
– Powinnaś wrócić do domu.
Zasłoniłam zamknięte oczy dłonią, opuszkami palców uciskając skronie tak mocno, że aż zabolało. Gest, który od zawsze chronił przed niechcianymi słowami.
– Słyszysz, co się u nas dzieje. Ludzie siedzą w czterech ścianach, nosa za drzwi nie wystawią. Boją się. Trzeba cię tu, nie tam.
– Mam pracę, tata.
– Praca poczeka, przecież rodzina ważniejsza. Zaraz wojsko zmobilizują, granice zamkną i będzie jak za komuny, nikt w te, nikt wewte. Półki już puste, jak wtedy. Lepiej wróć, Agusia, póki można.
Wiedział, że nie znoszę, kiedy tak mówi. Jakbym nadal potrzebowała pocieszenia.
A przecież to było dawno i z ośmioletniej dziewczynki nie zostało już nic. Pozbyłam się uczuć, które trzeba ukoić, opatuliłam szczelnie w koc, chroniący przed tymi, którzy ranią. Nikt nie mógł mnie już dosięgnąć.
Dlatego pozwalałam mu się wymądrzać. W końcu zostawi mnie w spokoju.
– Tyle mówiłaś, że chcesz wrócić do Polski, to znak od Boga. Twój stary pokój czeka, nawet książki stoją, jak stały. Porządek w końcu trzeba zrobić, bo tylko kurz zbierają.
– To moje, nie ruszaj.
– Mówię, że kurz łapią, nieruszane. Nie ma komu sprzątać, o dom nikt już nie dba jak kiedyś. Karolina wcale nie przyjeżdża, dzieci przecież nie zostawi, no bo jak? A to też strach, w szkołach na pewno to paskudztwo roznoszą, niech lepiej siedzą w Krakowie.
– Jak ci tak zależy, to sam poodkurzaj.
– Dziecko, nie o sprzątanie chodzi, tylko o nas. Trzeba być z rodziną, zatroszczyć się.
– Doskonale sobie radzicie beze mnie.
– A jak się stanie co złego? Kto wtedy pomoże? Babcia jest coraz starsza, a ja też mam już swoje lata…
– Jesteś zdrowy i nic ci nie będzie – mruknęłam, zbyt cicho, żeby usłyszał.
– Do tego babcia gorzej się czuje, strach ją na cały dzień zostawiać. Lekarz jej zwiększył insulinę, bo cukry niby wysokie, a nie ma gdzie tych zastrzyków robić. Tylko siniaki ma, na udach, na brzuchu, wszędzie. Wczoraj spadła z łóżka i podnieść się sama nie mogła. W środku nocy krzyczała po pomoc... A w dzień się kładzie, bo jej ciągle słabo. Zrobi obiad i zmęczona, pozmywa i zmęczona. Sypie się. Wróć, Aga.
Nie wiedziałam już, co bardziej boli, skronie czy opuszki palców, jak oślepiająca opaska zacieśniające się wokół głowy.
– Kupiłem ci lot na piątek, na szczęście były jeszcze miejsca.
– Tata, ja nie wiem. Nie mogę odjeść z pracy teraz, kiedy tak nas potrzebują.
– U nas jeszcze bardziej was potrzeba, zatrudniłabyś się we własnym kraju.
– To tak nie działa. – Westchnęłam głośno. Tłumaczyłam to wiele razy, ale nigdy nie słuchał. – Nie mam w Polsce prawa wykonywania zawodu. Poza tym nie mogę po prostu wszystkiego zostawić.
– A co niby masz takiego do zostawiania?
Nic.
Nie mam nic do stracenia. Nic, na czym naprawdę mi zależy. Nic wartościowego.
Nikogo.
– Muszę kończyć, pager mi zadzwonił. Dyżur wzywa.
– Wyślę ci bilet, zrób odprawę przed piątkiem.
