

Wpadłem w wir walki. Wymachiwałem swym długim toporem, nie patrząc kogo co chwila nim trącam. Rozejrzałem się. Marny widok, pomyślałem. Wszędzie trupy orków, goblinów oraz wargów, którzy wychynąwszy ze swych nor, postanowili pomóc swoim byłym sojusznikom. Wszędzie krwawa posoka sączyła się z ran. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, gdyż każdy był zajęty ratowaniem własnego życia. Nagle ujrzałem orka, który zakradał się, aby zaatkować od tyłu pobratymca mego. Nie doczekanie twoje, podła kreaturo, pomyślałem i z okrzykiem na ustach podbiegłem do niego, zamachnąłem się i odrąbałem mu łeb. Krew pociekła po jego tułowiu i zaczęła jak fontanna wylewać się na świat. Ponownie obiegłem wzrokiem dookoła, aby zaatakować. Zobaczyłem, że na lewej flance trwa zażarta walka około setki goblinów z moimi pięnastoma braćmi. Rzuciłem się w tamtą stronę. Moja broń zaczęła świstać w powietrzu, a obok mnie pojawiła się pokaźna liczba odciętych głów. Opanowała mnie złość bitewna. Nie widziałem nic, oprócz moich wrogów, których musiałem za wszelką cenę pokonać. Co chwila musiałem oglądać się za siebie i na boki, bo jak z pod ziemi zaczęli mnie okrążać. Rykłem do braci - Akkh Maaaaaaar ! - wszyscy popatrzyli w moją stronę i pomogli mi. Taak, nie zapomnę im tego. Orków przybywało, a nas malało. Montha Wrrah ?! - krzyczał obok mnie dowódca. Nie mogłem mu odpowiedzieć, gdyż byłem zajęty walką z bestiami. Nie, tak nie może być ! - pomyślałem i nim zastanowiłem się czy to mądry pomysł , wskoczyłem w większe skupisko goblinów. Mój topór działał cuda. Ciął najlepsze zbroje, kruszył inne miecze, roztrzaskiwał tarcze. Czułem, że nic nie może mnie powstrzymać, aby uderzyć z jeszcze większą siłą. Myliłem się. Nagle poczułem rwący ból w nodze. To jeden z rannych orków leżących wśród zmarłych wbił mi zatruty miecz goblinów w stopę. Szybkim ruchem odciąłem mu rękę i wyciągnąłem miecz. Niestety, ale jad już krążył po moim ciele. Nie więdząc czemu to robię, zacząłem wrzeszczeć na całe gardło. Nie pamiętam co dokładnie mówiłem, ale pamiętam, że każdy z moich braci spojrzał na mnie ze zgrozą. Rzuciłem się do przodu. Topór znów zaczął siać grozę wśród wrogów. Zanim umrę, ubiję was jak najwięcej , nędzne szumowiny ! - krzyczałem. Po chwili resztka sił mnie opuściła. Osunąłem się na kolana, a następnie całym ciałem nastąpiłem na ziemię. Czułem ból. Wszędzie. Przed oczami mi mrugało. Nagle, jakby gdzieś w oddali, pojawiło się światło, które w miarę czasu rosło. A więc tak wygląda śmierć? - pomyślałem i nim zdążyłem cokolwiek zrobić, zemdlałem...
