewności siebie.
- Nic. O ile zamkniesz się w końcu.
To powiedziawszy Paul odwrócił się od Lennego i pomaszerował na swoje poprzednie miejsce, gdzie leżała jego książka.
- Od tej chwili lepiej miej się na baczności. Może zdarzyć ci się niemiły wypadek – krzyknął za nim Lenny.
Jednak tym razem Paul nie zwracał już na niego uwagi. Po prostu podniósł ze stołu książkę, oparł się na krześle i zaczął czytać.
Każdy wrócił do swojego zajęcia, i gdyby nie to, że do końca trwania filmu Lenny ani razu się nie odezwał, można by powiedzieć, że wszystko wróciło do normy.
(3)
- O co chodzi z tym Paulem Luisem? – zagadnąłem konspiracyjnym tonem chłopaka, z którym rozgrywałem partię szachów. Nikt z nas nie umiał grać w tą głupią grę, ale nie mogliśmy dołączyć do rozgrywki kart, jako że przy stoliku obok zebrał się już komplet, Paul i dwaj inni chłopacy czytali książki, zaś oglądanie filmu z Lennym wydawało się niezbyt dobrym pomysłem.
- To psychol. Jego starych zabili za udział w rewolucji. Jest o dwa lata młodszy niż wszyscy, ale skoro nie miał się nim, kto zająć, wcielono go do Sił Zbrojnych. Wiem, bo mój stary uczył go w szkole.
- Aha – pokiwałem głową i postanowiłem nie ciągnąć już tego tematu. Przypomniał mi się ojciec, którego zabrano do aresztu dzięki jego niepoprawnemu politycznie zachowaniu w budynku komisji.
Czas mijał bardzo powoli, za oknami zaczęło lać a film o Siłach Zbrojnych zdążył się już skończyć. Lenny podszedł do naszego stolika przyglądając się rozgrywce. Przez chwilę stał nad nami, najwidoczniej zastanawiając się czy warto nawiązywać z nami kontakt.
- W ogóle nie potraficie w to grać – rzekł z powagą, rozsiadając się na krześle przy naszym stoliku.
- I co z tego? – spytał z irytacją Andy Perry, z którym kończyłem właśnie rozgrywkę.
Najwidoczniej tym razem to on wygrywał. Moja wiedza na temat szachów ograniczała się do znajomości ruchów i tego, kiedy ktoś wygrał. Jak na początek to całkiem nieźle.
- Może zagracie ze mną. Po kolei. Pokażę wam jak się w to gra.
- Nie interesuje mnie to – odparł Andy, z którego głosu nie znikła jeszcze irytacja.
- Wiecie, że lepiej nie robić sobie tu wrogów.
- Właśnie zauważyłem, że masz już nowego przyjaciela – roześmiał się Andy, wskazując ruchem głowy na, siedzącego kilka stolików dalej Paula. – Idź szukać przyjaciół gdzie indziej. Nie mam zamiaru poznawać nowych psychopatów.
- O co ci do cholery chodzi? – spytał Lenny, w którego głosie pojawiło się tym razem zrezygnowanie.
Był najwyższy i najsilniejszy ze wszystkich, ale najwidoczniej domyślił się już, że tutaj niewiele mu to pomoże. Jeśli nie będziesz mógł liczyć na nikogo, to bez względu na to jak dobrze będziesz zbudowany, w końcu znajdzie się ktoś, kto wbije ci nóż w plecy. Lenny, który zetknął się już dziś z jednym nożem, chyba postanowił, że lepiej znaleźć sobie jakieś wsparcie. Równie dobrze mógłby po prostu zająć się Paulem kiedy nie będzie świadków, ale co jeśli tamten pierwszy zaszlachtuje go tym swoim nożem? Wsparcie w paru osobach z grupy było najwidoczniej potrzebne każdemu, kto miał tu również wrogów.
- Chciałem po prostu pograć – wzruszył ramionami Lenny i przeszedł do stolika gdzie grano w karty. Tam najwidoczniej też nikt nie był zainteresowany jego towarzystwem, bo chwilę później Lenny wrócił przed ekran telewizora gdzie trwał już następny film.
(4)
Jakimś cudem minął ponad rok i szkolenie dobiegło końca. Całą grupę zmieszano z błotem równo i dokładnie, ale ci, którzy okazali się najbardziej wytrzymali fizycznie i psychicznie zostali mianowani dowódcą i zastępcą dowódcy oddziału. Dowódcą został oczywiście Lenny, który ze swoim fanatycznym zacięciem do służby w Siłach Zbrojnych był w stanie wytrzymać wszystko, czym katowano ich na ćwiczeniach. Zastępcą dowódcy mianowano George’a Overhilla, jednego z tych chłopaków, którzy prawie nigdy się nie odzywali, ale potrafili zmiażdżyć człowieka samym spojrzeniem.
Wydano im karabiny, i kazano czekać w koszarach na pierwsze prawdziwe zadanie. Jak się okazało, miało ono przyjść szybciej niż można było się spodziewać.
