Dzień chylił się ku zachodowi. Na polanie czuć było złowrogą moc nadciągającej burzy. Ptaki i wszystkie leśne zwierzęta zachowywały się niespokojnie, wyczuwając nadciągającą nieubłaganie wiosenną nawałnicę. Pchane niewyjaśnioną potrzebą, śpieszyły gdzieś, w sobie tylko wiadome miejsca, szukając bezpiecznych kryjówek. Można było odnieść wrażenie, że powietrze wokół stało się niezwykle czyste, mimo że stało nieruchome i gęste jak zupa. W lesie widać było w nim wszystko jakby wyraźniej, barwy zdawały się mocniejszymi, kontury – bardziej wyrazistymi. Ciężko było oddychać, a mokra od potu koszula kleiła się do pleców.
Ponad kępami wysokich traw przemykały nisko, kręcąc ciasne ósemki, małe, szare ptaki z białymi brzuszkami. Popiskiwały cienko, łapiąc w krótkie dzioby ospałe, powolne owady. Zachowywały się tak, jakby bardzo chciały gdzieś zdąrzyć zanim pierwsze krople zmoczą im pióra, ale boją się, że im się to nie uda.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, aura odmieniła się. Ot tak – w ciągu jednego oddechu. Zaczęło wiać mocno od północy, a wszystkie drzewa, jakby na powitanie wiatru, pokłoniły się uniżenie gałęziami. Kilka suchych i chorych sztuk zgięło się ku ziemi i tak już pozostało. Burze w tej części Tantalii potrafiły nieraz kłaść całe zagajniki, niby zboże podcięte kosą. Po ptakach nie zostało ani śladu.
Chmury napływały ławą szeroką na cały nieboskłon, z prawa na lewo jednym wielkim cielskiem obłoków burzowych. Wisiały nisko nad puszczą i pięły się w fantazyjnych poszarpanych kłębach ku samym szczytom niebios.
Zrobiło się nagle bardzo jasno. Słońce odnalazło szczelinę w chmurach i dosięgnęło polany. Na granatowym, ciężkim tle nieba las, rozświetlony skośnymi sztychami promieni, wyglądał nierealnie, wręcz baśniowo. Jak gdyby bogowie malując ten dzień pomylili barwy. Po chwili słońe skryło się na powrót, a kolory wróciły do swoich normalnych, zgaszonych odcieni. W oddali rozległ się pierwszy pomruk bestii. Paraliżował strachem, ale jednocześnie napełniał poczuciem boskiej, panującej nad całym światem pradawnej siły, z którą nie może się mierzyć nic innego. Człowiek w takich chwilach zawsze czuł się mały i słaby, niczym szmaciana lalka w rękach dziecka. Taką bezwolną kukiełką w rękach bogów był każdy śmiertelnik. Tak przynajmniej wierzył stary Wawrzyn, siedzący na powalonym pniu pośrodku polany. Barczysty mężczyzna ukłonił się uniżenie bogom. Podniósł do czoła dłoń i rozejrzał się po niebie.
- Może przejdzie bokiem – mruknął cicho.
Pozbierał resztki prowiantu: suche płaty solonego mięsa, kawłek czerstwego, ciemnego placka i bukłak z wodą. Wawrzyn zbliżył pojemnik do ust, powąchał, po czym stwierdził, że woda zbutwiała. Nie zastanawaiając się wiele, wylał zawartość na ziemię.
- Powinienem był ją odczynić – przyznał na głos, zły na siebie.
Sękatą, grubą dłonią chwycił za worek z przytroczonym wełnianym kocem i zarzucił sobie na plecy. Podniósł się ciężko, sapnął i ruszył w dalszą drogę. Myślał o tym, jak to kiedyś był w stanie przejść tę trasę w ciągu jednego dnia. Teraz ledwo dwóch dni starczyło mu aby dojść do celu, jakim była niewielka osada rybacka położona przy brzegu Zatoki Melankelis, na północ od stolicy prowincji – Tornaadu. Okolicę tę miejscowi nazywali zwyczajowo Sielskiem, choć próżno było szukać tej nazwy na oficjalnych mapach Półwyspu.
Wawrzyn pocieszył się tym, że już słyszy krzyk mew, a teren, który w tym miejscu zaczynał łagodnie opadać, prowadził go prostą ścieżką na wybrzeże. Stanął na szczycie pagórka, gdzie korzenie drzew wgryzały się w kamieniste podłoże, walcząc międdzy sobą o życiodajne soki. Las wyraźnie rzedł w miarę zbliżania się do morza. W oddali po raz pierwszy ujrzał równą linię horyzontu, oddzielającą wody zatoki od pochmurnego nieba. Odetchnął z ulgą. Kolana zaczynały mu już poważnie dokuczać.
Wioska leżała tuż nad samym brzegiem, powyżej kamienistej plaży, objęta z obu stron wyskokimi ścianami porowatych skał, sięgających daleko w głąb morza. Chaty, jak to zwykle bywa w Tantalii, stały w zwartym półokręgu broniąc dostępu do placu pośrodku, gdzie luzem biegały gospodarskie zwierzęta. Dawno nie reperowany częstokół, ograniczający dostęp do osady po obu stronach zabudowań, bronił przejścia tylko od strony lądu. Z drugiej strony przestrzeń otwierała się na zatokę, co było wyjątkowe dla tego miejsca.