Obudziłem się w małym pokoiku, skąpanym w świetle świec. Na dworze było jeszcze ciemno. Rozejrzałem się w nadziei na zobaczenie jakiekolwiek znaku, gdzie miałbym się obecnie znajdować. Nic. Jeden duży stół, na którym stała świeca, a wokół niego ustawione sześć krzeseł. Mała półka stała obok łóżka , na którym leżałem i tutaj znajdowała się druga świeczka. Próbowałem dźwignąć się do pozycji siedzącej, jednak całe ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Opadłem na poduszkę rozmyślając, co się stało po moim upadku. Pamiętam tylko tyle, że otoczyło mnie białe światło, i runąłem w nicość, pustkę, w której znajdowało się tylko owe światło. Spojrzałem w małe okienko, jednak tam też nic nie było, oprócz stojącej na parapecie świecy. Popatrzyłem po ścianach, jednak w niewiadomym celu. Nagle drzwi otwarły się i do pokoju weszła wysoka postać. Długie, srebrne włosy opadały mu na ramiona. Jasne, błękitne oczy, w których odbijało się światło padające z świec. Na buzi żadnej zmarszczki, bądź skazy. Spojrzał na mnie, podszedł do stołu, półki, okna i pokolei gasił świece. Wtem, przez okno, zaczęły wlewać się do pokoju pierwsze promienie słoneczne. Przemówiłem pierwszy :
- Przepraszam, ale co ja tu robię, i co się właściwie stało ?
- Byłeś poważnie ranny, dlatego znajdujesz się u mnie. Jam jest Arlond i jestem elfem. Pomogłem wrócić ci do zdrowia, ponieważ byłeś na skraju wyczerpania. Myślałem , że nie przeżyjesz, jednak zapomniałem, iż krasnoludy, to bardzo mocne stworzenia. Spałeś trzy dni i trzy noce.
Zdumiałem się, ażeby elf zwracał się z taką godnością do krasnoluda, czyli mnie.
- Ale co z resztą moich braci i skąd wziąłeś się na polu bitwy ? - spytałem po chwili.
- No więc, gdyby nie nasza pomoc, już byś nieżył, jak i reszta twoich kompanów. Zdążyliśmy uratować połowę dobrych istnień. Przechodziliśmy niedaleko, gdy jeden z naszych zwiadowców doniósł, że na wschód od naszej obranej drogi toczy się walka. Podeszliśmy bliżej, aby zobaczyć kto się konfrontuje. Obaczyliśmy, że przegrywacie, więc bez zastanowienia ruszyliśmy. Jeden z naszych magów puścił wiązkę światła w waszą stronę, aby odwrócić uwagę tych bestii. NIm zdążyły co kolwiek zrobić, już wmieszaliśmy się w tłum i powybijaliśmy ich. Wszystkich rannych wzieliśmy tutaj, gdzie się znajdujesz, zaś reszta krasnoludów przebywa właśnie niedaleko w wiosce ludzi. Sojuszników - dodał, gdy zobaczył moją minę.
Nie miałem siły nic powiedzieć, a tym bardziej uściskać elfa. Kiwnąłem głową, na znak, że zrozumiałem i położyłem się. Nie musiałem czekać długo na sen...
Gdy się obudziłem, było pewnie już popołudnie. Pokój wyglądał tak samo, jak poprzednio. Nikogo oprócz mnie w nim nie było. Spróbowałem usiąść. Z wielkim trudem, ale jednak udało mi się. Ból przeszył mi całe ciało, od nóg po głowę. Wstałem. Lekkie zachwianie i padłem na łóżko. Ponowiłem próbę. Tym razem zdążyłem się złapać stoliczka, który stał obok łóżka. Podszedłem do drzwi. Pchnąłem je i zalała mnie fala światła. Nie było to słońce, ani tym bardziej światło pochodzące ze świec. Dwójka magów stała na przeciwko siebie i waliła zaklęciami. Wnioskując, iż obaj jeszcze żyją, musiały być to słabe zaklęcia, dla wprawy. To białe, zielone, żółte, niebieskie, a czasem nawet czarne błyski miotały się po całym pokoju. Nagle dojrzeli mnie i zaprzestali dalszej wymianie ciosów. Jeden z nich, wyższy, ale zarazem tęższy ukłonił się i rzekł :
- Witaj Akkha. Czułem, że zaraz nas zaszczycisz swoim towarzystwem. Jak zapewne zdążyłeś zauważyć, jesteśmy magami. Ja jestem Han'a a mój przyjaciel, to Lorandin. - elf złożył niepewny ukłon. - Zapewne czujesz głód, tak więc idź prosto. Znajdziesz się w kuchni. Na stole jest już przygotowane jedzenie. Pozwól, że dołączymy do ciebie, nim nasz pojedynek się nie skończy.