ROZDZIAł TRZECI
SłUżBA
(1)
Ciężarówka wczołgała się na wzgórze, z którego dobrze widać było całe nasze miasto. Był pierwszy września, dzień, w którym zaczynała się szkoła. Właśnie tego dnia rozpoczęła się nasza służba. Pierwsze zadanie polegało na likwidacji jakiegoś zgromadzenia rewolucjonistów w północnej części miasta. Była to dzielnica raczej biedna, a nigdy tak naprawdę nie przyglądałem się tej części miasta, gdyż w oczach moich rodziców uchodziła za zbyt niebezpieczną żeby się tam zapuszczać.
Pojazd ruszył gwałtownie, szarpiąc tak, że niektórzy z nas spadli ze swoich niewygodnych małych ławeczek. Zjeżdżaliśmy z góry. Kiedy wyjrzałem przez okrągłe okienko wykonane z folii, w płachcie przykrywającej tył ciężarówki, ujrzałem ludzi stojących na chodnikach, czy wyglądających na nas z okien swoich domów. W ich wykrzywionej świadomości politycznej, pojawienie się Patrolu Miejskiego zawsze zwiastowało problemy. Nie docierało do nich, że gdybyśmy nie chronili ich przed skutkami rewolucji, najpewniej nie mogliby już nigdy cieszyć się wolnością.
W ostatnim miesiącu dużo zrozumiałem. Nigdy wcześniej nie myślałem o rewolucji i o jej niebezpiecznym charakterze. Oprócz ćwiczeń fizycznych, obowiązkowe było kilka wykładów z historii naszego państwa. Do tej pory sądziłem, że to korporacje po swoim dojściu do władzy zajęły się terroryzowaniem obywateli. Jednak w rzeczywistości terror miał miejsce już dużo wcześniej. Po obaleniu starych rządów, rewolucjoniści wprowadzili anarchię do społeczeństwa, ale jako jedynie posiadali środki do tego by trzymać władzę. W ich rękach znajdowały się wszystkie instytucje, zarówno gospodarcze jak i ekonomiczne. Dodatkowo pod pozorem braku rządu, każdy mógł robić, co chciał. Druga sprawa, że stać na to było tylko członków rewolucji. Zwykły mieszkaniec mógł jedynie siedzieć w domu i modlić się, żeby właśnie ten dom nie został wybrany przez rewolucję do zachwycania się wolnością.
Dopiero, kiedy ostatnia naprawdę rządowa instytucja zbuntowała się przeciwko rewolucji udało się zaprowadzić jako taki porządek. Najprawdopodobniej gdyby poczekać jeszcze rok, rewolucja byłaby zbyt silna by ją powstrzymać. Jednak udało się. Niestety problem z rewolucjonistami okazał się położonym o wiele głębiej. Wielu ludzi zyskało naprawdę wiele w czasach anarchizacji. Dlatego wciąż powstają nowe pomysły obalenia rządu a my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy mogą to wszystko powstrzymać.
Wysiedliśmy z pojazdu i ustawiając się w szeregu, z karabinami wzdłuż prawej nogi, wysłuchaliśmy tego, co miał do powiedzenia Lenny McAvoy. Najpierw przypomniał parę regulaminowych spraw, później wyjaśnił szczegóły misji, które każdy znał już na pamięć. Nie powiedział kompletnie nic, czego warto by w tym momencie wysłuchać.
Po przemówieniu Lenny’ego pobiegliśmy kilkanaście metrów, uważając na snajperów, którzy mogli zająć swoje stanowiska po tym jak zauważyli ciężarówkę Patrolu miejskiego. Gdybym to ja kierował misją, pojazd zostawilibyśmy dużo dalej. Okazało się jednak, że nikt nawet nie próbował do nas strzelać. Po chwili weszliśmy już do jednego ze starych, biednych budynków tej dzielnicy.
(2)
Jego ręce, w których spoczywała ciepła jeszcze broń, drżały, po czym opuściły się wzdłuż ciała a karabin upadł na ziemię. Przed nim leżały zwłoki młodej kobiety, rozszarpane serią ostrych pocisków. Ale on nie widział martwej kobiety. Stała przed nim tak jak przed chwilą, w jej oczach widać było niezliczone pokłady przerażenia, które chciało wydobyć się przez jej zaciśnięte usta. Wiedziała, że zaraz umrze. Nacisnął spust. Zrobił to bez zastanowienia, niemal instynktownie. Widział jak upada na ziemię, patrzył jak jej krew rozlewa się po brudnym gumolitowym podłożu. Ona jednak wciąż tam stała patrząc na niego, czekając aż naciśnie spust.
- Danny… - rozległ się głos za jego plecami.
Zaciskająca się na jego ramieniu ręka, pociągnęła go do tyłu. Odwrócił się i ujrzał twarz Andy’ego.
- Musiałeś to zrobić – powiedział Andy. – Gdybyś tego nie zrobił…
- Gówno mnie to obchodzi… - wrzasnął mu w twarz. – Spierdalam stąd.
- Nie możesz. Jeśli teraz wyjdziesz z tego budynku będzie to równoznaczne z dezercją.
