W radiu leciał stary kawałek Bryana Adamsa. Zielona mała choinka zawieszona na lusterku huśtała się w rytm jazdy, bynajmniej nie odświeżając powietrza. W starym Fordzie Fiesta zakupionym niedawno, pomimo solidnego prania, wymianie niemal całego środka, nadal śmierdziało papierochami i słodkawym zaduchem.
Droga umykała szybko spod łysych kół srebrnego wozu. Białe pasy na środku jezdni tworzyły zwartą linię i kończyły się poza zasięgiem długich świateł. Pochylone nad jezdnią lampy, gdzieniegdzie tworzyły oazy pomarańczowego światła. Samochód minął ostatnią z nich i wjechał w gęsty szpaler drzew.
Ciemne chmury, zawadzały brzuszyskami o wysokie sosny. Na szybie pojawiły się
pierwsze nabrzmiałe krople, zwiastując nie tyle deszcz ile gwałtowną, krótkotrwałą ulewę z piorunami i zrywaniem dachów. Kierowca zamknął okno, przez które wpadł podmuch zimnego, wilgotnego powietrza. W chwilę później wycieraczki nie nadążały zbierać wody.
Wyjeżdżając zza zakrętu, prowadzący zauważył najpierw żółtą plamę, a potem niewyraźną postać idącą środkiem drogi. W ostatnim momencie gwałtownie wcisnął hamulec, prostując się w fotelu i z piskiem opon, ledwo panując nad samochodem, wyminął piechura. Klnąc na czym świat stoi, pojechał dalej.
Idący mężczyzna nie zmienił rytmu marszu, jak gdyby nie zauważając niczego i nie zdając sobie sprawy, że żółty słonecznik na podkoszulku właśnie uratował mu życie.
Kierowca przez chwilę walczył z wyrzutami sumienia, a potem zawrócił.
Kimkolwiek był Słonecznik, z pewnością nie zasługiwał na nocną wędrówkę w deszczu, po lesie, gdzie do najbliższego miasteczka jest dwadzieścia kilometrów. Inną sprawą niedającą spokoju było to, dlaczego mężczyzna idący środkiem drogi w ogóle nie zareagował. Przecież nikt nie może być, aż tak pijany czy naćpany by nie docierały do niego żadne zewnętrzne bodźce.
- Naprawdę Marzenko, twoje miękkie serce zaprowadzi cię do grobu - mruknęła do siebie kobieta kierująca wozem. - To może być psychopatyczny morderca, polujący na niewinne ofiary na wakacjach. Łowca organów, który usunie ci nerki i wywiezie do domu publicznego w Uzbekistanie. Ewentualnie może zrobić z ciebie gulasz.
Na myśl o gulaszu, Marzence zaburczało w brzuchu. W radiu poleciał nowy kawałek. Tym razem było to Don't worry.
Deszcz zelżał na sile, a ona już z daleka wypatrzyła jaskrawy słonecznik na czarnej koszulce i niczym nieodróżniających się od niej jeansach.
Musiała przyznać, że facet był cóż... duży. Przez chwilę zastanawiała się, czy zabierać go. Jednak dobre serce zwyciężyło.
- Podwieźć cię? - zapytała, kiedy zawróciła. Nie odpowiedział i nadal szedł swoim tempem.
Długie ciemne włosy zlepione miał przez deszcz, a z podkoszulka kapało. Zresztą cały wyglądał na nasiąkniętego wodą i sprawiał wrażenie brudnego. - W porządku? Do miasta jest spory kawał drogi, mogę cię podrzucić.
Przez myśl przemknęło jej, że zamoczy siedzenia. Mężczyzna odwrócił się w jej kierunku i dopiero teraz zauważyła, że cały bok twarzy ma poharatany, a spod koszuli cieknie nie tylko woda. Nie była ekspertem, ale jej zdaniem szok wyjaśniałby, dlaczego nie zareagował na wcześniejszą sytuację.
- Nie. - Głos miał głęboki i metaliczny, lekko chropawy.
- Nie? - powtórzyła i sięgnęła po telefon, żeby dzwonić po karetkę. Jak na złość nie było zasięgu. Zresztą czego się spodziewała w lesie podczas takiej pogody. Ba, nawet McFerrin dławił się głosem, usiłując przebić przez piski i zgrzyty w radiu. Pewna już, że będzie żałowała do końca, być może krótkiego życia, wysiadła. - Co się stało, że jesteś ranny?