Wawrzyn rozejrzał się po okolicy. Z roku na rok bogowie morza przywłaszczali sobie jakiś odłamek klifu, który wyglądał jak olbrzymia sterta niezespolonych niczym, niedbale ułożonych na kupę kamyków. Aż dziwne było, że pionowe, a miejscami nawet przechyone w stronę bijących fal ściany nie runą wszystkie naraz do wody. Magia bogów lądu była jednak silna i morscy złodzieje nie tak łatwo wydzierali ją swym kuzynom. Miarowy szum fal i nadmorskie zapachy działały kojąco na zmysły. Wawrzyn trafił do wioski akurat w porze przypływu. Kilka łódek kołysało się na wodzie. Gdyby nie grube liny przywiązane do palików lichego pomostu, pewnie odpłynęłyby w dal lub rozbiły się o skały.
Przed jedną z chat siedział na zydlu stary chłop w przewiązanej na brzuchu parcianym sznurem, znoszonej, wielokrotnie reperowanej łachmanie. Słomkowy kapelusz strerczał pojedyńczymi źdźbłami na wszystkie strony. Mężczyzna pochylony był nad robotą. Wyplatał z wikliny okrągłe dno kosza pomagając sobie bosą stopą. Jeden podwinięty a drugi oberwany rękaw odsłaniały opalone na brązowo, muskularne przedramiona z grubymi nadgarstkami i opuchniętymi od ciężkiej pracy palcami. Jeden paznokieć krwawił nieco, brudząc wyplatany materiał. Staremu zdawało się to nie robić żadnej różnicy. Opierając wyświechtane ostrze kozika na grubej skórze kciuka, wycinał witki, promieniście rozchodzące się z płaskiego dna. Kiedy skończył, odłożył niewykończony pojemnik na bok, po czym zaczął przekładać z miejsca na miejsce dwie sterty naciętych słomek, leżących u jego stóp. Wstał na chwilę, aby wyprostować zmęczone mięśnie pleców. Przeciągnął się z dłońmi opartymi na bokach, wypychając do przodu klatkę piersiową i biodra. Podniósł głowę, zmarszczył czoło i zmróżył oczy. Nie widział zbyt dobrze na odległość. Ponad ogrodzeniem osady dostrzegł jakiś ruch. Ktoś szedł ze wschodu, od strony lasu. Przez chwilę patrzył zaciekawiony, potem wrócił do swojej pracy. Wędrowiec zbliżał się. Był podobnej do niego postury, lecz nieco większy i wyraźnie młodszy.
Wawrzyn kroczył ostrożnie jedyną dostępną ścieżką. Zszedł w dół klifu do zatoczki, okrążył ogrodzenie i uchylił bramę. Po placu spacerowały kaczki i kury. Wszystkie miały podcięte lotki aby nie przefrunęły ponad ogrodzeniem. Powitał go stary pies, kuśtykając w jego stronę na trzech łapach. Czwartą sztywno ciągnął za sobą. Wawrzyn uśmiechnął się i podsunął mu przed nos wierzch dłoni do powąchania. Pies zamerdał delikatnie wyliniałym ogonem, zwiesił łeb i niezgrabnie oddalił się z powrotem do legowiska. Stary podniósł głowę raz jeszcze. Tamten był na tyle blisko, że mógł rozpoznać rysy twarzy.
- Witajcie kumie. Niech będą pozdrowione Bogi Stare i Nowe – zawołał obyczajnie zachrypniętym głosem przybysz.
- Ano witajcie Wawrzynie. Siadajcie. Zdrożony jesteś pewnie. Siadajcie, siadajcie... Zaraz się suszu uszykuje i napitku jakiego – odpowiedział starzec uprzejemie, nie przerwał jednak pracy, dopóki nie przewlekł ostatniej witki wokół pierścienia podstawy kosza.
Zaczynał właśnie formować brzegi. Wedle tradycji, która w Sielsku przestrzegana była jak prawo, nie powinien porzucać rozpoczętej czynności. Wawrzyn dobrze o tym wiedział. Niedobrze było kogoś nachodzić w czasie pracy, a jeszcze gorzej przerywać gospodarzowi, gdy akurat był czymś zajęty. Poczekał więc w milczeniu przez chwilę, po czym pomógł uprzątnąć na bok badyle, przygotowane do dalszego wyplatania.
- Tu połóż – rzucił krótko gospodarz i zniknął w izbie. Gość tymczasem odłożył podróżny wór, rozsiadł się na zydlu, oparł o ścianę budynku i wyprostował nogi. Rozmasował sobie kolana krzywiąc twarz z bólu. Zaraz rozejrzał się, czy aby ktoś tego grymasu nie dostrzegł, ale wokół nie było nikogo. Zastanowił się na tym. Pamiętał jak ta wioska tętniła niegdyś życiem, dzieci rodziły się co roku, wszędzie słychać było śmiech, a na kozłach rozciągnięte były sieci, które ciągle ktoś reperował. Teraz większość mieszkańców wyjechała do Tornaadu. Wszyscy młodzi chcieli mieszkać w mieście, a kozły sterczały puste, zepchnięte na kupę w kącie podwórza.
