Lata lecą, a wraz z nimi zmieniają się ludzie, z którymi wiążę się liną. Niektórych na jej drugim końcu nigdy już nie zobaczę. Żyją we wspomnieniach, wypełniają głuche tatrzańskie doliny, po których wędruję. Czasami, gdy samotnie piję herbatę na kamieniu, na którym już kiedyś siedziałem, widzę ich twarze i słyszę śmiechy, tak wyraźnie, iż jestem pewien, że zaraz pójdą w obieg piersiówki, kabanosy i inne wiktuały, które na zgarbionych plecach wynieśliśmy z parkingu. Ale towarzyszy mi tylko cisza.
Czas wygładza wspomnienia, ulatują z pamięci szczegóły, nieraz ich miejsce wypełnia fantazja, ale nigdy nie zapomina się strachu.
Sierpniowy poranek w Dolinie Złomisk był chłodny, ale obchodziło nas to tyle co nic. Gęsi puch śpiwora cudownie otulał ciało obolałe po wczorajszym forsownym marszu. Wtuliłem w niego policzek i myślałem o tym, jak wielkim szczęściarzem jestem, mogąc tu być i mieć wszystkie troski i problemy świata za nic. Spojrzałem na telefon. Za minutę odezwie się budzik. Czym prędzej wyłączyłem alarm. Nie chciałem, by elektroniczna kakofonia zakłóciła podziwianie spektaklu, jaki rozgrywał się nad moją głową. Czubki granitowych gigantów zarumieniły się od wschodzącego słońca.
Zbysiu też obudził się sam z siebie, a gdy zobaczył, że się wiercę, podniósł się na łokciach.
Nie mówiliśmy sobie „dzień dobry”. Po co mącić ciszę nienaturalnym dla tego miejsca ludzkim głosem? Mijały minuty, a my chłonęliśmy w milczeniu widoki.
- Kurwa – odezwał się w końcu Zbyszek. - Jakie to piękne.
- Dobry miałem pomysł, żeby olać schronisko? No, robota czeka. Żremy i idziemy – wygramoliłem się ze śpiwora i wymacałem w plecaku obły kształt gazowego kartusza. Przyrządzenie kawy i jakiejś kaszki instant nie zabrało wiele czasu. Promienie słońca nadal błąkały się po szczytach, jakby bały się zejść niżej, gdy byliśmy już w butach, objuczeni plecakami.
Tego dnia postawiliśmy na klasykę. Naszym celem była Korona Wysokiej, niezbyt trudna, ale długa graniówka. Na podejściu wyrwałem się do przodu, trochę wbrew postanowieniu, że nie będę forsował tempa. Ze zdziwieniem, ale i zazdrością stwierdziłem, że Zbysiu, mimo dzielącej nas różnicy prawie trzydziestu lat, bez trudu dotrzymuje mi kroku. W Klubie Wysokogórskim mówili na niego Cyborg, bo nosił ze sobą chińską czołówkę z ogromną baterią przymocowaną z tyłu głowy i kablem do niej, który plątał mu się na czole, ale równie dobrze mógł dostać to przezwisko w uznaniu dla niespożytych pokładów energii w tym niepozornym ciele.
Na przełęczy przed pierwszym spiętrzeniem grani związaliśmy się liną. Z założenia całą drogę mieliśmy pokonać na lotnej asekuracji. Od samego patrzenia na uśmiechniętą gębę Zbysia, który z właściwą sobie starannością segregował szpej, robiło mi się ciepło na duszy. Zapowiadał się wspaniały dzień.
Zbysiu nie był wybitnym, ani szczególnie ambitnym wspinaczem, ale na łatwiejszych drogach radził sobie przyzwoicie. Jego znajomość technik asekuracji nie budziła wątpliwości. Korona Wysokiej była dla niego jak bożonarodzeniowa choinka ze stosem prezentów. Dla mnie zresztą też. Nowe pokolenie fitness-wspinaczy patentujących arcytrudne przechwyty na czołówce Mięgusza i tak miało nas obu za turystów. I dobrze. Dawniej oblegane klasyki, jak Korona, dziś świeciły pustakami.