Rzuciłam telefon na podłogę i przewróciłam się na drugi bok, podciągając kolana pod brodę. Sięgnęłam po moją ulubioną rzecz na świecie i kliknęłam guzik, a czytnik otworzył Małą apokalipsę. Wróciłam do ostatniego dnia świata, czekając na podpalenie.
Od jutra wszystko będzie inne. Nowy oddział, nowy zespół, nowy szef. Nowy grafik, którego jeszcze nie dostaliśmy. Najwyraźniej dwanaście godzin wyprzedzenia to zbyt wysokie wymagania. Może mail przyjdzie w nocy, a może już w szpitalu będę czekać na wyrok administracji? Dla nich to wszystko jedno. Pacjenci są wszędzie, a mój staż jest przecież fikcją. Wykłady odwołane, edukacja zawieszona. Została tylko praca, setki chorych ludzi, stojących w kolejce.
Z kuchni dobiegł charakterystyczny hałas, który dobrze znałam. Powinnam sprawdzić, kto znowu wprowadza się do szpitalnego mieszkania, gdzie lokatorzy zmieniali się tak często, jak pacjenci na oddziałach. A jednak nie ruszałam się z miejsca. Kiedyś w takich chwilach słuchałam muzyki, która znaczyła dla mnie wszystko, ale to było dawno.
Zakryłam głowę kołdrą, znikając w bańce ciszy.
Wiedziałam, że niedługo skończy się świat. Zamkną kawiarnie i parki, a życie zatrzyma się w miejscu. Powinnam cieszyć się ostatnimi dniami wolności i wyjść na miasto w piękny marcowy wieczór, ale zniknęłam między słowami książki z tego samego powodu, dla którego robię wszystko.
Żeby zapomnieć, że tu jestem.
*
– Do not enter the hospital if you think you may have coronavirus. – Megafon przed wejściem do szpitala ogłaszał stan wyjątkowy, jakby ktokolwiek mógł zapomnieć. – Wash your hands for twenty seconds or use the hand gel provided.
Pchnęłam drzwi jak co rano, uciekając od przytłaczającego głosu automatu, ale poczułam jedynie ból w ramieniu i odbiłam się od przeszklonej szyby. Nawet nie drgnęła.
– Teraz wszystko jest na identyfikator – powiedziała Kavi, koleżanka ze stażu, podchodząc.
Przyłożyła kartę do czytnika i burza czarnych włosów zasłoniła jej naturalnie pogodną twarz o brązowej cerze, którą odziedziczyła po tacie z Indii. Drzwi ustąpiły.
Zawsze była we wszystkim dobrze zorientowana, nawet jeśli właśnie wróciła z urlopu, jak teraz. Miała całe zaplecze znajomych, ja byłam tylko jedną z wielu. Pisałam do niej, kiedy odwiedzała chorego ojca w Singapurze, ale nie odpowiadała. Nie naciskałam. Miała wystarczająco zmartwień.
Weszłyśmy do atrium szpitala, gdzie niedawno postawiono przenośne krany i pana pilnującego przestrzegania przepisów.
– Jak się czujesz? – zapytałam.
– Całe szczęście udało mi się wrócić – mówiła, gdy myłyśmy ręce pod czujnym okiem ochroniarza. – Co chwila odwołują loty. A poza tym sprawdzali nam temperaturę na granicy, wyobrażasz sobie? Wysyłali ludzi z powrotem do Singapuru.
– Przecież można mieć wirusa bez gorączki – mruknęłam. – Albo gorączkę bez wirusa.
– Gorączka czy nie, wszyscy powinniśmy mieć dwa tygodnie kwarantanny! Ale administracja szpitala stwierdziła, że jak nie mam objawów, to mogę od razu wrócić do pracy.
– Aż się proszą o przypadki wewnętrzne. – Pokręciłam głową.