W oddali słychać było śpiew morza. Gniewne, zimne fale zatoki rozbijały się o zębaty mur skalnych, wiecznie opłukiwanych ostańców, działający jak naturalny falochron dla tej nadmorskiej wioski. Z zamyślenia wyrwał go gospodarz, który pojawił się w drzwiach chaty ze skórzaną torbą w jednej i garncem świeżej wody w drugiej dłoni.
- No, widzę kumie, że u was wzrok jescze dobry. Poznaliście mnie z daleka, co? – zagadnął Wawrzyn.
- A! – machnął ręką stary. – Twarzy wpierw nie poznałem. Ale postać u was znaczna. Nie ma drugiego takiego byka w całym Sielsku.
Gość uśmiechnął się, zadarł podbródek i wziął pod boki.
- Nieprawda! Są takie dwa cielaki. Dawno żeś moich chłopców nie widział. Nie wiem, tak po prawdzie, czy już nie więksi są od starego ojca. A ile to żre jeden z drugim! Zeszłej zimy zapasów nam ledwo starczyło – Wawrzynowi, zawsze kiedy mówił o swoich synach, zapalały się w oczach dumne iskry. Chyba że akurat byli w pobliżu. Wtedy nie przebierał w słowach.
- O twoich chłopcach mówisz? To prawda, nie widziałem ich już... będzie rok, może dłużej.
- Prawie dwa lata – poprawił go. – Bo to przy jesieni było.
- A tak, tak... Patrz jak to leci – pokiwał głową dziadyga. Sięgnął do skórzanego tobołu, ale tamten zatrzymał jego rękę.
- Nie dzisiaj kumie. Nie będę was opalał. Mam ja tu coś dla was – mówiąc to, wyjął z wora własne zawiniątko.
- Ho, ho! To po prośbie przychodzicie, skoroście gospodarzowi odmówili. Zgadłem? – łypnął niebieskim, załzawionym okiem na przybysza.
- Ano nie inaczej kumie. I właśnie dlatego nie myślcie sobie że z gołymi rękami przychodzę.
- A to dawajcie, co tam macie dobrego. Pewno miodowy susz jaki przedni? Ha?
- Umysł u was bystry kumie – rzekł z przekąsem Wawrzyn.
- A co myślicie? Że stary to i głupi? – odparł gospodarz, pokazując prawie bezzębny uśmiech.
Potarł dłonie, sięgnął po dzbanek, upił zimny chałst wody i podał gościowi. Wawrzyn napił się, otarł wierzchem dłoni mokrą brodę, potem wysuszył ją dokładnie wycierając w ubranie. Sięgnął do podróżnego wora i wyjął niewielkie zawiniątko. Ułożył pakunek na kolanach. Z namaszczeniem rozplątał szmatkę, w której ukryty był mały skórzany mieszek, zaciągnięty u góry rzemykiem. Obok niego położył pędzelek przedziwnej konstrukcji, ze zmierzwionym włosiem ustawionym wzdłóż jak i przeciwnie do trzonka, oraz rzeźbioną fajkę o szerokim ustniku. Złapał fajkę, trzymając ją za pękatą główkę, drugą dłonią ujął pędzelek, po czym zabrał się do czyszczenia. Postukał fajką o ławkę. Wyleciało trochę czarnego popiołu. Dmuchnął w ustnik, przepchnął go znalezioną pod nogami suchą słomką, dmuchnął jeszcze raz i odłożył na bok. Rozciągnął kołnierz mieszka i w tym samym momencie wokół chaty rozszedł się silny aromat przyprawy miodowej – słodki, trochę mdły. Gospodarz zaciągnął się zapachem, niczym pies myśliwki łapiący trop. Gość ujął szczyptę suszu i nabił porządnie fajkę.
- Macie gdzie żar gotowy? Bo nie chce mi się teraz rozniecać, chyba nawet krzesiwa nie wziąłem.
- Co mam nie mieć. Z paleniska można uszczknąć. Stara tam strawę warzy – wskazał niedbale drzwi wejściowe.
Wawrzyn wszedł do ciemnej, dusznej izby, gdzie po środku, na palenisku żarzyło się czerwono kilka bierwion strugowych. Nad okopconym kociołkiem siedziała gospodyni, mieszając powoli długą chochlą parujący wywar. Ukłonił jej się, pozdrawiając bogów. Kiwnęła głową mamrocząc nieprzerwanie cichą pieśń dziękczynną. Uśmiechnęła się lekko do gościa, lecz obyczajnie nie odezwała się, ani nie przerwała pracy. Wawrzyn powrócił na zydel, osłaniając dłonią trzymany w ręku suchy patyk, na który dmuchał, aby lepiej rozgorzał.
- Uważaj, dogasa – rzekł siadając z powrotem obok gospodarza.