Już miałem wchodzić w skałę, wypatrywałem miejsca na pierwszy przelot, gdy usłyszeliśmy wcale nie tak odległy grzmot, a tuż po nim następny. Spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami.
- Co ma wisieć, nie spadnie - Przeinaczone powiedzenie Zbyszka zdawało się być dla niego formą jakiegoś zaklęcia.
- Na Smoczy Szczyt chyba zdążymy, a potem się zobaczy. - Smoczy był pierwszy z trzech wielkich gór Korony.
Stłumiłem w sobie obawy. Już wtedy powinienem dostrzec zagrożenie. Od strony Liptowa ciągnął wał niskich chmur. Ledwo wybiła dziewiąta rano, burza o tej porze zwiastowała nadejście frontu i długotrwałe załamanie pogody. Istotnie, prognozy przewidywały to, ale dopiero w godzinach wieczornych.
- Zdążymy – uciął moje leki Zbyszek.
Wspinaczka była cudowna. Skała niby stała dęba, ale szło się po niej sprawnie, niczym po szlaku turystycznym. Kiedy turniczka za turniczką zbliżaliśmy się do Smoczego, pobliskie wierzchołki, jeszcze niedawno kąpiące się w słońcu, przykryła mgła. Odwróciłem się, by spojrzeć na Zbyszka i wtedy zobaczyłem jak podstawa czarnej chmury obniża się i sięga ziemi. Pioruny biły wokoło, jakby jakiś pradawny bóg zstąpił z nieba. Pogoda załamała się całkowicie. Od uderzenia powietrznego tsunami dzielił nasz może kwadrans, a może minuty. Trzeba było się z tym pogodzić i przejść do defensywy.
- Dupcy się, co teraz? - zapytał mój towarzysz, który zdołał mnie dogonić.
Rozejrzałem się wokoło, jakby szukając dla nas jakiejś nadziei. Choćby kawałka błękitnego nieba, albo wiatru przeganiającego chmury. Pobliskie uderzenie błyskawicy przypieczętowało nasz los.
- Wracamy? - Nagabywał Zbyszek. Spojrzałem na niego, nie było w nim ani śladu nerwowości, której moja twarz nie potrafiła już ukryć. Czuł się przy mnie bezpiecznie. Mimo dzielącego nas wieku, to ja byłem dla niego drogowskazem i swoistą wyrocznią w kwestiach gór. Zbyszek dopiero kilka lat temu zainteresował się nimi. Wcześniej życie wypełniało mu bycie statecznym mężem i ojcem, oraz praca w jakiejś dużej firmie handlowej. Wspominał, że ma na polu zawodowym jakieś sukcesy, wyróżnienia, premie. Mój życiorys stanowił odwrotność jego. Praca na budowie, płytkie związki bez przyszłości. Za gówniarza urywałem się ze szkoły, by pochodzić po górach, okłamywałem matkę, że jadę na wycieczkę klasową i szedłem łapać stopa do Zakopanego. Mówiłem ojcu, że z dziewczyną wybieram się na termy do Bukowiny, a tak naprawdę uczyłem się chodzić w rakach na oblodzonych Czerwonych Wierchach. Gdy moich kolegów nauczyciele strofowali za palenie pod szkołą, mnie opieprzał jak stare wojsko kota nieodżałowany Włodek Cywiński, kiedy przydybał mnie gdzieś poza szlakiem, w miejscu w którym nie powinno być szczyla w adidasach.
Zbysiu trochę mi tego życia zazdrościł. I chyba uważał mnie za lepszego niż w rzeczywistości byłem.
- Musimy zejść z grani – odpowiedziałem - bo nas tu pioruny usmażą. Kawałek dalej jest przełęcz. Tam będzie kibel.
Kiwnął głową ze zrozumieniem. Kibel oznaczał miejsce przymusowej posiadówy.
Jak to często w górach bywa, złoto okazało się tombakiem. Przełęcz była w istocie wąską szczerbinką, w której ciężko stać we dwóch obok siebie. Opadał z niej żleb, całkiem połogi i dobrze urzeźbiony.