- Powiedziałem przecież, że…
- Posłuchaj. Musisz zdecydować, po której stronie stoisz. Właśnie zabiłeś rewolucjonistkę. Tam obok chłopaki nadal do nich strzelają. Nie możesz przyłączyć się do rewolucji, bo zrobiłeś to, co zrobiłeś. Jeśli teraz odejdziesz to będziesz miał przeciw sobie ich i nas. Nie potrafisz tego zrozumieć?
On jednak niczego już nie chciał zrozumieć. Wcale nie musiał zabijać tej dziewczyny. Ona też nie musiałaby zabić jego. Nie musieli tu wchodzić, a gdyby nie zagrożenie ze strony korporacji tamci nie próbowaliby zabić jego i całego jego patrolu.
- O co my walczymy? – spytał, spokojnym już głosem Danny.
- O swoje życie człowieku. To wszystko, o co musimy teraz walczyć. Jeśli nie opowiesz się po którejś stronie, to prędzej czy później cię zabiją. Nie ważne którzy.
- A oni?
- O to samo.
(3)
Z placu gdzie się zatrzymali, zabrano ciężarówkę. Teraz było ich tylko dziewięciu, bo nie mogli już liczyć na zastępcę dowódcy, George’a Overhilla, który leżał teraz twarzą do ziemi. Jego część znajdowała się na ścianie, rozbryzgnięta niczym czerwona farba, którą ktoś dla kawału chlusnął, zamazując fakturę odchodzącej tapety.
Lenny, który jeszcze przed chwilą wpakował większość swojego zapasu amunicji w ściany, i niewielką część w członków rewolucji, teraz wymiotował na chodnik. Jeszcze przed chwilą stał z kamienną twarzą, sprawiając wrażenie poważnego dowódcy. Jednak jego twarz już wtedy była trochę zbyt blada, i Danny wiedział, co stanie się za chwilę.
Kiedy Lenny klęczał na chodniku podpierając się drżącymi rękoma, chroniąc twarz przed upadkiem w to co właśnie z niego wypłynęło, podszedł do niego Paul Luis.
- I co? śmieszne prawda? – spytał Paul, podniesionym głosem. On także ledwo panował nad ogarniającą wszystkich paniką.
Tym razem dowódca nawet nie podniósł spojrzenia. Wciąż wymiotował.
- Widzę, że nie jest ci już tak do śmiechu? - głos Paula coraz bardziej zaczynał przypominać wrzask.
- Daj… daj mi spokój… - odezwał się Lenny.
Danny do tej pory był przekonany, że widział jak pewność Lennego znika na placu apelowym, gdzie dostał przydział, który mu nie odpowiadał. Myślał, że pewność ta znikła w świetlicy, podczas spięcia z Paulem Luisem. Jednak zrozumiał, że zdarzyło się to dopiero teraz. Głos Lennego nie przypominał już głosu należącego kiedyś do tego rosłego blondyna. Był piskliwy i zachrypnięty. Jednak Paula to nie zniechęciło. Wręcz przeciwnie.
- Myślałeś, że będzie tak jak w telewizji. Może miałeś nadzieję pośmiać się trochę z padających na ziemię rewolucjonistów?
- Proszę… przestań - pisnął Lenny.
- Nie! – wrzasnął Paul, tym razem tracąc nad sobą wszelką kontrolę.
Jednak, dał spokój. Może tylko dlatego, że na jego czole pojawiła się czerwona plamka, z której po chwili pociekła krew. Może gdyby jego trup nie padł właśnie na chodnik obok Lenny’ego, Paul wciąż wrzeszczałby, może nawet jeszcze gorzej. Był najmłodszy z nich wszystkich. Miał szesnaście lat, ale w środku był od dawna zgorzkniałym starcem. Korporacje zabrały mu rodzinę, zabrały młodość i kazały spłacić jego dług wdzięczności w Siłach Zbrojnych. Może nawet by mu się to udało, ale teraz już go nie było. Było tylko jego martwe ciało.
Lenny, który właśnie przestał rzygać na chodnik, zorientował się, że obok niego leży kolejne martwe ciało, chłopaka z jego oddziału. Był to drugi, prawdziwy trup, w jego życiu. Tak się też złożyło, że martwy Paul Luis był ostatnią rzeczą, jaką w życiu ujrzał. Rozległ się kolejny, cichy strzał. Wszyscy słyszeli jego ostatnie słowa, zanim został zastrzelony. „To nie może dziać się naprawdę” powiedział Lenny. Jednak mogło.
Teraz wszyscy biegli spowrotem do budynku, w którym przed chwilą wystrzelali całą grupę rewolucjonistów. Zostało ich siedmiu.
- Co tu się do cholery dzieje?! – spytał jakiś chłopak.