Przystawił żar do suszu fajkowego. Miarowo, rytmicznie pobierał powietrze w płuca. Niebieskawy dym począł wić się giętko, uciekając pod powałę chałupy, by wyżej rozpłynąć się na wietrze. W jednej chwili, gdy żar zapłonął za mocno przydusił go nagą dłonią, nie zważając na bijące z fajki ciepło, ani wcale się przy tym nie krzywiąc. Łapska miał jak bochny chleba. Wypuścił powietrze, przyłożył ustnik do suchych warg i zaciągnął się dymem z samego dna płuc. Trzymając pierś wysoko, na wdechu, podał fajkę gospodarzowi. Stary bez słowa ujął ją w zgrabiałe palce, chrząknął ciężko, odpluł zieloną flegmę na kurz pod stopami i tak jak wcześniej Wawrzyn, zaciągnął się pełną piersią. Przez chwilę obaj siedzieli w milczeniu dopóki tylko starczyło im tchu. Czekali aż dym przesiąknie ciało i nabierze mocy. Pierwszy wypuścił chmurę gospodarz. Rozkaszlał się przy tym siarczyście, bijąc pięścią w pierś. Znów odcharchnął gęstą plwocinę. Wawrzyn wypuścił z siebie niebieskawe kłęby przez szerokie nozdrza. Zrobił to spokojnie, w kontrolowany sposób. Zerknął, czy aby żar nie przygasł i powtórzył z namaszczeniem cały proces od nowa.
Palili na zmianę, sprawiedliwie dzieląc się, aż cały miodowy susz z fajki obrócił się w popiół.
- Dobre – przyznał stary. - Nietutejsze, co?
- Kupione na targu w Tornaadzie. Z południa przyjechało – odparł Wawrzyn.
- Z południa? Znaczy się z Taairu? - stary zmróżył nagle poczerwieniałe, załzawione oczy, które teraz jakby zapadły się w głąb czaszki.
Wawrzyn ruchem głowy potwierdził słowa gospodarza. Milczeli chwilę razem. Żaden z nich nie wykonał najmniejszego ruchu. Odprężeni patrzyli w dal na zachodzące słońce. Burza rzeczywiście przeszła bokiem. Wieczorne niebo wycierało się z chmur. Ostatnie z nich rozpływały się opalizując wielobarwnie w odcieniach czerwieni i złota. Zapowiadała się pogodna, ciepła noc.
- Nie masz lepszego miodu w całej Tantalii – podjął przerwany wątek stary.
- Pewno z Miodowych Pól – odrzekł nieśpiesznie Wawrzyn. – Z roku na rok więcej tego robią.
- Pewno... – zaczął myśl gospodarz i urwał. Zmarszczył brwi, jakby szukał zgubionej myśli, ale zrezygnował.
Pierwsze, najjaśniejsze gwiazdy zapalały się jedna po drugiej, począwszy od Gwiazdy Wieczornej, wyznaczającej marynarzom północ. Barwy chmur przeszły w granat, potem w atrament, rozpalany bursztynowo w ostatnim miejscu przez dogasający dzień. Tarcza słońca w całości utopiła swój wieczny ogień w wodach Melankelisu. Ucichło. Wzburzone zazwyczaj wody zatoki uspokoiły się. Do ich uszu dochodziły powolne, miarowe ruchy fal rozpływających się na żwirze wąskiej plaży. Powtórnie zapalili fajkę podając ją sobie między łapczywymi hałstami powietrza.
- Dobra. Starczy mi – przyznał w końcu gospodarz. – No, mówcie, mówcie... – powiedział, wykonując zachęcający gest.
- Butów mi trzeba – podjął bez zbędnych wstępów Wawrzyn.
- Dla ciebie?
- Nie. Dla chłopców. Pamiętam, że kiedyś robiłeś najlepsze...
Gospodarz machnął tylko ręką na to pochlebstwo. Milczeli znów przez chwilę. Staremu rybakowi myśli prędko przelatywały przez głowę. Wiele z nich się urywało, zanim zdążył je wysłowić. „Przeklęty susz” pomyślał.
Zaskrzeczał gdzieś nocny ptak. Z sąsiedzkiej zagrody doszło do nich ujadanie psa. Wiatr ustał całkowicie. Zupełnie jakby ciekwscy bogowie morza przysłuchiwali się ich rozmowie. Mężczyźni wciąż siedzieli bez ruchu. Patrzyli na ciemniejącą łunę zachodu.
- No mów, mów... – ponaglił znów stary.
- Wysyłam ich w świat – odparł Wawrzyn wyrwany z zamyślenia.
- Na świecie teraz niespokojnie.
- Wiem.
- Radziłeś się kogo?
Wawrzyn wzruszył ramionami. Podrapał się w łysiejącą głowę. Przygładził przydługawe pasma włosów na skroniach.
- Kiedy byłem ostatni raz z żelaznymi wyrobami na targu w Tornaadzie, zaszedłem do wieszczki. Poza tym nie tylko ona... Znaczy się, nie tylko od niej wiem. Znaki widziałem na niebie. Krwawy Miesiąc chociażby...
Na te słowa stary skinął poważnie głową. Sam tego nie dojrzał, ale mówiono mu o Czerwonym Olbrzymie, który zjadł księżyc i zastąpił go na niebie. Nie umiał tego zrozumieć, ale może właśnie o to chodziło – znak od bogów. Teraz kiedy o tym myślał, doszedł do wniosku, że Wawrzyn często słusznie odgadywał wolę bogów objawioną w znakach.
