Pierwszy rozdział z piętnastu napisanych.
Jedna uwaga. Chciałem, żeby to się rozumiało samo przez się, żeby czytelnik sam to zauważył podczas lektury. Niemniej jest to możliwe dopiero, gdy spojrzy się na co najmniej dwa rozdziały. Dlatego napiszę explicite: Protagonistów jest kilku, każdy rozdział skupia się na jednym z nich i założenie jest takie, że styl narracji ma się dostosować do charakteru opisywanej postaci.
Stołówka. Śniadanie. Owsianka. Zjedzona. Kompot. Wypity.
Rachunek. Karta płatnicza.
Którędy do wyjścia?
Labirynt korytarzy. Brak jasnych oznakowań. Irytacja.
Pracownik. Można spytać.
Problemy z językiem.
Na migi. Łamana angielszczyzna.
Wreszcie się udało porozumieć.
Dwa razy prosto, potem w lewo i jeszcze raz w lewo. Chyba.
Portier. Chyba dobra droga.
Parking. Na zewnątrz. Można zapalić.
Papieros. Zapalniczka.
Czy jest już bus?
Ciągle nie. Trzeba czekać.
Papieros wypalony.
Nie widać śmietnika w pobliżu. Ani ochroniarza.
Pet na ziemię. Zadeptany.
Kropi.
Można poczekać wewnątrz.
Kurwa. Nie tędy.
Którędy z powrotem do wejścia głównego‽
Wcześniej wszedł. Potem wyszedł. To teraz musi móc znowu wejść.
Chyba skręcił w lewo. A miał skręcić w prawo.
Trzeba zawrócić. Obejść zamek.
W deszczu.
Co za gówniarz się tu pałęta?
Złodziej jebany!
Wpadł. Potrącił. Przeprosił. Chyba przeprosił, bo w obcym języku, słowa niezrozumiałe. Pobiegł dalej.
Ale kieszeń pusta.
Nie ma: komórki, karty płatniczej, dowodu.
Numerka do szatni.
Kluczyka do szafki z plecakiem.
Gotówki w lokalnej walucie.
Bez kluczyka do szafki nic nie ma.
Zawahanie.
Jest tu warunkowo. Nie wolno naruszyć prawa. Ani trochę.
Jedno wykroczenie i wraca za kraty. Tak kurator powiedział.
Ale musi odzyskać rzeczy.
Zanim policja przyjedzie, gnój dawno ucieknie. Na tym zadupiu.
Jak dzwonić na policję bez komórki?
Może próbować gadać z obsługą skansenu.
Nie zna języka. Nie dogada się.
Decyzja.
Dogoni złodzieja i odbierze mu rzeczy.
Zanim ochrona się zorientuje.
⁂
Alfred był młodym, dwudziestoparoletnim mężczyzną o dość rzucającym się w oczy wyglądzie. Chociaż patrząc na niego trudno było się zorientować, czy był w trzeciej, czy może już w czwartej dekadzie życia.
Pierwszy element aparycji, jaki był od razu widoczny: ogromne mięśnie. Wyglądały cokolwiek groteskowo, biorąc pod uwagę jego dość niski wzrost.
Wystrzyżony na łyso. Zaniedbana szczecina na brodzie zdradzała brak zbytniego zainteresowania wyglądem.
Grubo ciosana szczęka, bruzdy na twarzy mimo młodego wieku, głęboko osadzone oczy były zdumiewająco zgodne z prostym, twardym charakterem. Wbrew licznym przypadkom, gdy rzeczywiste cechy człowieka zadają kłam jego powierzchowności.
Spojrzenie spode łba zdradzało pospolitego bandytę ulicznego. I znów pozory były zgodne z prawdą.
Alfred nigdy nie prowadził rozważań o charakterze etycznym. Chciał, to brał. Jak ktoś mu się naraził, to wpierdol. Jak ktoś czegoś się od niego domagał – np. nauczyciel w szkole w latach chłopięcych – to ni chuja.
Z taką mentalnością szybko trafił do młodzieżowego gangu. Tam szanował silniejszych od siebie, pastwił się zaś nad słabszymi.
Dalsze lata to ciągłe przechodzenie z ulicy do poprawczaka, potem znowu na ulicę, potem do więzienia i znów na ulicę. W więzieniu z nudów trenował stale na siłowni, tam nabrał swych muskułów.