Był to David Orwell, jeden z tych, z którymi Danny gadał czasami o życiu sprzed powołania. Wiedział, że David podobnie jak Lenny chciał iść na służbę. Miał kilku braci, którzy służyli w Siłach Zbrojnych. Powiedział, że byłby czarną owcą w rodzinie, gdyby nie wzięli go na służbę. Tylko, że wtedy David nie wiedział, co to Patrol Miejski. Teraz wszyscy zaczęli już domyślać się, że służą bardziej jako mięso armatnie nie żołnierze. Jednak, nikt nie potrafił powiedzieć tego głośno. Nie potrafili też powiedzieć tego sobie w duchu. Widocznie takie przeczucia można jedynie zagłuszać. Są przecież w potrzasku. Nie wydostaną się stąd o własnych siłach, a pomoc najprawdopodobniej nigdy nie nadejdzie. Jasne, że nie nadejdzie, pomyślał Danny, po raz drugi już dziś rzucił karabin na ziemię, który najwidoczniej nie chciał go opuścić. Następnie podniósł do góry ręce i wyszedł na plac. Wszedł do paszczy lwa bezbronny, jednak nie miało to żadnego znaczenia. Broń nie mogła mu już pomóc. Nigdy nie mogła.
- Co ty wyprawiasz Danny? – powiedział Andy Perry, i również wyszedł na plac z podniesionymi rękoma.
Po chwili stali tam już wszyscy. Siedmiu dezerterów, którzy nie mogli już liczyć na przyjaźń korporacji. Nie mogli też liczyć na przyjazne nastawienie rewolucjonistów, którzy otoczyli ich z karabinami. Zabili dziś około dwudziestu członków rewolucji. Tamci wykończyli tylko trzech, jednak najwidoczniej nie mieli zamiaru powiększać tej liczby. Przynajmniej na razie.
ROZDZIAł 4
śMIERć
Przez chwilę Danny był przekonany, że udało im się przeżyć. Tylko przez chwilę. Ale dotarło do niego, że kiedy wyszli na plac, tak naprawdę nikt się nie pojawił. Stali tam przez jakiś czas. Nikt nie zauważył, że są pod ostrzałem, że wszyscy po kolei padają na ziemię. Kiedy Danny umierał, czuł tylko żal, że to wszystko tak właśnie się kończy. Przegrali tą walkę. I choć nie była to ich walka, to przecież stali po określonej stronie. Musieli.
żołnierze, którzy do nich strzelali zwinęli swój sprzęt i zniknęli ze swoich stanowisk. To miejsce nie było bezpieczne dla nikogo. Również dla członków rewolucji.
Chociaż tak naprawdę, nic dla małej grupki Sił Zbrojnych nic już nie było niebezpiecznie. Przecież nie żyli.
ROZDZIAł 5
śMIERć
- … jednak okazało się, że kula musnęła tylko moją czaszkę. Kiedy padłem nieprzytomny na ziemię, z twarzą zalaną krwią, snajperzy nie zorientowali się, że moje serce wciąż pracuje. Nie mieli czasu by sprawdzić czy wszyscy nie żyją. Musieli uciekać, bo wtedy przyjechaliście wy – powiedział Danny, kończąc swoją relację z całego zajścia.
Siedzący na krześle obok agent korporacji spojrzał na jego bladą twarz, która zdradzała jak blisko śmierci znajdował się człowiek w szpitalnym łóżku.
- Jesteś więc dezerterem chłopcze. Co więcej, namówiłeś resztę oddziału do buntu – twarz agenta nie zdradzała żadnych emocji. – Przykro mi, ale naprawdę muszę to zrobić.
Mężczyzna podszedł do skomplikowanej aparatury, która podtrzymywała życie Danny’ego. Szybkim ruchem wyrwał wtyczkę z kontaktu. Z ust Danny’ego wyrwał się cichy jęk, który zagłuszyło buczenie gasnącej maszyny. Kiedy drzwi zamknęły się za agentem korporacji, w pokoju panowała już kompletna cisza.
KONIEC
2
„Nad Rypinem leciało stado wron, chuj wie skąd, chuj wie skąd „ Rypin znany jest.
Mam zły humor więc bez bawienia się w uwagi od razu daję ci warna za pisanie kretyńskich postów. - winky
Mam zły humor więc bez bawienia się w uwagi od razu daję ci warna za pisanie kretyńskich postów. - winky
3
Postanowiłam komentować najpierw te opowiadania, które mają najmniejszą liczbę odpowiedzi.
Mankamentem tej pracy jest styl. Starsz się za dużo pokazać na raz, przeładowujesz zdania.
Efekt jest odwrotny do zamierzonego - zamiast zaciekawić czytelnika, męczysz go. Zdania są okropnie długie i ciężko się je czyta.
Podczas lektury bardziej się skupiam nad sensem poszczególnych zdań niż nad treścią opowiadania.
Podkreślę też, że lubię długie zdania - w wykonaniu Poe'go to majstersztyk. Twoje niestety robią złe wrażenie.
Nie czytałam wcześniejszych twoich opowiadań, więc nie odpowiem na pytanie w sprawie postępów.
Ocenę wystawię, kiedy przeczytam całość. Na razie nie starczy mi czasu, postaram się jutro.
Na pocieszenie dodam tylko, że pisząc swoje pierwsze opowiadania, popełniałam identyczny błąd.