Czarnowłosy spojrzał gdzieś ponad nią.
- Haensel. Musisz mi pomóc - powiedział powoli.
- Oczywiście - odparła Marzena, podążając wzrokiem za tym, na co zwrócił uwagę, ale nie było tam nic ciekawego. - To twoje imię? Tak się nazywasz? - dociekała.
Rozmówca jednak patrzył gdzieś w przestrzeń, nie zwracając na nią uwagi. Poczuła się nieswojo, a zimny dreszcz przebiegł po plecach.
„Samarytanka od siedmiu boleści, zawsze muszę pakować się w kłopoty. Nie trzeba było zawracać”.
Miała ochotę wyć ze złości.
- Nie.
- To twój przyjaciel? Mieliście wypadek?
O ile dobrze pamiętała, kilka kilometrów wcześniej było skrzyżowanie i wąska droga na zachód. Przez myśl przemknęły najgorsze z możliwych scenariuszy i zrobiło jej się dziwnie gorąco, a ręce spotniały.
Powtórne nie zbiło ją całkowicie z tropu.
- To, co się stało? Co z twoim przyjacielem?
Olbrzym skupił się teraz całkowicie na niej. Takie natężenie uwagi nie wróżyło niczego dobrego.
- Demon. - powiedział krótko, jakby to wszystko tłumaczyło. - Haensel sprowadzi pomoc.
Marzena cofnęła się o krok, niemal wpadając do środka samochodu. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu.
„Pieprzone Supernatural” - pomyślała.
Nie mogła trafić gorzej niż na wariata w środku lasu. Dlaczego nie kupiła paralizatora na wyprzedaży? Gazu albo chociaż kija bejsbolowego.
- Aha... – odpowiedziała powoli. - Jesteś łowcą jak Dean?
- Dean?
- Dean Winchester.
Przez chwilę patrzył gdzieś w dal, a potem odpowiedział.
- Nie. - Marzena po cichu, odetchnęła z ulgą. Za wcześnie. - Jak Michał. Archanioł.
„O Bosz, fan aniołów!” - pomyślała przerażona.
- Tak mam na imię, ale możesz mi mówić Misiek.
- Aha - odparła niezbyt mądrze. - Załóżmy, że faktycznie jesteś... Nim, to gdzie masz płonący miecz na diablice, znaczy demonice - powiedziała, podpierając się pod boki.
Misiek przez chwilę patrzył na nią uważnie, a potem zaczął szukać w kieszeniach spodni.
- Zły dobór słów - mruknęła młoda kobieta patrząc, co robi. - Wiesz, chodziło mi bardziej o miecz na wrogów, którym dźgasz. W sensie wpychasz w przeciwników. - Chrząknęła. Nawet według niej brzmiało to, co najmniej tendencyjnie.
- Mam! - krzyknął z tryumfem czarnowłosy i wyciągnął kosę.
- Poważnie? Tym czymś zabijasz demony? To jest broń na Lucyfera? – powiedziała z niedowierzaniem, patrząc na niewielki scyzoryk, którego ostrze nie mogło mieć więcej niż sześć centymetrów.
„Nawet nie jest srebrny”
- Zmienia rozmiar - uśmiechnął się szeroko, dumny z siebie. Marzena nie komentowała. Zacisnęła tylko mocno usta, mając nadzieję, że nie wyrwie się stamtąd kąśliwa uwaga. Mężczyzna przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Spojrzał do góry i powiedział poważnie:
- Proponuję, żebyśmy stąd szybko odjechali.
- A co z twoim przyjacielem.
- Przyjacielem?
- Twoją dziewczyną? Haensel?
- Znajdzie cię.
- Mnie? Dlaczego mnie? Jak to mnie? - Wsiadł do samochodu od strony pasażera. - A co z tobą? - Zajrzała do środka ani myśląc pakować się tam.
- Dwa kilometry dalej jest parking.
- Powinnam, chociaż zobaczyć ranę. Jestem studentką weterynarii... Miałam już do czynienia z ranami...
- Na parkingu - powiedział tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu, co oczywiście dziewczynie tylko podniosło ciśnienie. - Wsiadaj wreszcie.
Przeczesała dłonią krótkie jasne włosy, a uspokoiwszy się trochę, wpakowała się do środka.
- Czym się zajmujesz? - Usiłowała spokojnie zapytać, gdy ruszyli. Głos jej drżał z nerwów tak jak i ręce.
- Mówiłem.
- Marzena, jestem studentką, na trzecim roku i mam mnóstwo przyjaciół. - W duchu przewróciła oczami na to oczywiste kłamstwo. Znajomych miała niewielu, a raczej żadnego, który zainteresowałby się tym gdyby zniknęła. Nie imprezowała. Chłopaka ani dziewczyny nie miała. Wiecznie w książkach, a jedyną atrakcją było śpiewanie w chórze kościelnym i inne zainteresowanie, o którym teraz poinformowała towarzysza.
- Ponadto trenuję sztuki walki i mam siódmy stopień. Zdobyłam czwarte miejsce w Judo w zawodach krajowych. Rodzice wiedzą, że jadę do domu. Nie dawno do nich dzwoniłam...
Jej towarzysz wyglądał na uprzejmie zainteresowanego, co chwilę jednak dyskretnie zerkał do tyłu, w ciemność, na znikającą za nimi drogę.
- Dlaczego musi być srebrny? - zapytał po chwili. Dziewczyna uniosła zdziwiona, brew zastanawiając się, skąd wie, o czym wcześniej myślała. - Masz wakacje? - Skinęła głową, koncentrując się na drodze. - Wolne. Wspaniała sprawa, kiedy nic cię nie pogania. Możesz spać do dwunastej. Leżeć na plaży w ciepłym piasku, a w oddali słychać szum morza... - Rozmarzył się.
Przez chwilę milczeli. Marzena myślała nad planem ucieczki, a jej pasażer patrzył przed siebie i dziwnie się uśmiechał. To, że nie potrzebnie wracała, nie chciało jej wyjść z głowy.
Z niejaką ulgą zatrzymała samochód na parkingu. Niepokój i strach zeszły na dalszy plan. Nadal interesowała ją Haensel, o której Misiek nie wspominał więcej.
Nie śmiała jednak zapytać, było w nim coś dziwnego. Wytarła szybko mokrą ławkę i wskazała miejsce oświetlone światłami samochodowymi. Posłusznie usiadł, a ona zabrała się za oględziny.
- Dziwne - mruknęła. Mogłaby, przysiądź że jeszcze kilka chwil temu miał rany na policzku, a teraz były różowe i świeże blizny o rozstawie palców drobnej dłoni.
Mocno zarysowana szczęka była bez zarostu, a brązowe oczy intensywnie wpatrywały się w nią. Marzenka speszyła się i odsunęła. Mimo że wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat, miała wrażenie, że jest o wiele starszy.
- W bagażniku mam suche ubranie. Co prawda jest to różowy dres, ale chyba tylko w niego się zmieścisz - powiedziała, czerwieniąc się po czubki uszu. Nie należysz do gadatliwych, co? - dodała po chwili, podając mu suche ciuchy, pachnące płynem zmiękczającym.
- Moje zadanie nie wymaga mówienia.
Szybko pozbył się poszarpanego podkoszulka ze słonecznikiem. Zastanowiły ją stare i nowe blizny na klacie, której mógł pozazdrościć niejeden bywalec siłowni, z karnetem rocznym. Takiego wyglądu nie nabywa się, siedząc w domu albo na treningach, ale machając nożem przez miliardy lat.
- Myślałam, że jesteś ranny?
- Byłem.
Obejrzał różowy podkoszulek z nadrukiem na plecach w kształcie skrzydełek i napisem: „I'm angel”. Uśmiechnął się kącikiem ust, wciągając go na siebie i sięgnął po spodnie. Materiał bluzki zdecydowanie za ciasno leżał, eksponując każdy mięsień, a za krótkie spodnie sięgały połowy łydki.
- Więc jak to możliwe, że teraz nic ci nie jest? - Wskazał napis na koszulce. - Jasne
- Nie jestem wariatem, psychopatą, łowcą narządów, ani eksperymentem wojskowym.
- Jasne - przytaknęła, dla zasady. Jego słowa napełniły ją niepokojem. – Więc to Haensel tak cię urządziła. Twoja była - powiedziała z namysłem, zmieniając temat.
- Znaczy, była dziewczyna? - Upewnił się, marszcząc brwi, co nadało surowy wygląd jego twarzy. Marzenka skinęła głową. - Nie. Haensel, to Stróż, ale faktycznie urządził mnie tak demon.
„I wracamy do punktu wyjścia".- Westchnęła
- Nie wierzysz mi.
- Skądże znowu. - powiedziała wierna zasadzie, że z dziećmi, wariatami i policjantami się nie dyskutuje. Uśmiechnęła się, najszczerzej jak tylko potrafiła. - Co się stało z tą... Z twoim przeciwnikiem.
- Jest wyeliminowany.
Strach uderzył w nią z mocą tarana, zrobiło jej się gorąco, słyszała szybsze bicie swojego serca. Z trudem opanowała się na tyle, że powiedziała:
- Mały chyba był - głos jej drżał, aż dziw, że mężczyzna tego nie zauważył. Potarł policzek po świeżej bliźnie i odparł:
- Nie, aż tak.
- Czyli nic nam już nie grozi, tak? Możemy jechać spokojnie do miasta.
- Zawsze jakieś siły zagrażają ludziom.
- Rozumiem, ale teraz możemy jechać? Tak?
Spojrzał na nią uważnie.
- Na razie nic tu niema - odparł powoli, a Marzenka w myślach dodała:
„Oprócz ciebie".
Odwrócił się do niej bokiem, więc nie mogła zauważyć krzywego uśmiechu na jego twarzy.
- Do miasta jest jeszcze kawałek, więc jeśli się pospieszymy, zdążysz na śniadanie, a ja do znajomego, zanim wyjdzie do pracy.
Zgodziła się szybko, mając nadzieję, że wcześniej jej nie wyeliminuje. Całą sprawę morderstwa zgłosi na policję. Chociaż jakby się tak zastanowić, to nie koniecznie oznaczało zabicie.
Zerknęła na towarzysza podróży, zastanawiając się nad czymś intensywnie...
„Czy on czasem nie był ranny?”
Jeszcze chwilę temu wydawało jej się, że tak, ale teraz nie była tego pewna.
W ciemnym przedświcie, mokra asfaltowa droga kończyła się wraz z długimi światłami i to one wyznaczały kierunek, a sama Marzena miała wrażenie, iż jeździli w kółko.
Mężczyzna drzemał od dłuższego czasu, a ona nie miała ani serca, ani ochoty budzić go. Jej pasażer wbrew pozorom wcale nie spał mocno, kiedy zatrzymała się, ziewnął i spojrzał we wskazanym kierunku. Na jezdni ktoś stał. Mała drobna postać.
- To twoja była? – zapytała Marzenka.
- Nie. Zostań tu – odparł, zastanawiając się, czemu wciąż o to pyta. W efekcie doszedł raczej, do błędnych wniosków.
Zanim jednak wysiadł z wozu i ruszył w stronę nieznajomej, z bocznej ścieżki najpierw doleciał ich donośny turkot, a potem wytoczyło się sto dwadzieścia ton, rozpędzonej czystej mocy. Kobieta na drodze zdążyła się tylko odwrócić, w kierunku skąd dobiegał dźwięk.
- Przecież tu nie było torów!– krzyknęła w szoku, kiedy olbrzymia lokomotywa uderzyła z impetem w drobną kobietę, po to, by przewrócić się, bokiem zaryć w ziemi, drąc i targając za sobą drzewa oraz glebę. - Nie oznakowany przejazd - dodała po chwili, zdając sobie nagle sprawę, jakie mieli szczęście, że nie wjechali na tory. Czarnowłosy nie komentował, próbując ukryć nikły uśmieszek. - Musieli je chyba niedawno wybudować.
- Z pewnością. Tylko dlaczego puścili różową? - Na to, Marzenka nie miała odpowiedzi. ET 22 potocznie nazwana bykiem, z głośnym chrzęstem zatrzymała się, dymiąc, kopcąc, strzelając iskrami i przeraźliwie sycząc.
- Powinniśmy chyba coś zrobić - powiedziała, mając na myśli kobietę, która wcześniej stała na torach, oderwała spojrzenie od różowo brudnej lokomotywy i przyjrzała się uważnie towarzyszowi, słysząc jego słowa:
-Tak. Odjechać, zanim spod niej wylezie.
- Ty, chyba nie masz serca. Chcesz odjechać? Powinniśmy jakoś pomóc.
- Naprawdę?
Wskazała ręką pobojowisko. Nie miała pojęcia czy jest taki nieprzytomny i nieczuły, czy po prostu udaje.
- Twojej dziewczynie. Trzeba zadzwonić po pogotowie, spróbować podnieść to cholerstwo. Poinformować odpowiednie służby. - Sięgnęła po telefon. Nadal nie było zasięgu.
- Nie wolno wchodzić nam w bezpośrednie relacje z ludźmi oraz trwałe związki. Poza tym, czy ty się słyszysz? Chcesz podnieść sto dwadzieścia ton? W jaki sposób? - Podrapał się po brodzie. - I jeśli jest to człowiek, to bardzo martwy.
- Dlaczego, nie możesz wchodzić w relacje... - Jej pytanie przerwał zgrzyt metalu i całe ET22 drgnęło. Przez chwilę Marzenka myślała, że przewróci się jeszcze bardziej na bok, ale ze zdziwieniem zarejestrowała, że lokomotywa się podnosi nieco. Drobna dłoń ukazała się w szparze między kołami a ziemią. Rozległ się huk i róż został pogrzebany pod składem towarowym. Kilka ciężkich wagonów tworzyło teraz całkiem spory, kolorowy kopiec żelastwa.
Marzenka wystawiła głowę przez okno i spojrzała w niebo, wypatrując kolejnych wagonów.
- Czy możemy jechać, zanim znowu wylezie? - zapytał ktoś z tyłu. Dziewczyna odwróciła
się gwałtownie i spojrzała wprost na chudego i drobnego osobnika w podniszczonej jeansowej kurtce o dłuższych szpakowatych włosach i ostrym nosie. Zdziwiona przyglądała się mężczyźnie, nie wiedząc, jak właściwie ma zareagować. - Nie powiedziałeś jej - stwierdził osobnik, nie komentując różowego dresu i miny dziewczyny.
- Mówiłem. Dawałem znaki - oparł Misiek.
- Widocznie słabe. Haensel - przedstawił się, odpowiadając na niezadane pytanie. - Twój Stróż, a to Archanioł Michał.
- Oczywiście - zgodziła się zbyt szybko.
- Mówiłem, że nie uwierzy. Dalej ma nas za wariatów - powiedział, kiedy ruszyła, wycofując wozem.
- Nie. Po prostu... - zaczęła mówić. W głowie miała chaos, a wydarzenia sprzed chwili niczego nie ułatwiały. Zaczęła zastanawiać się, czy to, co mówili, nie było, aby prawdą. Chociaż dziwną, nie mniej od różowego pociągu i kolorowych wagonów spadających z nieba.
- Jesteśmy aniołami - powiedział dźwięcznie - A to miejsce jest chwilowo odcięte od normalnego świata, ale nie obawiaj się...
Michał parsknął, słysząc standardową regułkę.
- Co to oznacza? Jesteśmy w innym wymiarze? Wpadliśmy w czarną dziurę? Jakby na herbatkę do piekła? - powiedziała blondynka z ironią, którą zwykle stosowała jako tarczę przed tym, czego się bała.
- Tylko. - Zerknęła na tego, który podawał się za archanioła. - Nie tak jakby, tylko. Stąd nic nie idzie do nieba.
- Jasne. - Wydęła wargi, zirytowana. - Jesteśmy na drodze z Jasinki Małej do Zadupia. Chcesz mi wmówić, że w Zadupiu jest piekło? Straszna to dziura, ale bez przesady.
- Po prostu, postaraj się nie umrzeć. - Nie zamierzała umierać, przynajmniej nie w najbliższym czasie. - Jak wygląda sytuacja? - zapytał po chwili, siedzący na przednim siedzeniu.
- Większość zbiera się na obrzeżach lasu, tam też są Zastępy przygotowujące się do walki. Problem w tym, że wszystkie granice są szczelne oprócz jednej.
- Pułapka - powiedziała Marzenka, krzywiąc się nieco.
- Mhm - zgodził się Michał - My jednak nie mamy wyboru. Mogę prowadzić, jeśli jesteś zmęczona.
- Co? Jasne - powiedziała. Niewyjaśnionym sposobem znajdując się na tylnym siedzeniu, stwierdziła, że musi dokładnie dobierać słowa i przestać się wszystkiemu dziwić.
- Jesteś w stanie ją przerzucić - spytał kierowca.
- Tak. Paragraf 4 - odparł Haensel.
- To, co tak długo zajął ci powrót?
- Gabryjel. Nie mogłem go znaleźć.
Michał sapnął:
- Stary dobry Gabryś. Zawsze niedostępny.
- Paragraf 4?
- Człowiek w niebezpieczeństwie - odparł, wpatrując się w drogę.
- Ok. Jeśli granice jak sam mówiłeś, są uszczelnione, to jak On się tu dostał? Gabryjel go przerzucił?
Haensel odwrócił się do niej na siedzeniu i powiedział:
- Jestem twoim Stróżem. W skrócie zawsze tam gdzie ty.
- Czyżby? - fuknęła - To gdzie byłeś, kiedy walił się mój świat? Gdy wszystko się sypało, a w końcu legło w gruzach. No? Gdzie się podziewałeś?! – Każde słowo ociekało jadem.
- Podpierałem ściany - odparł spokojnie.
- Właśnie! Podpierałeś ściany! Podpierałeś? - Gniew szybko zniknął. Marzenka nigdy zbyt długo nie trzymała urazy. Zrezygnowana, wyglądała w ciemność, pogrążając się w ponurych myślach.
- Zawsze byłem z tobą. W każdym momencie błagałem, aby wybaczone były twoje błędy.
- Nigdy nie czułam twojej obecności - powiedziała cichutko blondynka, pewna, że jej nie usłyszą.
- A jednak.
- Ale się zrobiła telenowela. Ckliwa i płaczliwa. - prychnął Misiek. - Myślę, że powinnaś się przespać. Przed nami jeszcze daleka droga. Dziewczyna momentalnie zasnęła z głową opartą o szybę, pochrapując lekko.
- Nie możesz pozwolić na to, żeby była w takim stanie, bo zacznie przyciągać mrok - powiedział kierowca. - Pragnę ci również przypomnieć, że służymy Bogu nie ludziom i jeśli błagają o pomoc, pamiętaj, aby było to zgodne z Jego wolą.
- Przestrzegam tego.
- Wiem. Nie zapominaj o tym i nie naginaj zasad. - Brzmiało to, jak ostrzeżenie, a wiadome było, że Michał był dobrym obserwatorem, jak i również nic nie robił bezcelowo. Przywódca zastępów nie należał również do spolegliwych i ciężko było go zwieść.
- Dobrze - odparł pokornie Haensel.
Archanioł najwyraźniej zakończył rozmowę i nie zamierzał do niej wracać, jego szpakowaty towarzysz wpatrywał się w szarzejące w blasku nadciągającego dnia, pobocze. Las powoli się kończył, a pomiędzy drzewami widać było niewyraźne sylwetki.
- Nie przybierają już kształtów – odezwał się. Dla niego te postacie były odrażające i wstrętne, jak dłubanie w ropiejącej ranie, kiedy każdy ruch naraża cię na ból, a nie możesz przestać.
Michał nie komentował, już dawno przywykł. Był pewny, że nie będą czekać w nieskończoność i zanim dotrą do granicy, z pewnością ich zaatakują. Z chęcią zostawiłby wóz, ale będzie im potrzebny po drugiej stronie. Był gotowy na najgorsze.
- Idę do tyłu - powiedział w końcu, a Haensel z westchnieniem zmaterializował się za kierownicą, przybierając bliższą mu formę. Nie było sensu tkwić w ludzkim ciele, które ograniczało ich.
- Zastanawiałeś, co by było, gdyby nie zawróciła? - zapytał kierowca.
- Nie chciałem, żeby wracała, miała szansę wymknąć się bez szwanku, ale tak. Pomyślałem - odparł, ochraniając Marzenkę skrzydłami.
****
- Świecisz - stwierdziła Marzenka, kiedy w jakiś czas później otworzyła oczy i ujrzała jaśniejące oblicze Michała. Bardziej poczuła, niż zobaczyła, że się uśmiechnął, a do jej umysłu spłynęły słowa.
„Tak bywa"
Rozejrzała się po samochodzie, który obaj zajmowali niemal całkowicie, skrząc się niczym śnieg w słońcu odbijający błękitnawe światło. Czuła się tak bezpiecznie i dobrze w towarzystwie tych istot.
- Mogę o coś zapytać?
W umyśle poczuła przyzwolenie i wyczekiwanie. Przez chwilę ustanawiała się jak ubrać w słowa to, co nie dawało jej spokoju.
- Jesteś patronem wielu rzeczy, wielu zawodów i osób. Wiele masz obowiązków, wiec jak... jak możesz być wszędzie na raz? To przecież niemożliwe.
„Dlaczego?”
Marzenka wzruszyła ramionami.
Las przed nimi rozstępował się jak Morze Czerwone. Za oknem szalała burza. Ogień trawił wszystko, a drzewa za nimi przewracały się niczym zapałki trącone palcem przez nieuważnego olbrzyma. Tu w środku, był spokój, jak na jednej jedynej wyspie nieogarniętej chaosem i zniszczeniem. Była jak zamknięta w bańce idealnej ciszy ani szum wiatru, ani zapach dymu czy gorąc nie przenikał do wewnątrz, czuła się naprawdę szczęśliwa i wolna jak nigdy dotąd.
- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czułam się tak lekka.
Znowu gdzieś blisko serca poczuła uśmiech, który jednak szybko zgasł, gdy spłynął do niej jadowity skrzek, a Marzenka bardzo wyraźnie ujrzała uśmiech z rodzaju tych zwiastujących wielki i rychły łomot po nerkach. Miała tylko nadzieję, że nie ona znajdzie się na celowniku.
Las łagodnie kończył się i dziewczyna w blasku wstającego słońca widziała w oddali małe domostwa wyglądające jak tekturowe różnokolorowe pudełeczka, rozrzucone na letniej łące. Kilka krów, wyglądających jak małe brązowe punkciki pasło się spokojnie.
„Zamknij oczy". - Usłyszała jeszcze w umyśle cichy głos. - „Bez względu co się będzie działo, nie patrz".
- Sto metrów - usłyszała, jakże rzeczywisty głos Haensela, skupionego na drodze.
Marzenka zamknęła oczy, przez chwilę sycąc się jeszcze ciszą. Usłyszała jeszcze dziwny dźwięk, a potem nagle bez ostrzeżenia wybuchła ciemność jazgotem i wyciem tysiąca gardeł, łączących się w bólu i strachu. Marzenka dołączyła do nich w niekończącym się wrzasku, całkowicie chrypnąc, przerywając tylko po to, by zaczerpnąć powietrza, a potem mimo zdartego gardła nadal krzyczała. Ból pękających żeber, był nie do zniesienia. Kości łamane, powoli i metodycznie, a wnętrzności skręcały się ze strachu. Bała się, że została sama w tym wszystkim. Częściowo właśnie tak było, bo, Michał uniósł się w górę, nabrał mocy, a potem pognał na spotkanie z nadciągającą ciemnością, samotny mały punkt, który z impetem wbił się w pędzącą falę, rozbijając ją na mniejsze części. Większość się zatrzymała, ale te z obrzeży ruszyły w pościg.
- Ojcze nasz... - wymamrotała, poprzez krew wypływającą z ust. Wypluła kilka połamanych zębów. - Ojcze...
Trwało ułamki sekund, zanim przekroczyli granicę, a wąską szparą, jaką utworzył samochód, przekroczyły hufce aniołów. Gdzieś z oddali słyszała przyzywający ją głos, wdzierający się poprzez krzyki i słowa, że trafi do nich. A potem nagle wszystko zniknęło i wypadli na główną aleję w Warszawie. Z piskiem opon Haensel, zatrzymał się przed szpitalem i wbiegł z nią do środka, wołając o pomoc.
Podróż do końca nocy (Fantastyka. Chyba)
1„Ludzie myślą, że ból zależy od siły kopniaka. Ale sekret nie w tym, jak mocno kopniesz, lecz gdzie”. - Neil Gaiman