– To samo im powiedziałam! Nawet się zastanawiam, czy tego nie zgłosić. Mój ordynator to typowy nefrolog, okropny pedant, wszystko ma być co do joty. Tylko boję się podpaść, bo skoro administracja tak kazała… Zwłaszcza teraz, jak zmienili reguły stażu i liczy się tylko opinia końcoworoczna ordynatora…
Zmarszczyłam brwi. Czy to znaczy, że wszystkie wykłady, ćwiczenia kliniczne i kursy, na których tak się wynudziłam, są nic nie warte? Cały mój staż ma być w rękach jakiegoś przypadkowego ordynatora, który nawet mnie jeszcze nie zna?
– Skąd to wiesz? – zapytałam.
– Było w mailu.
Oczywiście. W jednej z półsetki wiadomości, które codziennie wysyłała nam administracja. Stresowały mnie bardziej niż pandemia.
– Wiesz już, kto jest u ciebie ordynatorem? – zapytała Kavi.
– Mam nadzieję, że ktoś rozsądny, bo potrzebuję tej opinii. Zbieram aplikację na rezydenturę, a radiologia jest bardzo konkurencyjna.
Rezydentura, czyli specjalizacja, to po stażu kolejny etap w szkoleniu lekarskim. Trzeba się jednak na nią dostać.
– Nie wiem, jak możesz teraz o tym myśleć – westchnęła Kavi.
W życiu trzeba wybierać swoje bitwy, pomyślałam. A jeśli już przegrałam to, co ważne, mogę walczyć tylko o to, co zostało.
– O czym innym można myśleć? – zapytałam.
– O tym, żeby tego przeklętego wirusa nie złapać. – Ściszyła głos. – Kupiłam już loty na kwiecień, nie chcę się zarazić od pacjentów. Nawet jakby mnie wpuścili do samolotu, to przecież nie mogłabym iść do taty chora… przecież on by tego nie przeżył.
Przystanęła na środku korytarza, biorąc głęboki oddech.
– Już nie wiem, w co mam wierzyć – powiedziała. – Każdy mówi co innego. Chirurg, że jest szansa, onkolog, że to ostatnia prosta. Dają mu dwa tygodnie albo dwa miesiące, jakby to było to samo… A tata chce tylko dożyć czerwca… Moja siostra kończy w czerwcu studia. Całe życie marzył, że obie pójdziemy na uniwersytet.
Potarła czoło, patrząc na mnie ciemnymi oczami.
– Wiem, że powinnam spojrzeć na to jak lekarz, ale nie potrafię. Po prostu chcę, żeby był szczęśliwy. Do czerwca jeszcze trzy miesiące, może się uda, prawda?
Wiedziałam, co chce usłyszeć, ale milczałam. Na to pytanie przecież nie ma odpowiedzi. A jeśli nawet, to nie ta, na którą czekała.
– I wiesz, ja chcę pracować – mówiła – zwłaszcza teraz. Tylko… chciałabym go jeszcze zobaczyć. Może to samolubne, ale taka jest prawda. Nie mogę się zarazić, po prostu.
Pokręciłam głową. To nie było samolubne. Może nieracjonalne. Lekarze dawali mu kilka tygodni, a wiadomo, że prognozy są zwykle dłuższe niż rzeczywistość. Ale Kavi nie chciała prawdy, tylko nadziei, której nikt nie mógł jej dać.
– Mamy dopiero jeden przypadek w szpitalu, a od nefrologii do zakaźnych jest bezpiecznie daleko – powiedziałam.
– Jeszcze jest daleko – dodała i obie wiedziałyśmy, że ma rację.
*
Najpierw usłyszałam jego głos.
Bogaty i klarowny, lecz z nutą ciemności, kiedyś nazwałabym go tenorem dramatycznym. Ale to było dawno, a teraz moją uwagę przykuło coś, co zawsze będę słyszeć. Akcent, który nawet po latach zostawia ślad.
Nieznany mi chłopak uśmiechał się w wyjątkowo ciepły sposób, który tak rzadko widywałam w szpitalu. Nie miał na sobie smyczy ani karty z nazwiskiem, jak reszta z nas. Nie musiałam jednak znać jego imienia, żeby wiedzieć, skąd pochodzi. Swój pozna swego.