Mankamentem tej pracy jest styl. Starsz się za dużo pokazać na raz, przeładowujesz zdania.
Efekt jest odwrotny do zamierzonego - zamiast zaciekawić czytelnika, męczysz go. Zdania są okropnie długie i ciężko się je czyta.
Podczas lektury bardziej się skupiam nad sensem poszczególnych zdań niż nad treścią opowiadania.
Podkreślę też, że lubię długie zdania - w wykonaniu Poe'go to majstersztyk. Twoje niestety robią złe wrażenie.
Nie czytałam wcześniejszych twoich opowiadań, więc nie odpowiem na pytanie w sprawie postępów.
Ocenę wystawię, kiedy przeczytam całość. Na razie nie starczy mi czasu, postaram się jutro.
Na pocieszenie dodam tylko, że pisząc swoje pierwsze opowiadania, popełniałam identyczny błąd.
4
witam.
to może ja, jako czytelnik, pokusze sie o mały komentarz:
STYL
Dośc szarpany. Są fragmenty, które czyta się płunnie i nawet wciągaja, jednak gdy tylko człowiek w taki fragment "wejdzie" nagle pojawia się cos, co jest jakby zupełnie z innej beczki i psuje radośc czytania.
"Chwilę później schodził już po schodach w holu ani na chwilę nie przyspieszając obrotów silnika jego organizmu. "
"Lekki wietrzyk poruszając liśćmi drzew uruchamiał krajobraz, "
To tylko przykład.
Powinieneś popracować troszkę nad doborem odpowiednich słow.To po pierwsze. Po drugie - niektóre zdania sa za długie, przez co czytelnik traci ich sens, albo musi sie wracać, aby dokładnie zrozumiec o co w nich chodzi.
"Był to jeden z tych ciepłych, lipcowych poranków, kiedy miasto budzi się ze snu, witane przez śpiew ptaków, które korzystając z letniej pogody dają upust swej potrzebie urozmaicenia świata przez melodyjne, szyfrowane dysputy."
Troszkę to za długie.
POMYSł
Pierwsze co mi się skojarzyło to filmy Paula Verhoevena połączone z "Equilibrium" Wimmera.Te same klimaty, ci sami bohaterowie, ten sam kontrolowany przez wszechwładna Korporacje świat, w którym wystepuja trzy strony - Dobrzy Rządowi, żli Rebeliańci i Bogu ducha winni zwykli ludzie.
Mimo to sam pomysł, który podjałeś (bohater po praniu mózgu przez tych Właściwych, który w końcu przejrzał na oczy) jest wdzięczny. Wyeksploatowany na wszystkie strony (od Kmicica po Dartha Vadera), ale nadal mający swój urok.
FABUłA
Słaba strona opowiadania. schematyczna i przewidywalna. Jedyne, co troszke zaskakuje to zakończenie (czyli rozdział 5), choc i tak nie do końca.
Czytelnik jest w stanie "jak po sznurku" przewidziec kolejne zdarzenia.
Piekny dzien - powołanie - szkolenie -akcja...
Po za tym brakuje mi tutaj czegoś... Czegoś, co sprawiłoby, że to opowiadanie czytałby się z zapartym tchem.
Patrz - podjąłes temat niemal identyczny jak w w/w filmach czy ksiązkach, a jednak losy Anakina/Vadera, Kmicica czy Kleryka Johna Prestona jakos bardziej wciągały i emocjonowały.
Poprostu zabrakło tutaj potocznie mówiąc "gawędziarstwa", czyli sztuki opowiadania.Nie chodzi mi o rozwlekłe gadanie ale o umiejętność przelani na papier/komputer swojego pomysłu W CIEKAWY DLA CZYTELNIKA SPOSóB.
BłęDY
Akurat od tego są tu lepsze osoby (AM naprzykład) jednak od siebie dodam, że dopatrzyłem się kilku błędów stylistycznych, powtórzeń, brakującyh przecinków itp.
Tu akurat oddaje polę lepszym ode mnie (AM, gdzie jesteś?)
"Z placu gdzie się zatrzymali, zabrano ciężarówkę. Teraz było ich tylko dziewięciu, bo nie mogli już liczyć na zastępcę dowódcy, George’a Overhilla, który leżał teraz twarzą do ziemi. Jego część znajdowała się na ścianie, rozbryzgnięta niczym czerwona farba, którą ktoś dla kawału chlusnął, zamazując fakturę odchodzącej tapety.
Lenny, który jeszcze przed chwilą wpakował większość swojego zapasu amunicji w ściany, i niewielką część w członków rewolucji, teraz wymiotował na chodnik."
Powtórzenia to jedno, odczytac poprawnie sens wypowiedzi (zwłaszcza o czerwonej farbie) to drugie.Za długie, za skomplikowane i nie do końca dobrze sformuowana przenosnia.