Tym razem Zbysiu podjął decyzję. Zaczął nim schodzić. W samą porę, bo lodowaty wicher cisnął w nas ścianę deszczu i gradu, a niebo rozświetliły błyskawice.
Zeszliśmy trochę poniżej grani, ufni, że pioruny nas nie dosięgną. Ściany żlebu zapewniały nawet pewną ochronę przed zacinającym deszczem. Do czasu, gdy zaczęła nimi ściekać woda. Przykucnąłem na płaskim kamieniu, Zbyszek usiadł kawałek wyżej na plecaku. Znalazł sobie szczelinę, do której wsadził frienda i przypiął się ekspresem. Mądrze.
Zaciągnąłem sznurki od kaptura. Przez chwilę wpatrywałem się jeszcze w krople wody ściekające z krawędzi kasku, po czym zamknąłem oczy. Po kilku minutach znoszona kurtka poddała się nawałnicy i przepuściła wodę. Wzdrygnąłem się, gdy poczułem pierwsze lodowate krople na klatce piersiowej. Podświadomie czułem, czym to się skończy. Strach zaświergotał mi w trzewiach.
Coś kazało mi podnieść powieki. Pode mną chmury rozstąpiły się na moment. Spostrzegłem perć wijącą się po piargach na dnie doliny, a na niej jakiegoś człowieczka.
Jakże mu zazdrościłem! Moknął, ale z każdym krokiem był bliżej schroniska.
Mój Boże, przecież ta perć jest na wyciągnięcie ręki, pod moimi stopami!
Stłamsiłem w sobie straceńczą myśl. Tego błędu nie popełnię, ani dziś, ani nigdy. Doskonale wiedziałem, czym skończy się schodzenie nieznanym żlebem. Do pewnego momentu dawało się wygodnie schodzić, może nawet całkiem daleko, ale w końcu pod stopami otwierała się przepaść. Rozsądni i spostrzegawczy zdołaliby w porę zawrócić, ale i tak kosztowałoby ich to siły i czas.
Odwróciłem wzrok w kierunku Zbysia. Siedział w kucki, z zamkniętymi oczami kołysał się delikatnie przód-tył.
Mijały kwadranse. Potem godzina. Nawałnica nie słabła. Dnem żlebu płynęła już regularna rzeka. A ja marzłem. Objawy hipotermii nie stanowiły dla mnie zaskoczenia. Dłonie drżały w sposób niemożliwy do opanowania, a piekący chłód zdawał się mnie palić bardziej w środku, niż na powierzchni skóry. To było pierwsze stadium. Już raz przez to przechodziłem. Odporność na chłód jest kwestią indywidualną, mnie jej natura poskąpiła. To był mój kryptonit.
- W porządku? - zapytał Zbyszek. Też cierpiał, ale jakby mniej. Widocznie geny były dla niego łaskawsze.
- Nie – odparłem zirytowany. Od paru chwil uświadamiałem sobie, że to przeze mnie tu jesteśmy. Gdybym wczoraj został w schronisku, dziś mielibyśmy kawał drogi do nadrobienia. Burza złapałaby nas na podejściu.
- Musimy się ruszać. Pioruny uderzają już rzadziej i dalej.
Istotnie, epicentrum burzy gdzieś się przeniosło. Można wrócić na grań i kontynuować wspinaczkę. Ruch w górach to życie. To on zapewnia ciepło i sprawia, że z każdym krokiem wyrywamy się złowrogiej naturze i wracamy do cywilizacji.
Tych, którzy w górach stoją w miejscu, szybko dogania śmierć. Czekaliśmy ile się dało, żeby obłaskawić boga piorunów, teraz gdy jego gniew nieco osłabł, byłem gotowy rzucić mu wyzwanie.
Zmusiłem myśli do skupienia. Porównałem zapamiętane szczegóły topograficzne z wyuczonym opisem drogi z przewodnika.
- Do Smoczego Szczytu niedaleko. Stamtąd zjazd w dół i jesteśmy na perci.