Aż w końcu, mimo jego odporności na wszelkie argumenty, na licznych terapiach, resocjalizacjach i tym podobnych wtłuczono mu do głowy, że jeśli przestanie bez przerwy wchodzić w konflikt z prawem, to przestanie też wracać za kraty i może sam dojdzie do wniosku, że to nowe życie będzie dla niego lepsze.
Niech im będzie. Spróbuje.
Ale powierzchowność została. Wielu ludzi na jego widok przechodziło na drugą stronę ulicy.
Przyzwyczaił się.
Długo dywagowano, czy w nagrodę za niezwykle długi (jak na niego) okres dobrego sprawowania, w ramach resocjalizacji, wysłać go na wycieczkę do starego, zabytkowego zamczyska w samym środku rezerwatu, pełniącego rolę skansenu. I to jeszcze w obcym kraju.
Decyzja została wreszcie podjęta już wtedy, gdy autokar wyjechał.
W związku z tym odstawiono Alfreda bezpośrednio do zamku. Niech czeka na bus z pensjonatu, w którym zatrzymała się reszta wycieczkowiczów. Wieczorem tego samego dnia dołączy do nich w drodze powrotnej i zamelduje się w pensjonacie.
⁂
Gnój szybszy, niż wyglądało. Może być trudno go dogonić.
Skacze przez mur. Trzeba skakać za nim.
Za murem psy. Gnój wiedział z góry. Wskoczył na kojec zanim psy go dopadły.
Alfred nie wiedział. Ale podążył za złodziejem.
W ostatniej chwili. Pies niemal zdążył ugryźć go w kostkę.
Złodziej przebiega obok ochroniarza.
Odstawia scenę. Coś krzyczy w obcym języku, pokazuje na Alfreda.
Wykrzywia twarz w udawanym strachu.
Ochroniarz patrzy na Alfreda groźnie.
Kurwa. Tyle z resocjalizacji. Tyle z warunków. Tyle z życia poza kratami.
Przynajmniej niech gnój za to zapłaci.
Ochroniarz próbuje zatrzymać Alfreda.
Teraz już nie ma co się pierdolić. Stary, brudny, wypróbowany chwyt. Palec w oko, kolano w krocze.
Na nic się przydała pałka i pojemnik gazu pieprzowego przy pasie.
Goryl leży i kwiczy.
Złodziej biegnie do jakiejś dziury.
Alfred za nim. Ale wcisnąć się trudno.
Jakoś zdołał.
Ale za wolno.
Złodziej pewnie nawiał.
Warunek pewnie przejebany.
Gówniarza nie dogoni.
Twarz kamienna. W środku furia.
Nauczył się tego w życiu.
Trzeba umieć połknąć wściekłość. Zachować ją na później. Gdy będzie można się zemścić.
Ale tymczasem samemu wiać. Zanim go zgarną. Znowu.
Patrzy w dół. Siedzi w jakimś szybie. Pod nim duże pomieszczenie. Jeśli pójdzie w dół, spadnie. I nie wróci do szybu.
Trzeba się obrócić.
Nie można. Za ciasno.
W szybie jest drabinka. Można użyć.
Czołga się w dół.
Prawie opuścił szyb. Zaraz spadnie na łeb, na szyję.
Chwyta się ręką najniższego szczebla drabinki. Trzymając się, dalej się czołga.
Spada. Zawisł na ręce, którą trzymał drabinki.
Co dalej? Puścić się?
Patrzy w dół. Pomieszczenie. Puste.
Ochroniarze. Mogą gdzieś być.
Jak na nich wpadnie w zamkniętym pomieszczeniu, nie ucieknie.
Trzeba w górę. Wiać.
Zanim go zgarną. Znowu.
Podciąga się. Z trudem wspina się w drugą stronę.
Może uda się nawiać z zamku. Skryć w rezerwacie.
Co dalej, się zobaczy.
Prawie na wierzchu.
Co takiego‽
Chwilę, zanim Alfred zdążył wypełznąć. Otwór szybu zamyka się kratą.
To ten gnojek. Z paskudnym uśmieszkiem zamknął kratę na klucz.
Przekleństwa cisną się na usta.
Nie można. Ktoś może usłyszeć.
Z trudem się powstrzymał. Nie bryznął błotem.
Gramoli się znowu na dół.
Znów zawisł na jednej ręce.
Nie ma wyjścia. Teraz trzeba skakać. W dół.
Korytarz na prawo.
Na lewo kanał. Zakratowany.
Oprócz tego same ściany.
No i krata u góry. Zamknięta. Przez gnoja.
Nie ma wyjścia. Trzeba w korytarz.
Dół
.
Korytarz kończy się dołem.
Dużym. Szerokim.
Szerszym niż korytarz.
Ale jest mostek. Nad dołem.
Prowadzi na drugą stronę.
Tam korytarz ciągnie się dalej.
Łatwo spaść.
Wyjście na powierzchnię.
Nad dołem.
Otwarte.
Nie można sięgnąć z mostku.
Mostek jest zbyt na lewo.
Woda wpływa w dół.
Z korytarza po drugiej stronie. Za mostkiem.
Może to kanał, nie korytarz.
Nie wypełnia dołu.
Jest odpływ. Na dole dołu.
Kanał za mostkiem.
Jedyna droga dalej.
Idzie. W wodzie.
Po kolana.
Brudnej. Śmierdzącej.
Wściekły.
Koniec drogi.
Krata. Kolejna.
Woda wpływa w korytarz zza kraty.
Uwięziony?
Przecież jest wyjście. Na górze. Nad dołem.
Ale nie sięgnie.
Ale jest wyjście.
Musi jakoś wyjść.
Nie wie, jak.
Siedzi. Myśli.
Myślenie przychodzi z trudem.
Złodziej musiał jakoś wyjść.
Jak?
Głaz. Duży.
Obok kraty, zza której wpływa woda.
Głaz wydaje się mieć znaczenie.
Być pomocny.
Nie wie, dlaczego.
Myśli się rozpuszczają.
Ale ciągle wracają ku głazowi.
Ale dlaczego?
Wreszcie pomysł.
Zatkać odpływ dołu.
Głazem.
Głaz ciężki.
Można turlać. Z trudem.
Ciężka praca.
Dotaskany do dołu.
Ale kanał kończy się progiem.
Ostatni wysiłek.
Przerzucić głaz przez próg.
Głaz w dole. Alfred czeka.
Nic. Woda się nie podnosi.
Dlaczego?
Wytrzeszcza oczy. Głaz nierówny.
Niedokładnie zatyka odpływ.
Druga strona głazu równa. Płaska.
Trzeba głaz obrócić.
Ale jak zejść?
Można tylko skakać.
Na głaz. Bo najwyższy.
Skok.
Au. Jednak boli.
Ale chyba nic sobie nie zwichnął.
Dobrze, teraz na dół.
Obrócić głaz.
Ciężko.
Chyba się udało.
Poziom wody się podnosi.
Ale nie ma jak wejść na górę.
Trzeba czekać.
Utrzymać się na powierzchni.
Wreszcie.
Poziom wody jest na poziomie obu korytarzy.
Woda odpływa. Korytarzem, z którego przyszedł.
Nie podniesie się więcej.
Czy można sięgnąć otworu na suficie?
Trochę wysoko. Ale powinno się udać.
Za drugą próbą się udało.
Dłonią chwycił się powierzchni.
Ostrożnie wyjrzeć. Czy nikogo nie ma?
Chyba nie.
Patio, otoczone murem ze wszystkich stron.
Dziwne.
Wyjść teraz czy czekać do nocy?
Zawahanie. Instynkt każe czekać do nocy.
Ale woda leje się drugim korytarzem.
Tam, gdzie nie powinna.
Ktoś może zauważyć.
Nie ma wyjścia. Uciekać co prędzej.
Wylazł na patio.
Stare, kamienne mury. Winorośl na jednym z nich.
Może jest furtka za winoroślą?
Chwila.
Trzeba być ostrożnym.
Co jest po drugiej stronie muru?
Którędy najbliżej do wyjścia z zamku?
Podczas gonitwy i pod ziemią stracił poczucie kierunków.
Wspina się na mur.
Po winorośli.
Już prawie na górze.
Spada.
Winorośl nie wytrzymała.
Spada znowu pod ziemię‽
Co się stało?
Dziura w ziemi. Prowadzi do podziemnej komnaty.
Znowu. Kolejnej.
Dziura zamaskowana.
Pod winoroślą.
Ale na czym leży?
Pierze‽
To dlatego się nie potłukł.
Ale kto wyściela wilczy dół pierzem‽
Nieważne.
Dziwne, ale nieważne.
Na górę się nie dostanie. Za wysoko.
Ale od komnaty odchodzi korytarz.
Trzeba iść dalej.
Drogą, która właśnie się otwarła. Korytarzem.
Ale za chwilę.
Zmęczony.
Kurwa. Papierosy zamokły.