"Był to jeden z tych ciepłych, lipcowych poranków, kiedy miasto budzi się ze snu, witane przez śpiew ptaków, które korzystając z letniej pogody dają upust swej potrzebie urozmaicenia świata przez melodyjne, szyfrowane dysputy. Lekki wietrzyk poruszając liśćmi drzew uruchamiał krajobraz, czyniąc go mniej statycznym, niczym obrazek z pocztówki, który właśnie ożył i postanowił pokazać wszem i wobec, że jego tytuł to życie. W takiej atmosferze, dzieci wychodzące ze swych domów biegły we wszelkie możliwe strony, oczywiście omijając szerokim łukiem drogę, którą jeszcze miesiąc temu musiały chodzić do szkoły."
Tu również jak powyżej - zagubiony sens wypowiedzi, zbyt długie i skomplikowane przenosnie. Kilkukrotnie próbowałem zrozumiec sens porównania z obrazkiem z pocztówki, po czym dałem za wygrana.
Sądze, że to niezbyt trafione porównanie.
PODUMOWANIE
Mam nadzieje, że w chwili obecnej Twój warsztat sie polepszył. Powyższy tekst nie nalezy niestety do dobrych. Pomimo wybrania dość wyeksploatowanego pomysłu, mozna było fabułę nieco urozmaicić i pokierowac w troszkę inny sposób. Troszke tu wina trzymania się utartych szlaków jak i sposobu narracji.
A co było gdyby całe opowiadanie snuł ów agent korporacji z ostatniego rozdziału, jednak całośc poprowadzic tak, aby czytelnik dowiedział sie o tym na samym końcu? Wówczas masz zaskoczenie, bo cały czas uważał że narratorem jest Danny, utożsamiał się z nim, z jego przemysleniami itp, a tu okazuje się, że caąopowieśc snuł agent w formie "barowej" opowieści, której czytelnicy sa "słuchaczami".
Czytelnika nalezy zaciekawic i zaskoczyc, tak aby z wypiekami na twarzy czytał do samego końca.
A na finał zostawic owa przysłowiowa "wisienkę z tortu"
Tutaj tego zabrakło.
Mam nadzieję, że w króce poczytam nowsze Twoje teksty i radością stwierdzę postepy w warsztacie.
Pozdrawiam
Black
to może ja, jako czytelnik, pokusze sie o mały komentarz:
STYL
Dośc szarpany. Są fragmenty, które czyta się płunnie i nawet wciągaja, jednak gdy tylko człowiek w taki fragment "wejdzie" nagle pojawia się cos, co jest jakby zupełnie z innej beczki i psuje radośc czytania.
"Chwilę później schodził już po schodach w holu ani na chwilę nie przyspieszając obrotów silnika jego organizmu. "
"Lekki wietrzyk poruszając liśćmi drzew uruchamiał krajobraz, "
To tylko przykład.
Powinieneś popracować troszkę nad doborem odpowiednich słow.To po pierwsze. Po drugie - niektóre zdania sa za długie, przez co czytelnik traci ich sens, albo musi sie wracać, aby dokładnie zrozumiec o co w nich chodzi.
"Był to jeden z tych ciepłych, lipcowych poranków, kiedy miasto budzi się ze snu, witane przez śpiew ptaków, które korzystając z letniej pogody dają upust swej potrzebie urozmaicenia świata przez melodyjne, szyfrowane dysputy."
Troszkę to za długie.
POMYSł
Pierwsze co mi się skojarzyło to filmy Paula Verhoevena połączone z "Equilibrium" Wimmera.Te same klimaty, ci sami bohaterowie, ten sam kontrolowany przez wszechwładna Korporacje świat, w którym wystepuja trzy strony - Dobrzy Rządowi, żli Rebeliańci i Bogu ducha winni zwykli ludzie.
Mimo to sam pomysł, który podjałeś (bohater po praniu mózgu przez tych Właściwych, który w końcu przejrzał na oczy) jest wdzięczny. Wyeksploatowany na wszystkie strony (od Kmicica po Dartha Vadera), ale nadal mający swój urok.
FABUłA
Słaba strona opowiadania. schematyczna i przewidywalna. Jedyne, co troszke zaskakuje to zakończenie (czyli rozdział 5), choc i tak nie do końca.
Czytelnik jest w stanie "jak po sznurku" przewidziec kolejne zdarzenia.
Piekny dzien - powołanie - szkolenie -akcja...
Po za tym brakuje mi tutaj czegoś... Czegoś, co sprawiłoby, że to opowiadanie czytałby się z zapartym tchem.
Patrz - podjąłes temat niemal identyczny jak w w/w filmach czy ksiązkach, a jednak losy Anakina/Vadera, Kmicica czy Kleryka Johna Prestona jakos bardziej wciągały i emocjonowały.
Poprostu zabrakło tutaj potocznie mówiąc "gawędziarstwa", czyli sztuki opowiadania.Nie chodzi mi o rozwlekłe gadanie ale o umiejętność przelani na papier/komputer swojego pomysłu W CIEKAWY DLA CZYTELNIKA SPOSóB.
BłęDY
Akurat od tego są tu lepsze osoby (AM naprzykład) jednak od siebie dodam, że dopatrzyłem się kilku błędów stylistycznych, powtórzeń, brakującyh przecinków itp.