Naprzeciwko niego siedział lekarz w średnim wieku, odchylony w fotelu z nogą opartą na kolanie w taki sposób, że widziałam podeszwę jego buta. Surowa twarz o grubych rysach wydawała mi się znajoma. Siadając, dyskretnie zerknęłam na identyfikator. Doktor Richard Grimm. Ordynator.
– Administracja wysłała pana tutaj? – zapytał, marszcząc krzaczaste brwi.
– Widzi pan, miałem być na chirurgii. – Nieznajomy uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością. – Ale w związku z pandemią…
– Robią, co im się żywnie podoba, bez zgody ordynatorów. – Pokręcił głową.
– Mogę wrócić do administracji i to wyjaśnić…
– Proszę siedzieć, tylko straci pan czas. Co się porobiło z tym światem, za moich czasów to lekarze rządzili szpitalem, a nie szpital lekarzami!
Zdjął okulary i zaczął się nimi bawić. Zapadła chwila niezręcznej ciszy.
– Panie ordynatorze, w czym problem? – zapytał nieznajomy.
– Myślę, proszę nie przerywać.
Chłopak westchnął cicho i zaczął rozglądać się po pokoju. Kiedy napotkał mój wzrok, uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się wiosenny koncert – beztrosko i pomimo wszystko. Uniosłam kąciki ust w jedyny sposób, jaki potrafiłam. Jak jesienne requiem, które wie, że lato się skończyło.
– Jesteś po studiach, tak? – zapytał ordynator.
– Oczywiście! – Chłopak uniósł podbródek. – Byłem rezydentem na chirurgii.
– Chirurg. Typowe – burknął Grimm. – Czyli wszystko trzeba będzie zacząć od początku. Kiedy ostatnio pracował pan na oddziale medycznym? To znaczy, jak to się mówi u was, na Kontynencie… internistycznym? Niechirurgicznym? Rozumie pan?
– Na stażu – odparł nieznajomy z niewzruszoną miną. – Z rok temu, może dłużej.
– To znaczy, że wiele nauki przed panem. – Westchnął. – Nie mogę pozwolić, aby ktoś z zagranicy wykonywał zawód bez nadzoru. Nie mogę ryzykować.
– Jestem w pełni wykwalifikowanym lekarzem – oznajmił chłopak spokojnym i pewnym głosem.
– O pana kompetencji musimy się przekonać. Proszę się nie dziwić, w tym kraju mamy wysokie standardy edukacji. Skąd mam wiedzieć, że pańska szkoła spełniła te oczekiwania?
– Bo brytyjska komisja zatwierdziła moje prawo wykonywania zawodu – odparł, akcentując każde słowo.
– Czyżby ta komisja chciała wziąć odpowiedzialność za moich pacjentów? Nie? Tak myślałem. – Grimm założył okulary z powrotem na nos i skrzyżował ręce na piersiach. – Odbędzie pan okres próbny, pracując z jednym z naszych lekarzy. Po paru tygodniach ocenię pana postępy, rozumiemy się?
– Proszę pana, naprawdę myślę, że w tej sytuacji mogę zrobić więcej, niż tylko dublować pracę kogoś innego. Zwłaszcza że pandemia…
– Pandemia czy nie, to ja tu jestem ordynatorem. – Podniósł głos. Niewiele, ale wystarczająco. – Ja podejmuję decyzje. Może się pan zgodzić albo szukać szczęścia w innym szpitalu.
Chłopak zmierzył go wzrokiem, po czym zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Uśmiechnął się.
– Oczywiście ma pan rację – powiedział uprzejmym głosem.
Łatwość, z jaką Grimm uwierzył w jego słowa, dostarczyła nowych dowodów na to, że ego ordynatorów nie zna granic.
– Doskonale – odparł i spojrzał na mnie głęboko osadzonymi oczami znad szkieł okularów. – Pani to… kto?
– Agata Górska, stażystka.
– Gdzie pani dotychczas pracowała?
– Na geriatrii i pulmonologii.
– Same oddziały medyczne, doskonale. A gdzie pani studiowała? Ma pani nietypowy akcent.
Puls zabił mi w skroniach.
Nie znosiłam takich komentarzy. Na studiach moi przyjaciele szybko się tego nauczyli – wystarczyło kilka trafnych ripost, a nietrudno przegadać monoglotów, jak o nich mówiłam. Ale to było dawno i nawet oni pewnie już o tym zapomnieli. Przecież zapomnieli o mnie.
– Studiowałam tutaj – odparłam, układając usta w profesjonalny uśmiech.
Była to moja największa broń w pracy, gdzie nie miałam prawa głosu, tylko musiałam cierpliwie wysłuchiwać ksenofobicznych szefów i szowinistycznych pacjentów. Uśmiech był w stanie zasłonić przed najgorszymi komentarzami, jakby w ogóle nie dostawały się do środka.
– Świetnie się składa. – Ordynator zwrócił się do nieznajomego. – Może pan dołączyć do pani Agaty. Mam nadzieję, że dużo się pan od niej nauczy. A od pani oczekuję, że dobrze przeszkoli nowego kolegę, rozumiemy się?
Siłą woli utrzymałam uśmiech na twarzy.
– Panie ordynatorze, to mój pierwszy tydzień na nowym oddziale i sama muszę się wiele nauczyć. Nie lepiej, gdyby zajął się tym ktoś bardziej doświadczony?
Grimm spojrzał na mnie tak, jakbym co najmniej przepisała pacjentowi złą receptę.
– Szkolenie młodszych to obowiązek, pani Agato – zagrzmiał. – Miałem nadzieję, że będzie pani tego świadoma, w końcu z pani edukacją… Czyżbym się pomylił?
O mało co nie zakręciłam oczami. Ta wspaniała edukacja pokazała mi, że w każdym momencie można być albo dobrym lekarzem, albo nauczycielem, ale jak się jest do wszystkiego, to również do niczego. Dlatego medycyny nauczyłam się z książek, a teraz wcale nie byłam lepsza w uczeniu studentów, niż wszyscy ci stażyści, na których niegdyś narzekałam.
Wtedy nie wiedziałam, że to czysty instynkt przetrwania. Kiedy ordynator krzyczy, a rezydenci generują niekończące się listy rzeczy do zrobienia, chcesz tylko przeżyć. Uporać się ze wszystkim jak najszybciej – co oznacza samodzielnie. To nic osobistego, po prostu trzymanie za rękę i tłumaczenie oczywistości zabiera czas, którego w szpitalu zawsze brakuje. Czas jest przecież tym, o co walczymy.
– Oczywiście ma pan rację – zgodziłam się sztucznym głosem. – Myślałam po prostu, że starszy lekarz mógłby go więcej nauczyć.
– Powinna pani podejmować nowe wyzwania, pani Agato. Na pewno uwzględnię pani zaangażowanie w raporcie końcoworocznym. Może spotkamy się w tej sprawie za kilka tygodni, kiedy ocenię postępy pana Maksa?
– Oczywiście, panie ordynatorze – odparłam, mimo że już mnie nie słuchał.
Spojrzałam na pogodną twarz chłopaka.
Moja przyjaciółka ze studiów wierzyła, że wszyscy Polacy są tacy jak on – z blond włosami i niebieskimi oczami. Powtarzała to z uporem godnym lepszej sprawy, patrząc na moje brązowe kudły i piwne ślepia. Śmiałam się, ale przecież robiłam dokładnie tak samo. Też wierzyłam w kłamstwo. Ufałam, że przyjaźń może przetrwać próbę czasu.
Chłopak uśmiechnął się i odpowiedziałam, unosząc kącik ust. To nie jego wina, że trafił na mnie.
– Cześć. Jestem Maks – powiedział po polsku.
– Agata. Witamy w naszym małym końcu świata.