„Często też się myli. Tak, to inna myśl. Albo tak, albo nie tak... Przeklęty susz. Już sam nie wiem. Powiedzieć mu o tym? Może lepiej nie. O czym my rozmawiamy? A, o butach. Zamknij się i wysłuchaj go!” – stary wymierzył sobie siarczysty policzek, aby doprowadzić się do porządku i uspokoić rozbiegane myśli.
- Dobrze się czujesz? - zainteresował się z troską Wawrzyn.
- Tak, to ten susz... – odparł i westchnął ciężko stary. – Mów, mów.
- Nieumarli gwizdali w północnym wichrze. To było wtedy, gdy cielaka wyciągałem tej wiosny u sąsiada kołodzieja. Przyleciał po mnie, bo nie mógł sobie sam poradzić. Pierwsze z tej korwy miało być. Licha jałowica. Bardzo się męczyła. Kumie – dotknął opuszkami palców czoła – ono, to cielę... Uważasz? Dwa łby miało! Jedno zwykłe, a drugie takie małe, potworne, przyklejone od ucha. Dychało trochę, ślepia wykręcało, ozór wywalało jeden i drugi, i tak zdechło. Krowa z resztą też.
- Żaden demon nie podmienił aby?
- Na własne oczy widziałem od samego wycielenia. A o innych znakach słyszałem od ludzi!
Mówiąc to rozgorączkował się trochę; wstał, przeszedł kilka kroków, po czym opadł z powrotem na ławkę, otarł pot z czoła, napił się wody z glinianego dzbanka. Była zimna, aż zęby bolały.
- Wielkie rzeczy dziać się będą w Tantalii. Stare upadnie a nowe powstanie. Mówię ci. Widzę to – wychrypiał powoli, wieszczym tonem stary. Wawrzyn wytrzeszczył oczy i klasnął w dłonie.
- Te same słowa wieszczka rzekła... Powiedziała, że następny sezon ma przynieść nam odmianę.
- Odmianę czego?
- Tego rzec nie chciała – dodał smutno.
- Oni to tak zawsze. Powiedzą ci, że przyszłość za mgłą, albo w ciemnościach, albo że bogowie zasłonili przed ich oczyma... – machnął ręką stary, uniesiony nagłym gniewem, który zaraz zgasł. Wziął głęboki oddech i dodał spokojnie – ja tam już do nich nie chodzę. Sam się staram znaki odczytywać jak potrafię.
- A jak co na opak zrozumiesz?
- Na bogów trza się zdać kumie. Ich to wola się dzieje. Nie masz temu wyjścia ni rady.
Po tych słowach obaj pokiwali głowami na znak porozumienia. Rozmowę przerwała znów chwila ciszy. Było już całkiem ciemno.
- Wejdą oni kiedy do izby? Ciemnica już - zawołała z wnętrza chaty gospodni.
Usłuchali napomnienia bez słowa. Kobieta dorzucała właśnie drew do paleniska. Zapaliła też dwa kaganki, które drgającymi, niemiłosiernie kopcącymi płomykami oświetlały wnętrze domu. Robiły to dość marnie, choć lepsze było to, niż siedzieć w ciemnościach. Gospodyni w milczeniu wskazała zapraszająco na ławę przykrytą starym, wytartym futrem. Rozsiedli się nisko przy ogniu. Niewielki kociołek, zawieszony na metalowym pałąku za pogięte ucha, wisiał ponad paleniskiem. Płomienie łaskotały go wściekle po wypukłym dnie. W środku bulgotała zupa. Czuć było zapach nieświeżej ryby, wrzuconej do środka w całości - z głową, łuskami, bez patroszenia. Swąd ryby dławił inny, wyrazisty, kwaśny aromat zielonych gałązek o krótkich grubych szpilkach, jakie kobieta dodała do garnka razem z rybami i pokrojonymi w kostkę ziemnymi bulwami.
- Chcesz, żeby chłopcy byli tego częścią. Tej... odmiany? - podjął stary.
Wawrzyn milczał. Bezmyślnie dźgał patykiem w popiele.
- Po coś naprawdę do wieszczki szedł? – zapytała nagle gospodyni. Świdrowała przybysza na wylot swoim najgorszym wzrokiem. Takim, który widział każde kłamstwo i sięgał dna duszy. Wawrzyn nie lubił, gdy to robiła.
- Sny miałem – powiedział w końcu. – Od tego się wszystko zaczęło. Stałem ci ja na górze. To nie był żaden wierch, jeno jakby... yyy... łąka, ale bez trawy nijakiej, pod niebiosami samymi. Rozłożyłem ramiona. Wiatr wiał od morza. Ujrzałem chmurę najczarniejszą, jaką tylko możesz sobie wyobrazić. Płynęła, zważ na to kumotro, pod wiatr! Nastawiłem ucha i jakbym szczęk mieczy i pokrzykiwania wojów z tego obłoku usłyszał. Przeląkłem się nie na żarty. Wziąłem to za znak ostateczny...