Tu akurat oddaje polę lepszym ode mnie (AM, gdzie jesteś?)
"Z placu gdzie się zatrzymali, zabrano ciężarówkę. Teraz było ich tylko dziewięciu, bo nie mogli już liczyć na zastępcę dowódcy, George’a Overhilla, który leżał teraz twarzą do ziemi. Jego część znajdowała się na ścianie, rozbryzgnięta niczym czerwona farba, którą ktoś dla kawału chlusnął, zamazując fakturę odchodzącej tapety.
Lenny, który jeszcze przed chwilą wpakował większość swojego zapasu amunicji w ściany, i niewielką część w członków rewolucji, teraz wymiotował na chodnik."
Powtórzenia to jedno, odczytac poprawnie sens wypowiedzi (zwłaszcza o czerwonej farbie) to drugie.Za długie, za skomplikowane i nie do końca dobrze sformuowana przenosnia.
"Był to jeden z tych ciepłych, lipcowych poranków, kiedy miasto budzi się ze snu, witane przez śpiew ptaków, które korzystając z letniej pogody dają upust swej potrzebie urozmaicenia świata przez melodyjne, szyfrowane dysputy. Lekki wietrzyk poruszając liśćmi drzew uruchamiał krajobraz, czyniąc go mniej statycznym, niczym obrazek z pocztówki, który właśnie ożył i postanowił pokazać wszem i wobec, że jego tytuł to życie. W takiej atmosferze, dzieci wychodzące ze swych domów biegły we wszelkie możliwe strony, oczywiście omijając szerokim łukiem drogę, którą jeszcze miesiąc temu musiały chodzić do szkoły."
Tu również jak powyżej - zagubiony sens wypowiedzi, zbyt długie i skomplikowane przenosnie. Kilkukrotnie próbowałem zrozumiec sens porównania z obrazkiem z pocztówki, po czym dałem za wygrana.
Sądze, że to niezbyt trafione porównanie.
PODUMOWANIE
Mam nadzieje, że w chwili obecnej Twój warsztat sie polepszył. Powyższy tekst nie nalezy niestety do dobrych. Pomimo wybrania dość wyeksploatowanego pomysłu, mozna było fabułę nieco urozmaicić i pokierowac w troszkę inny sposób. Troszke tu wina trzymania się utartych szlaków jak i sposobu narracji.
A co było gdyby całe opowiadanie snuł ów agent korporacji z ostatniego rozdziału, jednak całośc poprowadzic tak, aby czytelnik dowiedział sie o tym na samym końcu? Wówczas masz zaskoczenie, bo cały czas uważał że narratorem jest Danny, utożsamiał się z nim, z jego przemysleniami itp, a tu okazuje się, że caąopowieśc snuł agent w formie "barowej" opowieści, której czytelnicy sa "słuchaczami".
Czytelnika nalezy zaciekawic i zaskoczyc, tak aby z wypiekami na twarzy czytał do samego końca.
A na finał zostawic owa przysłowiowa "wisienkę z tortu"
Tutaj tego zabrakło.
Mam nadzieję, że w króce poczytam nowsze Twoje teksty i radością stwierdzę postepy w warsztacie.
Pozdrawiam
Black
"Stąpać po krawędzi, gdzie lęk i strach..."
Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.
Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.
5
No popatrz, nie jestem idiotką, domyśliłam się.zapytał stojącego w kuchni starszego brata.
- Mmmm – odpowiedział dość enigmatycznie Ernst, bo tak brat miał na imię.
Powtórzenia. Poza tym to drugie zdanie strasznie kiepskie, jeśli chodzi o tą "metaforę".że pusty żołądek wywrócił się kilka razy, by po chwili spocząć w pozycji określanej przez ludzi jako „do góry nogami”. Miał jedynie nadzieję, że żołądek nie posiadał żadnych nóg, gdyż mogłoby się to skończyć nagłą wizytą w ubikacji.
ze wszystkichnajwiększym z wszystkich
Danny czy stres?Sam w sobie stanowił jedynie przystawkę, przed tym, co miało go dziś czekać.
Przeładowanie przez dodatkowe słówka w stylu już, jednak.On w głębi ducha wiedział już jednak, że nie ważne jak długo będzie czekał, ojciec nie zjawi się już dziś.
Po "słyszał" i "ojca" niepotrzebny przecinek, za to powinien być przed "choć". "To" zupełnie niepotrzebne. I co oznacza przyrost naturalny brutto? O_oMimo to słyszał, co nieco od ojca, i choć nie był w stanie ogarnąć całej sytuacji, to wiedział przynajmniej, że permanentna wojna nieźle redukowała przyrost naturalny brutto ich kraju.
godo czego zobowiążą do te dwie literki.
zebranoZbrano ich z różnych szkół
Np kąpać się wspólnie pod prysznicem? XD Jak dla mnie bieganie, czołganie się i wszelkie inne ćwiczenia podczas szkolenia nie są wcale dziwne.Na ćwiczeniach kazano im biegać, czołgać się i robić różne dziwne rzeczy.
powtórzeniew jedynym prawdziwym budynku na terenie koszar. W budynku znajdowały się
Pojął i co potem? Urwałeś zdanie, nie dokończywszy rozpoczętej myśli.Kiedy Lenny pojął, że w Sali, za jego plecami dzieje się coś dziwnego.