Byłem wstanie odpowiedzieć jedynie głupie "cześć" i ruszyć dalej. Pokój prędzej był trzy razy większy od mojej sypialni i nie było w nim nic, oprócz magów. Zaś kuchnia była mniej więcej wielkości połowy poprzedniego pokoju i tutaj było znacznie więcej miejsca zajętego. Na środku stał duży, dębowy stół. Przy nim stało tylko jedno krzesło. ściany zagracone półkami, które co rusz same się otwierały i zamykały. Po prawej od wejścia, przez okienko wpadało do kuchni światło słoneczne. Spojrzałem na wprost i ujrzałem drzwi. Zasiadłem do stołu, na którym było dużo jedzenia i, co najważniejsze, dużo piwa. Jadłem tak łapczywie, że nie zauważyłem, iż do pokoju zdążyli wejść pojedynkujący się wcześniej elfowie. Poczekali aż zjem. Następnie bez słowa wyjaśnienia, wskazali sobie na drzwi i ruszyli. Przy wejściu, Han'a spojrzał na mnie i kiwnął głową, abym za nimi poszedł. Najedzony i w o wiele lepszym nastroju przeszedłem przez drzwi. Wyszliśmy na dwór. Rozejrzałem się. Była piękna, wiosenna pogoda. Słońce grzało, zaś na drzewach słodko ćwierkały ptaszki. Oczyłem wiele elfów, którzy uwijali się jak osy w ulu. Ach, cóż za piękny dzień, pomyślałem.
- Witaj w królestwie elfów - Uloviturze. - przemówił wreszcie Lorandin.
Po tych słowach, jak z pod ziemi zaczęły się wynurzać piękne, okazałe budynki. Ich dachy mieniły się we wszystkich kolorach, począwszy od żółtego, zakończywszy na brązowym. Wokół mnie, jak na zawołanie, zaczęły wykluwać się kwiatki. Tulipany, bzy, róże, konwalie, lilie i wiele , wiele innych opasły ziemię. Przybyło także elfów. Wśród nich, zauważyłem również ludzi. Jednak nie było ani jednego krasnoluda, oprócz mnie, więc każdy patrzył na mnie, jak na okaz w muzeum. Irytowało mnie to, więc raczyłem o tym powiedzieć Han'nie.
- A dziwisz im się ? Nie widziano tutaj krasnoluda, od pamiętnego paktu krasnoludów z elfami, w 1091 roku. Fakt ten jest jeszcze wzmocniony niedosytem po tymże pakciku, w którym, lekko mówiąc, zrobiliście nas w konia.
- Wcale nie ! - naburmuszyłem się. - To nie była nasza wina, tylko ludzi, którzy nie potrzebnie się wtrącili! Oni zawsze wszystko psują, a potem nie umieją tego naprawić !
- Dobrze, dobrze. Nie musimy kłócić się o to. Stare dzieje. Teraz lepiej powiedz mi, jak się czujesz? - zagadnął elf.
- Dziękuje, nie narzekam. Wiele wam zawdzięczam. Nie zdązyłem także podziękować tamtenu elfowi, który uratował mi życie. Możesz mi powiedzieć, gdzie mógłbym go zastać ?
- Niestety, ale możecie nie prędko się spotkać. Podobno nasze północne prowincje zostały najechane przez górskich trolli. Razem z innymi pojechał obronić tamte ziemię przed splądrowaniem.
- Aha, no nic, to może tobie podziękuję. Chciałbym wyjechać jeszcze dzisiaj, do tej wioski, w której są moi zdrowi pobratymcy. Chcę ruszyć w dalszą drogę przeciwko tym plugawym bestiom.
Jednak moje słowa zagłuszył potężny odgłos walącego się domu...
Huknęło, zgrzytnęło i nagle zza najwyższego domu, który stał na przeciwko mnie wyłonił się troll. Olbrzymi, na osiemnaście stóp, z wielkim, kanciatym łbem. Potężne, zielone, przypominające rubin oczy, zamieszkiwały jego górne części gęby. W jednej ręce trzymał wielką maczugę, zaś w drugiej, ku zgrozie zebranych, elfa bez głowy. Wybuchła wrzawa i wszyscy zaczęli się rozpraszać. Kilku elfów z łukami na plecach przeleciało obok mnie, stanęli, następnie ukucnęli i poleciała chmara strzał w głowę stwora. Ryknął i runął na ziemię. Krzyk triumfu wydarł się z mojego gardła, jednak tylko na chwilę. Kilka następnych bestii wbiegło w polę widzenia i zaczęły wymachiwać swoją bronią. Han'a krzyknął do mnie :
- Uciekaj stąd, postaramy się ich zatrzymać !
- Nie ! Ja chcę walczyć, dajcie mi tylko mój topór!
- Nie ! - stanowczo zaprotestował elf. - Uciekaj do wioski ludzi, która znajduje się na północ z tąd. Mam nadzieję, że te szumowiny ominęły wioskę ludzi i zastaniesz tam twoich towarzyszy całych i zdrowych. Nie oglądaj się za siebie, tylko biegnij!
Popchnął mnie, abym wreszcie ruszył , odwrócił się i porwał w rytm walki. Byłem tak zszokowany zaistniałą sytuacją, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Po krótkiej chwili postanowiłem, co mam zrobić. Szybkim krokiem podbiegłem do najbliższego trupa elfa, wyciągnąłem miecz z jego pochwy i ruszyłem na pierwszego lepszego trolla. Widok był makabryczny. Maczugi bestii zgradnie dosięgały każdego elfa. Wydawać się mogło, że nie ma szans na ucieczkę. Jednak stworzeniu mojego pokroju jest łatwiej przedostać się do tak wielkiego wroga. Stwór dojrzał mnie i próbował zetrzeć z powierzchni ziemi swoją bronią. Zrobiłem unik, podbiegłem do nóg trolla i machnąłem. Miecz z łatwością przeciął jego ścięgna, robiąc wielką krzywdę pokrace. Obróciłem się, rzuciłem na bestię i wspiąłem na wysokość gardła. Wziąłem mocno się złapałem bestii i jednym szybkim ruchem ciąłem jego gardło. Jucha pociekła po mieczu, a następnie po mojej ręce. Zeskoczyłem, jednak nie utrzymałem równagi i przeturlałem się. Wstałem. Czterech z ośmiu trolli już zginęło. Popatrzyłem, aby kolejnego zaatakować. Ruszyłem na najbliżej usytuowanego. Mój miecz po raz kolejny musiał rozciąć ścięgna w nodze bestii. Stwór zawył z bólu i zaczął rozglądać się za winowajcą, który spowodował jego wściekłość. Nagle buchnął ogień, aż zrobiło mi się gorąco. Popatrzyłem w niebo i zobaczyłem trzy zbliżające się smoki. Po chwili zawisły nad trollami i zaczęły zionąć w nich ogniem. Nie minęła minuta, a wróg został zdegradowany. Zmęczony, ale uradowany spojrzałem na poległych. Ku mej rozpaczy zobaczyłem martwego Han'ne. Podbiegłem do niego i niewiedząc czemu zacząłem szlochać. Nie ! - dał się słyszeć mój okrzyk - Tak nie może być !!! Wtem, podszedł do mnie Lorandin. Po ręce ciekła mu krew, zaś na nodze miał wielką szramę. Po jego twarzy szło wywnioskować, że on także ubolewa nad tą stratą. Pomógł mi wstać i weszliśmy do domu, w którym jeszcze nie dawno smacznie spałem. Byliśmy w kuchni. Głową skinął na krzesło, abym usiadł. Sam stanął na przecwiko mnie, machnął ręką, z której buchło białe światło i zaraz przy stole stały już dwa krzesła. Usiadł, zaś jego twarz przenikł lekki wyraz bólu. Mierzył mnie wzrokiem przez dwie, może trzy minuty, nim przemówił głosem chichym, bardzo odległym :
- Nie będę przedłużać, ponieważ nie leży to w mojej naturze. Bestie nadeszły z północy, czyli od strony miasteczka ludzi, naszych sojuszników. Nim tu dotarli, zniszczyli tęże wisokę, a wszystkich jej mieszkańców zabili. Byli tam również Ci, którzy prędzej tutaj się znajdowali. Chciałem, abyś wiedział, iż zostałeś jedynym krasnoludem w promieniu dwudziestu mil, jeśli nie więcej... Przykro mi...
Szok. To było moje pierwsze odczucie. Następnie przyszła rozpacz. Zakryłem twarz w dłoniach i rozpłakałem się. Taak, nawet nam to się zdarza. Nie mogłem wypowiedzieć słowa. Poprostu nic. Siedziałem i szlochałem, bo straciłem jedynych braci, z którymi mógłbym ruszyć w dalszą rzeź pokrak, które zamieszkują świat. Ale niestety nie było mnie to pisane. Siedziałem sam, bez bratniej duszy przy sobie, jeśli nie liczyć elfów i być może jakichś ludzi.
- Wybacz, ale trzeba oprzątnąć po tym ataku. Zostawiam cię samego. Nie rozpaczaj, w końcu mogłeś zginąć...
I wyszedł. Długo siedziałem i zastanawiałem się co zrobić. Najrozsądniejszym pomysłem było ruszyć stąd na wschód, gdzie jest nasza najbliższa kolonia. Tam bym znalazł nowych towarzyszy broni i rozpoczął z nimi nową kampanię. To bez wątpienia najlepszy pomysł. Poszedłem do pokoju, w którym niedawno się ocknąłem. Przy łóżku stał mój topór. Wziąłem go i przypasałem na plecach. Będzie coś trzeba wziąć na drogę, pomyślałem. Przeszedłem przez pokój pojedynków, wszedłem do kuchni, a następnie wziąłem prowiant z lodówki. Na ziemi leżał jakiś plecak, do którego wszystko zapakowałem. Najpierw wydostanę się z tej wioski.... Ale co dalej??? , pomyślałem i ruszyłem przed siebie....
Szedłem długi okres czasu, nie odczuwając żadnych potrzeb fizologicznych, głodu czy chęci zabicia kolejnego trolla lub innej bestii. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, aby sprawdzić czy nie jestem śledzony. żadnej żywej duszy. Nawet zwierząt nie spotykałem, co jest dziwne, gdyż te tereny nadają się na siedzibę lisów, wiewiórek, jeleni, sarn, a nawet wilków. Przechodziłem niedaleko lasu i tam także było cicho, jakby wszystko umarło. Trolle atakowały od północy, a nie od mojej strony , czyli wschodu. Jednak starałem się nie zwracać na to uwagi, a zająć się moją wlasną drogą, którą idę już niecałe trzy godziny. Nareszcie dosięgła mnie długa ręka głodu. Oparłem się o drzewo, otwarłem plecak i zajrzałem co też wziąłem. Był wielki kawałek swojskiej szynki, bekon, ser, chleb, kluski, czy, co mnie najbardziej cieszyło, piwo. Wziąłem porządny łyk, tego zacnego trunku i zacząłem jeść szyneczkę. Cudna w smaku. Ser był tak wyśmienity, że zjadłem cały duży kawałek. Bekon i kluski, z małym kawałkiem szynki zostawiłem na jutro. Porozkładałem na porcję i postanowiłem się zdrzemnąć. Mocno chwyciłem topór i zapadłem w niespokojny sen...
śniło mi się, że byłem na wielkim placu, skąpanym w ogniu. Wszędzie latały smoki, ziejąc swym morderczym oddechem. Wszędzie trupy orków, ludzi, goblinów, krasnoludów, trolli... Jednak nigdzie elfów... Byłem sam. Stałem na przeciwko wyjątkowo wielkiego goblina. Starałem się dosięgnąc go swoim długim toporem, jednak zawsze w cudowny sposób zdołał uniknąć ciosu. W końcu mnie trafił. Z mojego ramienia pociekła krew, która parzyła w ciało. Czułem, jak się topię...
Gdy się obudziłem, cały byłem zlany potem. To był tylko sen, pomyślałem. Jednak złe uczucie nadchodzącej grozy nie mogło mnie opuścić. Ruszyłem dalej. Szedłem niecałe piętnaście minut, gdy mym oczom ukazał się dom. A po nim następny i następny. Byłem blisko jakieś wioski, jednak z tej odległości nie mojej wywnioskować, jakie stworzenia w niej żyją. Prawdopodobnie ludzie, ale trzeba się upewnić. Spokojnie, lecz stanowczo wszedłem do wioski. Znowu zaskoczenie : nikt w niej nie mieszkał. Puste chałupy z pootwieranymi drzwiami, okna powybijane, zaś na wprost, wielki stos, który się jeszcze palił. Ruszyłem w tamtą stronę, nadal zachowując ostrożność. Gdy podszedłem na tyle blisko, aby zobaczyć co to za kopiec, aż mnie zatkało. Nie byłem w stanie nic zrobić. Był to stos spalonych ludzi, jednak prędzej pozabijanych. Wywnioskowałem, iż zostali zabici, ponieważ z ich ciał, wystawały jeszcze włócznie. Przez moją głowę przetoczyła się lawina pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Instynktownie rozejrzałem się. Niestety, ale na ucieczkę było za późno. Wokół mnie stanęli orkowie. Ich ohydny wyraz twarzy świadczył o tym, iż są z siebie zadowoleni. Wziąłem topór oburącz i czekałem. żadna z tych pokrak, nie podeszła do mnie bliżej, na odległość zamachu mojego toporka. Mierzyłem ich wzrokiem, a oni śmiali mi się prosto w twarz. Zalała mnie fala gniewu, jednak postanowiłem nie atakować. W końcu jeden rzucił się w moją stronę. Mój topór przeciął powietrze i ugodził stwora w twarz. Krew buchnęła z głowy bestii. Reszta jego braci jęknęła i uśmiechy spełzły z ich twarzy. Teraz wyciągły miecze i patrzyły na mnie nienawistnie. Ruszył kolejny, a po nim wszyscy jak na rozkaz, którego nie usłyszałem. Machnąłem moją bronią i za tym jednym pociągnięciem, zabiłem dwóch orków. Bestie stawiały opór. Ja też. Zabiłem pięciu nastepnych. Siły zaczęły mnie opuszczać, ale nie poddawałem się. Padło dwóch. Gdy obracałem się do następnego, poczułem tępy ból w głowie i upadłem....
Otwarłem oczy. Rozejrzałem dokoła. Wokół mnie były trupy orków, zaś przy wielkim stosie spalonych ludzi, ustawili się moi bracia ! Nie, to chyba sen, piękny sen. Otarłem oczy, jednak nadal ich widziałem. Wstałem. Zakręciło mi się w głowie, jednak trzymałem się twardo na nogach. Podszedłem do nich. Mogło by się wydawać, że są pogrążeni w modlitwie, jednak to nie możliwe. My, krasnoudzi, nie wierzymy, że modlitwa pomoże. Według nas, najlepszym sposobem na zwrócenie się o pomoc do Boga, Qwaarda, jest położenie się plackiem na środku w jego klasztorze. Taką też przyjmujemy pokutę. Obojętnie w jakiej pozycji, byle by przez godzinę leżeć nieruchomo. Dwadzieścia zakapturzonych postaci ustawiło się wokół pległych. Nie mogłem rozszyfrować ich wyrazu twarzy, gdyż mieli opuszczone głowy. Podszedłem jeszcze bliżej i złapałem jednego z nich za ramię. Ten, jakby wyrwany z transu, podskoczył i wrzasnął coś niezrozumiałego. Popatrzył na mnie i w jego oczach można było dotrzec wyraźną ulgę. Odwrócił się ode mnie i krzyknął : Bonnkha Wttuq ! , wtem wszyscy podnieśli głowy i skupili swoją uwagę na mnie. Minęła dłuższa chwila, nim którykolwiek przemówił. Jeden z nich zdjął kaptur i podszedł do mnie. Moim oczom ukazała się twarz stara i zasępinoa. Widać, że ten krasnolud wiele w życiu przeszedł, a teraz wyglądał jakby ledwo co wyszedł z paszczy trolla. Jego płaszcz podziurawiony, zaś zbroja , w którą był odziany, cała we krwi. Na twarzy jedna, wielka szrama przecinała policzek. Rzekł do mnie :
- Witaj przybyszu. Zwą mnie Hora i jestem jedynym krasnoludem, który umie posługiwać się Wspólną Mową Narodów Zjednoczonych. Możesz być nam wdzięczny, gdyż uratowaliśmy Ci życie, a co rzadko się zdarza, gdyż nie wtykamy nosów w nieswoje sprawy. Co tu robisz? Wyglądasz mi na jednego z Marchii Północnej, a przecież wy nie ruszacie się zazwyczaj ze swoich jaskiń.
- Jestem Akha, i mylnie mnie oceniłeś. Zamieszkuję na codzień Południowe Szczepy Gór Frezarskich. Ruszyłem ze swoimi braćmi na wojnę, przeciw orkom, krasnoludom i wszystkim innym bestiom, które chcą, lub nie, ale będą skazane na śmierć. - Nie udzieliłem mu wszystkich informacji, gdyż poczułem, że nie można mu póki co ufać. - A wy skąd przybywacie ? Zmierzałem w stronę Gór Ekwipejskich, z nadzieją na spotkanie tam kolonii moich braci.
- Właśnie z tamtąd idziemy. Nie idź tam. Zaatakowały nas behemoty. Wybiły większość z nas i zmusiły do kapitulacji. Niektórzy poszli na północ, inni zaś na południe. My ruszyliśmy na wschód. Oczekiwaliśmy spotkać tutaj plemię ludzi, którzy swojego czasu zaopatrzali nas w jedzienie i picie. Jaka wielka szkoda, że polegli... - ze smutną miną spojrzał za siebie, aby następnie rzec - To był jeden z powodów , przez które żyjesz - zniszczyć orków! Zabić, spalić, zgrabić ! Nie wybaczymy im wszystkich złych czynów, jakich się dopuścili. Tak samo z innymi złymi stworzeniami ! Ruszymy przeciw nim ! Choćby było nas tylu ilu jest, ale będziemy walczyć!
W moim sercu zapłonęła iskra nadziei. Ażeby nie podszoczyć z radości, uściskałem serdecznie krasnoluda i ze łzami w oczach przemówiłem :
- Są to jedne z najszczęśliwszych słów, jakie w życiu szłyszałem! Mogę ruszyć z wami ? Wybijmy ich ! Zmiażdżmy, zniszczmy ! Niespełna kilka godzin stąd, jest obóz elfów, pójdziemy tam ,a one nas wyposażą we wszystko,czego dusza zapragnie !
Gdy skończyłem mówić, przez twarz Hory przeszedł cień zwątpienia.
- Elfów ? Nie, do nich na pewno nie zgłoszę się o pomoc ! To są chore, pomylone stworzenia ! - widząc zdumienie na mej twarzy, krasnolud dodał - A Ty im tak ufasz ?! Może jesteś ich szpiegiem ?!
Wiedząc, że nie da się inaczej załagodzić jego zdenerwowania, opowiedziałem mu o wszystkim. Słuchał mnie uważnie, co jakiś czas robiąc przerażone miny, jak opowiadałem sceny walki. Gdy skończyłem, rzekł :
- A więc ruszajmy ! Ale nie zabawimy tam długo ! Uzupełnimy zapasy i zaczynamy rzeź !!!
Pozdrawiam!