- Wielkiej wojny – wtrącił szeptem gospodarz.
- Potem ów znak wiele razy mnie jesze prześladował. Ten sen znaczy się.
- Co wiedźma na to? – dopytywała się kobieta.
- Potwierdziła.
Ta odpowiedź najwidoczniej wystarczyła gospodyni. Z poważną miną kiwnęła głową do męża. Stary zasępił się. Zgarbił się nad ogniskiem, oparł twarz na dłoni i długo gładził zmierzwioną brodę. W końcu podniósł się i rzekł poważnym, wieszczym tonem.
- Zrobię ci ja chłopcom buty. Takie im zrobię, jakich tyś w życiu sam nie miał. Przejdą ci w nich Tantalię od samej Puszczy Turkusowej na północy aż do Taairskiej stolicy na południu. Przejdą ci w nich, a widzę to teraz wyraźnie, ze wschodu, od Wysp Zielonych po Tygiel za wierchami schowany. Przekroczą nimi Góry Bobrownicze, przejdą ci w nich doliny południowe, a może i do innych jeszcze krain dotrą, choć tego nie wiem, tego już nie widzę.
Wawrzyn popatrzył na gospodarza odmienionymi oczami. Wstał i ze wzruszeniem położył ciężkie dłonie na ramionach starego rybaka.
- Bogowie mówią przez was kumie.
Gospodarz skłonił się lekko w odpowiedzi. Uściskali się serdecznie.
- No to opowiedz mi teraz druhu, skoro targu już dobiliśmy, coś jeszcze zasłyszał w Tornaadzie. Dawnom nie był w porcie i do nowin mi tęskno – zagadnął stary napełniając cienką zupą drewniane korytka i podając parujące naczynie gościowi.
Gospodyni, łasa na opowieści z szerokiego świata, usiadła bliżej przy chłopach, aby nic jej nie umknęło.
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
2Niestety będę krytyczny. Krótko napiszę - styl jest ok, poprawny, ale bez zachwytu, ot, taka szkolna pisanina. Z fabułą gorzej, wieje po prostu nudą. No, nie porwało. Powodzenia i pozdrawiam.
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
3No dobrze, to trochę łapanki.
Tutaj łapankę skończę, bo tekst nieszczególnie mnie porwał. Jedynie przejrzałam go do końca, żeby znaleźć zasadność przydługiego opisu burzy z samego początku i wygląda, że poświęcono na nią dużo znaków, tylko po to, aby nie miała absolutnie żadnego znaczenia. Nie jestem fanką sztuki dla sztuki, a tak odbieram ten opis z samego początku.
Po kolei: za dużo nadciągania tej burzy. I jaką niewyjaśnioną? Było całkiem wyraźne wyjaśnienie: nadciągająca burza.Junakos pisze: (sob 28 sty 2023, 16:45) Na polanie czuć było złowrogą moc nadciągającej burzy. Ptaki i wszystkie leśne zwierzęta zachowywały się niespokojnie, wyczuwając nadciągającą nieubłaganie wiosenną nawałnicę. Pchane niewyjaśnioną potrzebą, śpieszyły gdzieś, w sobie tylko wiadome miejsca, szukając bezpiecznych kryjówek.
Coś za szybko te zmiany. Przed chwilą było bezwietrznie i chmury jeszcze nie naciągnęły, więc musiało być jasno. Potem wiatr przywiał chmury, czyli rozumiem, że zrobiło się ciemno. A teraz znów nagle jasno.Junakos pisze: (sob 28 sty 2023, 16:45) Zrobiło się nagle bardzo jasno. Słońce odnalazło szczelinę w chmurach i dosięgnęło polany. Na granatowym, ciężkim tle nieba las, rozświetlony skośnymi sztychami promieni, wyglądał nierealnie, wręcz baśniowo.
Nie łapię już, gdzie jest ta burza i chmury. Nad bohaterem? Na horyzoncie? Dużo słów o tej burzy, a ja ciągle nie umiem umiejscowić jej na niebie w stosunku do bohatera.
Po pierwsza: nie trzeba przypominać, kto jest bohaterem. Mamy jednego. Po drugie: zbutwieć «o drewnie, liściach, płótnie itp.: ulec rozkładowi pod wpływem bakterii i grzybów».Junakos pisze: (sob 28 sty 2023, 16:45) Wawrzyn zbliżył pojemnik do ust, powąchał, po czym stwierdził, że woda zbutwiała.
Tutaj łapankę skończę, bo tekst nieszczególnie mnie porwał. Jedynie przejrzałam go do końca, żeby znaleźć zasadność przydługiego opisu burzy z samego początku i wygląda, że poświęcono na nią dużo znaków, tylko po to, aby nie miała absolutnie żadnego znaczenia. Nie jestem fanką sztuki dla sztuki, a tak odbieram ten opis z samego początku.
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
4Doceniam naprawdę duży wysiłek włożony w opisy.
Jest to tekst, który przede wszystkim ma swój klimat, płynie leniwie i nastrojowo, zabierając czytelnika w taką staro-słowiańską rzeczywistość, kiedy właśnie ludzie wierzyli w różne bóstwa, byli też bardzo silnie związani z naturą i jej żywiołami, a my obserwujemy ten świat bardzo z bliska, oczami bohaterów. Podoba mi się też stylizacja językowa ala "Stara baśń".
Aczkolwiek, taka twórczość, bogata w malownicze opisy to wysoka poprzeczka. Musisz szlifować swój warsztat: uważaj na powtórzenia w tekście, nadmiar czasowników z "się" zbyt blisko siebie, czasem też nie do końca poprawne pod kątem składni zdania, ale, byś się nie zrażał, przyznam, że w tekście występują też całkiem ciekawe i malownicze sformułowania.
Jest to tekst, który przede wszystkim ma swój klimat, płynie leniwie i nastrojowo, zabierając czytelnika w taką staro-słowiańską rzeczywistość, kiedy właśnie ludzie wierzyli w różne bóstwa, byli też bardzo silnie związani z naturą i jej żywiołami, a my obserwujemy ten świat bardzo z bliska, oczami bohaterów. Podoba mi się też stylizacja językowa ala "Stara baśń".
Aczkolwiek, taka twórczość, bogata w malownicze opisy to wysoka poprzeczka. Musisz szlifować swój warsztat: uważaj na powtórzenia w tekście, nadmiar czasowników z "się" zbyt blisko siebie, czasem też nie do końca poprawne pod kątem składni zdania, ale, byś się nie zrażał, przyznam, że w tekście występują też całkiem ciekawe i malownicze sformułowania.
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
5Zgadzam się z poprzednim komentarzem. Napisane dobrze, dobrze się czyta, ale trzeba właściwego odbiorcy, który potrafiłby się zanurzyć w tym niespiesznym klimacie. Mi, po pewnej zmianie nastawienia z trybu „czytanie” na „smakowanie”, się spodobało
. Jednak takich czytaczy nie ma raczej zbyt wielu, mimo to, jeśli tobie się podoba... Ale taka myśl – jeśli to ma mieć ciąg dalszy, a tak zakładam, to, parę tomów? by z tego wyszło.

Dream dancer
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
6Dziękuję wszystkim za komentarze: zarówno za dobre słowo jak i krytykę. Nastraja mnie do dalszej pracy. Następny fragment postaram się wrzucić nieco "żywszy".
''So shalt thou feed on Death, that feeds on men,
And Death once dead, there’s no more dying then.'' W. S.
And Death once dead, there’s no more dying then.'' W. S.
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
7zdąrzyć


















Da się znaleźć kilka innych takich problemów, czasem brakuje przecinka.
OK, ale na poważnie, wszystko to są drobiazgi, nie wpływające istotnie na walory tekstu.
Pomijając tego rodzaju czepialstwo:
Bardzo ładnie napisane! Tylko... bardzo rozwlekle.
Na skutek tej rozwlekłości trudno cokolwiek mówić o fabule. Bo gdyby ten tekst wycisnąć jak gąbkę, to fabuły byłoby... może z 1% całości?
Większość to są opisy, opisy i jeszcze raz opisy. Przyrody, obyczajów, ludzi, prac, wszystkiego.
Żeby było jasne: To NIE musi być wada. Moim zdaniem to zależy od gustu. Przypuszczam, że będą tacy, którym ot się spodoba i to bardzo.
Niemniej taki sposób prowadzenia tekstu automatycznie sprawia, że jest on nieco niszowy. Przypomina się Orzeszkowa i słynne narzekania na narrację w Nad Niemnem. Wielu to się nie spodoba.
Dodano po 14 minutach 54 sekundach:
Rzekłbym, że to raczej nie ma sensu.
Utrzymuj spójną poetykę tekstu. Albo całą powieść piszesz jak Orzeszkowa, albo całą powieść piszesz jak film akcji. Oba style są całkowicie poprawne, choć trafiają do diametralnie różnych grup odbiorców. Ale raczej nie powinien być jeden rozdział tak, drugi rozdział śmak.
Chociaż, z drugiej strony? Może i coś ciekawego z takiej mieszaniny mogło wyjść? Ale to pomysł raczej na zasadzie albo zrobisz to doskonale i otrzymasz dzieło wybitne, albo zrobisz to choć trochę mniej doskonale i masz misz-masz-pel-mel, eklektykę bez ładu i składu.
Chyba, że zamiast gwałtownego zwrotu pod gusta kilku się tu wyżej wypowiadających masz na myśli normalne lekkie wahania tempa, naturalne dla każdego dłuższego tekstu? Wtedy, oczywiście, jest OK, wszędzie muszą być sceny nieco szybsze i nieco powolniejsze.
Awatar: Mirounga leonina.jpg (wykadrowany i ze zmniejszoną rozdzielczością przeze mnie) Autor oryginalnego zdjęcia Serge Ouachée, (CC BY-SA 3.0)
Wygnaniec Tantalii, fragment rozdz. 1
8Dobra, przeczytałam pierwsze trzy akapity i od razu widzę, że próbujesz malować słowem. Problem w tym, iż nie do końca czuję atmosferę. Tekst nie oddaje dynamiki otoczenia. Gdzie ta "złowrogość", "pospieszność" i "nagłość" (poza słownym przekazem)? Wszystkie zdania są mniej więcej podobnej długości, podobnie zawiłe, złożone. Tekst jest płaski (częsta strona bierna i/ lub czasowniki niedokonane, brak eksklamacji, hiperboli, są za to powtórzenia, itd.), więc ciężko zapałać ekscytacją i ciężko mi poczuć napięcie.
Stylizację utrzymujesz ładnie do końca. Osobiście niespecjalnie przepadam za tą konkretną tutaj, a zwłaszcza gdy także mocno zabarwia narrację. Tu jednak nie była aż tak odrzucająco nachalna, jak problemem okazała się treść przez nią przekazywana.
Bardzo, bardzo przewidywalna treść, chociaż może się tak nie wydawać w pierwszym momencie pod ubrankiem barwności opisów. Bo o czym tak naprawdę ten tekst jest? Ano o ojcu, który przyszedł zamówić buty dla synów, ponieważ planuje ich wysłać w drogę, by umknęli nadchodzącym złym czasom wojny. Wspomina wieszczkę, przepowiednię, sny, znaki, starych bogów... i w parę sekund mam w głowie mam tak ze trzy kolejne rozdziały oraz przynajmniej przeczucie, jak się dalej potoczy i zakończy opowieść. Gdybym trzymała Twoją książkę w ręce, przeskoczyłabym na ostatnie strony, by sprawdzić, czy mam rację. Musiałbyś mnie zaskoczyć bardzo finałem albo zachwycić bohaterami, żebym zechciała przeczytać całość.
Jak na razie nie widzę wartości dodanej do znanych mi wzorców, więc książka z takim początkiem wróciłaby szybciutko na półkę.
Co do dynamiki tekstu: dialogi pomagają, ale zdecydowanie brakuje mi klimatu, który zaczarowałby mnie i skłonił do zaczytania się w scenie. Być może zbytnio przeładowane są te opisy (chociaż te z "Gry o tron" są obszerniejsze, a ponoć jakoś dają radę) albo może problemem jest to, że słowa w nich mi nie brzmią ze sobą dobrze. Zdania się nie kleją ze sobą naturalnie, tylko brzmią jak wystukane w jednym rytmie. Czytając je, słyszę automatycznego narratora w głowie. Jeden rytm. To nie zachęca mnie do zanurzenia się w opowieść. Wolę, gdy narratorem jest bardziej ludzka istota.
Przykład powtórzenia na samym początku. Przy poetyckim, barwnym opisywaniu "wszystkiego" z powtórzeniami trzeba bardzo ostrożnie postępować. Z dużym wyczuciem, bo inaczej czytelnik zacznie szybciutko przewijać wzrokiem "podobne" słowa i po malowaniu krajobrazów.Junakos pisze: (sob 28 sty 2023, 16:45) Dzień chylił się ku zachodowi. Na polanie czuć było złowrogą moc nadciągającej burzy. Ptaki i wszystkie leśne zwierzęta zachowywały się niespokojnie, wyczuwając nadciągającą nieubłaganie wiosenną nawałnicę.
Stylizację utrzymujesz ładnie do końca. Osobiście niespecjalnie przepadam za tą konkretną tutaj, a zwłaszcza gdy także mocno zabarwia narrację. Tu jednak nie była aż tak odrzucająco nachalna, jak problemem okazała się treść przez nią przekazywana.
Bardzo, bardzo przewidywalna treść, chociaż może się tak nie wydawać w pierwszym momencie pod ubrankiem barwności opisów. Bo o czym tak naprawdę ten tekst jest? Ano o ojcu, który przyszedł zamówić buty dla synów, ponieważ planuje ich wysłać w drogę, by umknęli nadchodzącym złym czasom wojny. Wspomina wieszczkę, przepowiednię, sny, znaki, starych bogów... i w parę sekund mam w głowie mam tak ze trzy kolejne rozdziały oraz przynajmniej przeczucie, jak się dalej potoczy i zakończy opowieść. Gdybym trzymała Twoją książkę w ręce, przeskoczyłabym na ostatnie strony, by sprawdzić, czy mam rację. Musiałbyś mnie zaskoczyć bardzo finałem albo zachwycić bohaterami, żebym zechciała przeczytać całość.
Jak na razie nie widzę wartości dodanej do znanych mi wzorców, więc książka z takim początkiem wróciłaby szybciutko na półkę.
Co do dynamiki tekstu: dialogi pomagają, ale zdecydowanie brakuje mi klimatu, który zaczarowałby mnie i skłonił do zaczytania się w scenie. Być może zbytnio przeładowane są te opisy (chociaż te z "Gry o tron" są obszerniejsze, a ponoć jakoś dają radę) albo może problemem jest to, że słowa w nich mi nie brzmią ze sobą dobrze. Zdania się nie kleją ze sobą naturalnie, tylko brzmią jak wystukane w jednym rytmie. Czytając je, słyszę automatycznego narratora w głowie. Jeden rytm. To nie zachęca mnie do zanurzenia się w opowieść. Wolę, gdy narratorem jest bardziej ludzka istota.

𝓡𝓲