Powiedziawszy to, wstałem z kamienia. Okropny ból przeszył moje wychłodzone stawy, gdy się prostowały. To już naprawdę ostatni dzwonek, by coś zrobić.
Pierwotnie zakładaliśmy pokonanie całej drogi na lotnej, ale przy śliskiej skale, zdrętwiałych palcach i rozbieganych myślach nie miałem na to odwagi. Poprosiłem Zbysia o sztywną asekurację.
- Zaczniemy stąd. - Wskazałem na jego frienda. - Mamy już stanowisko.
W mojego kompana wstąpiły nowe siły. Z uśmiechem przeklarował linę i oddał mi szpej.
- Powodzenia.
Obolały wydostałem się na przełęcz. Targany wichrem, jak chorągiewka na maszcie, wszedłem w skałę. Palce nie czuły chwytów, a buty ślizgały się na mokrych stopniach. Parłem do góry, zmuszając mięśnie do niemożliwego wysiłku. Nie było w tym ani grama finezji, tylko rozpaczliwa walka o utrzymanie równowagi. Mijały kolejne metry, a ja nie zakładałem żadnego przelotu. Nie było gdzie, zresztą nie wiem, czy dałbym rady. Pokonałem spiętrzenie grani i zarzuciłem pętlę na skalną turniczkę. Wyuczonymi ruchami założyłem autoasekurację, potem pół-wyblinka i zacząłem ściągać do siebie Zbysia.
Ciepło, wspaniałe, rozkoszne ciepło wypełniło moje wnętrze. Jak narkotyk rozeszło się po żyłach i doszło do mózgu. Gdy Zbyszek ukończył wyciąg, śmiałem się jak głupi do sera.
- Pojebało? - Skarcił mnie. - Nie założyłeś żadnego przelotu.
- Już nie pierdol – odparłem mu bez cienia gniewu. - Jest ci zimno?
- Ani trochę. - Na jego twarzy rysowała się radość.
- Idziemy dalej. Co ma wisieć, nie spadnie.
- Na lotnej? - spojrzał na mnie pytająco.
- Na lotnej – odparłem pewny siebie.
Wraz z ciepłem powróciły siły i radość ze wspinaczki. Nie ważne, że w deszczu, ważne, że w górach. Trzeba je przyjmować takimi jakie są, znosić ich humory.
Po pół godzinie zameldowaliśmy się na Smoczym Szczycie. Przełożyłem linę przez kolucho zjazdowe i odprawiłem Zbysia na dół. Wkrótce dołączyłem do niego. Uściskaliśmy się.
Czekało nas wielogodzinne zejście w deszczu do Popradzkiego Stawu, ale byliśmy z dala od piorunów i przepaści.
Zbysio poprosił mnie o zdjęcie. Z umęczoną, ale i szczęśliwą twarzą zapozował do fotki.
W drodze powrotnej chmury podniosły się, a deszcz zamienił w mżawkę. W poszarpanej grani Smoczego rozpoznałem przełączkę i żleb, w którym marzłem. Nieco poniżej naszego stanowiska zamieniał się w przepaść.
Tamtego dnia ostatni raz widziałem Zbysia. Przez rok nie mogliśmy się zgadać na wspólny wyjazd, każdy z nas wspinał się w innych ekipach. Następnego lata zginął. Potknął się na jakiejś parszywej perci i runął w dół. Byłem w Tatrach, gdy się o tym dowiedziałem. Niezwłocznie podszedłem do najbliższej kępy kosodrzewiny i ułamałem gałązkę.
Jego pogrzeb zgromadził grono nobliwych starców i nas, przedstawicieli lokalnej górskiej społeczności. Patrzono na nas spode łbów, gdy nad grobem wymienialiśmy znajomości i doświadczenia.
Przed urną ktoś ustawił zdjęcie, które rok temu mu zrobiłem. Tłumiąc łzy podszedłem do katafalku i położyłem obok gałązkę kosodrzewiny. Chciałem wtedy, żeby Zbysiu był ostatnim kumplem, którego zabrały góry. Nie był.