Bez dwukropka. I przed "dodał" przecinek.Widząc tępy uśmiech Lennego dodał jeszcze: - Co za idiota…
Skoro było jasne, to BYłO, a nie wydawało się. Trochę bez sensu.wydawało się jasne, że nie żartuje.
Och, wreszcie w tej nudnawej narracji jakaś scena akcji, a Ty rozwlokłeś ją na trzy długaśne zdania :(Lenny chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tamten uniósł nogę do góry, ustawił stopę w poziomie i odepchnął się z całej siły od jego klatki piersiowej. Paul był na tyle niski, że ledwo sięgnął stopą do tej wysokości, ale kopnięcie było silne. Wystarczająco by odrzucić od siebie ich obu.
tę.grać w tą głupią grę
Zabranie do aresztu nie jest niczym przyjemnym ani pozytywnym, a z takimi rzeczami kojarzy się "dzięki". Tutaj powinno być "zabrano do aresztu przez". Chyba, że to miała być niby taka ironia.zabrano do aresztu dzięki
Powtórzenie.kto wbije ci nóż w plecy. Lenny, który zetknął się już dziś z jednym nożem, chyba postanowił, że lepiej znaleźć sobie jakieś wsparcie. Równie dobrze mógłby po prostu zająć się Paulem kiedy nie będzie świadków, ale co jeśli tamten pierwszy zaszlachtuje go tym swoim nożem?
W całym tym akapicie nadużywasz wyrażeń: grać, wygrać, pograć, gra.
Raz piszesz Lenny'ego, a raz Lennego. Zdecyduj się. A najlepiej sprawdź, jak jest poprawnie.
Poza tym jeszcze to, co wspomniał Frank Black z tym uruchamianiem krajobrazu i obrotami silnika organizmu, rzeczywiście brzmi kiepsko.
Nie doczytałam do końca, więc nie będę się wypowiadać o pomyśle i fabule. Choć już od samego początku trącało "Equilibrium".
6
Czyli jednak trochę mi się poprawił styl pisania. Tekst został zjechany praktycznie za wszystko a obecnie słyszę wciąż zarzut o zbyt długich zdanaich. No cóż. Chyba będzie trzeba teraz NAD TYM popracować. Gwoli ścisłości, Ten tekst pisałem około 2 lat temu, i chociaż miałem wtedy jakieś 18-19 (nie pamiętam) lat... to nie posiadam wcześniejszych prac.
Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut
7
Więc pracuj.
Przeczytałam, niestety fabuła również mi się nie podoba.
Nie przejmuj się. Wiem, że musiałeś się napracować, tekst jest obszerny.
Jestem ciekawa, czy sam widzisz usterki? Jeśli tekst powstał kawał czasu temu, powinieneś wyłapać co jest nie tak. Dwa lata to dość długo, żeby nabrać dystansu do własnego opowiadania. Wkleiłeś je w stanie nienaruszonym czy coś przerabiałeś?
Dwie porady -
1. Pokazuj prace, które twoim zdaniem są najlepsze, z których jesteś naprawdę zadowolony. A nie na zasadzie "zobaczcie jak kiedyś pisałem"
2. Piszesz dla czytelnika. Nie dla siebie. Musisz opowiadać, nie materializować pomysł.
Trzymaj się i pracuj.
Przeczytałam, niestety fabuła również mi się nie podoba.
Nie przejmuj się. Wiem, że musiałeś się napracować, tekst jest obszerny.
Jestem ciekawa, czy sam widzisz usterki? Jeśli tekst powstał kawał czasu temu, powinieneś wyłapać co jest nie tak. Dwa lata to dość długo, żeby nabrać dystansu do własnego opowiadania. Wkleiłeś je w stanie nienaruszonym czy coś przerabiałeś?
Dwie porady -
1. Pokazuj prace, które twoim zdaniem są najlepsze, z których jesteś naprawdę zadowolony. A nie na zasadzie "zobaczcie jak kiedyś pisałem"
2. Piszesz dla czytelnika. Nie dla siebie. Musisz opowiadać, nie materializować pomysł.
Trzymaj się i pracuj.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
8
Przed zamieszczeniem w tekście poprawiłem większość drobnych błędów. Jednak niemożliwością byłoby przekształćenie stylu, tym bardziej, że właśnie nie jest to dwustronnicowy tekst. Lubię go wciąż przede wszystkim za prostotę fabuły. Niestety nie przekłada się na prostotę języka, i to jest niedobrze. Powiedzmy, że to było na etapie, gdy jeszcze nie potrafiłem odróżnić jak co się pisać powinno. A jest to ważne. Mimo wszystko nie traktuję tego tekstu tylko jako "zobaczcie jak kiedyś pisałem". Nadal lubię tą historyjkę
A jaką ma wartość w oczach czytelników... To już do nich należy ocena.

Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut