Tekst zawiera przemoc.
Wybiegając na zewnątrz, Ida potknęła się o kurczaka i upadła. Zadrżały jej wargi, ale zaraz przetarła oczy rękawem i pozbierała się z ziemi; nie było to w końcu jej pierwsze rozbite kolano. Wrzasnęła jeszcze dziko na kurczaka, a kiedy ten uciekł spłoszony, ruszyła dalej między drzewa, już nie biegnąc i nie oglądając się na dom.
Zanurzyła dłonie w lodowatym strumieniu, przemyła kolano i obwiązała je bandaną. Wszystko było dobrze; tylko serce wciąż tłukło jej się w piersi jak mały, wystraszony ptaszek. Przysiadła na kamieniu, nasłuchując i nie słysząc nic poza szmerem wody – i siedziała tak zupełnie nieruchomo, wyobrażając sobie, że jest głazem i nie robi na niej wrażenia ani chłód, ani mżawka, ani nawet upływ czasu. Zwykle uciekała o wiele dalej w głąb lasu, kryła się gdzieś w kosodrzewinie albo wdrapywała po skałach na sam szczyt, by wykrzykiwać brzydkie słowa, póki nie zdarła sobie gardła. Teraz nie miała na to ochoty – ten jeden jedyny raz wolała zostać znaleziona
.
Amos nigdy jednak jej nie szukał. Zawsze tylko czekał, aż sama wróci, kiedy w końcu się zmęczy, nawet jeśli trwało to godzinami, niebo rozświetlały różowe błyskawice, a ścieżki zamieniały się w potoki. Raz spędziła całą noc w opuszczonym bunkrze tylko po to, żeby umarł z niepokoju, ale nawet się wtedy nie pochorował ze zmartwienia; musiał mieć serce z kamienia.
Nie mogąc już dłużej znieść tego bezruchu, wspięła się wyżej, skąd w prześwicie między strzelistymi świerkami daleko w dole dało się dostrzec otuloną mgłą Dziurę. Nie była wcale pewna, czy dotrze tam przed zmrokiem. Nie znała tam zresztą nikogo. Amos jeździł do doliny tylko wtedy, kiedy było to konieczne, od dawna nie zabierając jej już ze sobą. Twierdził, że zwracała na siebie za dużo uwagi – a on nie bez powodu krył się pod warstwami zbyt dużych ubrań, zmierzwionymi włosami i gęstą brodą, która z każdym kolejnym rokiem stawała się coraz dłuższa, nieco bardziej dzika.
Poza nimi tak wysoko mieszkała jedynie Pułkowniczka. Ida nie znosiła jej protekcjonalnej aury i tej małostkowości, z jaką ta przy każdej możliwej okazji zwykła oskarżać ją o kradzież śliwek czy inne chuligaństwo. Sama nigdy ich nie zrywała; wolała, żeby zjadły je szpaki albo zgniły w trawie. Idę to oburzało. Teraz jednak nie szukała zaczepki, raczej – zwykłej rady. Amos wprawdzie nie ufał Pułkowniczce, ale Amos nie ufał nikomu. Gwizdała na to.
Wąska ścieżka między drzewami doprowadziła ją na tyły bielonego wapnem domku z jednym tylko asymetrycznie osadzonym oknem i strzelistym, omszałym dachem. Pośrodku działki otoczonej lichym płotkiem rosło równie liche drzewo, dające jednak najsłodsze, bo zakazane, owoce; w powietrzu unosił się ciężki zapach mokrej ziemi i gnijących w trawie śliwek.
Nikt nie odpowiedział na jej pukanie do drzwi i Ida natychmiast pożałowała, że w ogóle tutaj przyszła. Przez chwilę stała niezdecydowana na ciasnej werandzie, aż w końcu z rezygnacją wdrapała się na drzewo. Nie planowała tego, ale skoro już tutaj była, to czy nie zasłużyła przynajmniej na śliwkę?
Ledwo oderwała stopy od ziemi, zjawił się Baron i zaczął ujadać wściekle, kłapiąc zębami i drapiąc pazurami pień – nie mógł już jednak jej dosięgnąć. Jego imię może i sugerowało jakieś arystokratyczne konotacje, ale był to zwykły kundel, na tyle masywny, by przy każdym ich spotkaniu zdołała zdobyć nad nim znaczącą przewagę, zanim w ogóle udawało mu się niezdarnie wystartować – a jednocześnie wystarczająco zajadły, by każdą ucieczkę uczynić emocjonującą.
W ślad za Baronem zawsze w końcu zjawiała się utykająca Pułkowniczka, z jednym tylko siwym pasmem we włosach i czarną przepaską na lewym oku, wyprostowana jak struna i uzbrojona w stary karabin myśliwski, z którym wydawała się zrośnięta, choć Ida nigdy nie widziała, żeby z niego strzelała; częściej jedynie wspierała się na nim jak na lasce. Mogła więc sobie tę wiatrówkę co najwyżej wsadzić w…
– Ty czorcie.
Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy; przełknęła jednak jakoś tę obelgę.
– Potrzebuję… pomocy? Amos…
Jej słowa zostały zagłuszone przez ujadanie Barona.
– Złaź stamtąd natychmiast. No już!
– Ale Amos…
– Niech no tylko się o tym dowie. Złoi ci skórę!
Ida lekceważąco wydęła wargi. Była to pusta groźba, ponieważ Amos nie uważał kar cielesnych za efektywną metodę wychowawczą i czasem, zamiast dostać zwykłą burę, musiała całymi dniami znosić jego niezwerbalizowane rozczarowanie, co za każdym razem okazywało się trudniejsze, niż jej się początkowo wydawało.
Pułkowniczka najwyraźniej nie zamierzała jej słuchać. Cisnęła więc w Barona nadgryzioną śliwką, potem drugą i trzecią, aż w końcu trafiła go prosto w pysk, co tylko bardziej go rozjuszyło. Z premedytacją rzuciła jeszcze nadgniłym owocem w samą Pułkowniczkę, po czym opuszczając się z gałęzi, zeskoczyła na trawę tuż za płotem i puściła biegiem przed siebie.
W tej brawurze zapomniała jednak o rozbitym wcześniej kolanie, które teraz niespodziewanie się pod nią ugięło. Baron rzucił się za nią w pościg; naparł całą swoją masą na zbutwiałe deski płotu, a te natychmiast ustąpiły pod jego ciężarem, i zanim Ida zdążyła pozbierać się z ziemi, jego zęby zacisnęły się na jej bucie.
Wrzasnęła bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Kopnęła Barona na oślep drugą stopą i ten puścił ją tylko po to, by zaraz zacisnąć szczęki na jej lewym przedramieniu. Prawą ręką z całych sił uderzyła go w pysk, szarpiąc się rozpaczliwie, ale jego kły jedynie wpiły się głębiej w jej ciało, aż do kości.
Zawyła bezradnie.
– Prze-e-stań! Puuuść, ty głupi…
I Baron przestał. Puścił jej rękę i znieruchomiał z pyskiem tak blisko jej twarzy, że widziała wyraźnie wszystkie jego czterdzieści dwa ciemne od krwi zęby i parę świdrujących ją czarnych, małych oczek. Z palcami zaciśniętymi na długiej sierści czuła wyraźnie bicie jego serca i nienaturalnie zastygłe w napięciu mięśnie; nawet nie drgnęła, gdy strużka czerwonej śliny ściekła jej na policzek.
Potem padł strzał. Baron drgnął spłoszony, kładąc uszy i Ida znów zasłoniła się odruchowo ramionami, pewna, że rzuci jej się do gardła. Ten skoczył jednak na Pułkowniczkę, prawie ją przewracając i zacisnął zęby na rękawie jej grubej kurtki. Dopiero po trzecim uderzeniu kolbą zwolnił szczęki i odskoczył w bok, szczerząc kły i szykując się do kolejnego ataku – ale wtedy Pułkowniczka oddała drugi strzał, tym razem już nie w powietrze.
Ida widziała jeszcze jak Baron, na zmianę obnażając zęby i ujadając z bólu, wciąż próbował się podnieść mimo przestrzelonych lędźwi – i dopiero kiedy rozległ się trzeci już ogłuszający strzał, zamknęła oczy.
Huk wystrzału odbił się echem od pobliskich skał; potem zapanowała cisza i dopiero wtedy Ida podniosła wzrok na Pułkowniczkę. Kobieta patrzyła na nią w taki sposób, że kiedy przeładowała broń, Ida nie miała wcale pewności, czy zrobiła to tylko odruchowo – czy po to, by oddać kolejny strzał.
Rzuciła się do ucieczki. Adrenalina sprawiła, że nie czuła bólu, przynajmniej nie od razu; zaraz jednak musiała zwolnić, aż w końcu wyczerpana i bezradna ukryła się w korzeniach przewróconego drzewa. Kiedy tylko złapała oddech, wyjrzała ze swojej kryjówki, czy kulawa Pułkowniczka jej nie ścigała; dopiero potem przyjrzała się bliżej śladom zębów na swoim przedramieniu – małym, niepozornym dziurkom, które obficie krwawiły.
Amos twierdził, że krwawienie było skuteczną metodą na pozbycie się bakterii z rany, ale Ida nigdy dotąd nie widziała tyle własnej krwi; co jeśli miała jej się wkrótce skończyć? Przełożyła opatrunek z rozbitego kolana na przedramię, owinęła je flanelową koszulą, tworząc prowizoryczny temblak i pozwoliła sobie jeszcze na chwilę płaczu – póki nikt nie mógł zobaczyć jej łez.
Kiedy w końcu dotarła do domu, przezornie wybierając okrężną drogę, cienie drzew były już bardzo długie. Zostawiła ubłocone buty na werandzie i weszła do środka tak cicho, jak tylko potrafiła, żeby nie obudzić Amosa; nie potrzebowała teraz ani jego, ani jego wykładów. Z szafki w kuchni wyjęła apteczkę i butelkę spirytusu, przemyła w zlewie zranioną rękę i ostatkiem sił założyła opatrunki.
Nad ranem zbudził ją dopiero pomruk grzmotu w oddali. Małe, okrągłe okno w połaci dachu tuż nad łóżkiem rzucało niewiele światła; w pokoju panował półmrok, w którym nawet jej kolorowe bohomazy na ścianach wydawały się szare i smutne. Przemoczone ubrania leżały rozrzucone po podłodze.
Co Amos na to powie? Wcale nie potrzebowała usłyszeć od niego, że przecież zabronił jej zbliżać się do Pułkowniczki i sama była sobie winna – ale może z litości ugotowałby jej chociaż rosół? Zmarszczyła nos. Pewnie kazałby jej wstać i iść nakarmić kurczaki albo chociaż rozwiązywać w łóżku głupie równania. W świecie Amosa zawsze było przecież coś do zrobienia, ciągle coś wymagało naprawy, ulepszenia, całej ich uwagi, czasu i energii, co było absolutnie niezbędne i nie mogło czekać, jakby właśnie od tego zależało ich przetrwanie – nawet jeśli było to tylko karmienie kurczaków albo rozwiązywanie głupich równań, i Ida nie znosiła tych wszystkich pożytecznych zajęć, które wypełniały im całe dnie, nie zostawiając czasu nawet na myślenie.
Wstała dopiero wieczorem, by zmienić opatrunki i napić się wody. Wracając już, przystanęła z wahaniem u podstawy schodów; drzwi do sypialni Amosa były uchylone. Może to przeciąg je otworzył – albo Amos w końcu wstał. Nie wolno jej było tam zresztą wchodzić; głupio wcześniej zrobiła. Tylko raz pozwolił jej spać w swoim łóżku, ale było to tak dawno temu, że nie pamiętała już, z jakiego powodu tak bardzo tamtej nocy płakała ani dlaczego akurat wtedy się zlitował, a później już nigdy; może tylko jej się to przyśniło. Kusiło ją okrutnie, żeby znów zajrzeć do środka. Mogłaby tylko zerknąć, zupełnie niezauważona – ale spłoszona skrzypnięciem podłogi uciekła zaraz po schodach do swojego pokoju i zablokowała drzwi krzesłem.
Długo leżała z kocem naciągniętym na głowę, nasłuchując. Wydawało jej się, że słyszy ciężkie kroki Amosa w korytarzu, ale naraz deszcz przybrał na sile, zagłuszając wszystkie dźwięki, a kiedy w końcu przycichł, z dołu dobiegły ją podniesione głosy, pełne emocji, zniekształcone i obce – jak z innego świata. Czy to Vesper w końcu wróciła? Miała jej do powiedzenia coś naprawdę ważnego, choć teraz nie potrafiła sobie przypomnieć, co takiego mogło być aż tak ważne. Podniosła się na łokciach i znalazła ją śpiącą tuż obok niej, z włosami przyklejonymi do czoła, mamroczącą przez sen.
– Vesss – szepnęła niecierpliwie, uradowana jej powrotem – ale ledwo dotknęła jej ramienia, Vesper otworzyła oczy i złapała ją za nadgarstek, wykręcając jej ramię i wciskając jej twarz w poduszkę.
Bezdech wyrwał ją ze snu. Chciała zawołać Amosa, ale zabrakło jej tchu i tylko rozpłakała się bezradnie – jej koszmary i tak nigdy nie robiły na nim wrażenia, zupełnie jakby sam śnił same dobre sny. Jej pogryziona ręka spuchła jeszcze bardziej, pulsując bólem i drętwiejąc tak, że prawie nie mogła już poruszyć palcami, i przypomniało jej to nagle, jak kiedyś w lesie znalazły z Vesper lisa, który nie mogąc uwolnić się z wnyków, próbował odgryźć sobie łapę – jego błyszczące żółte ślepia, obnażone zęby, białe larwy kłębiące się w ranie.
Zawahała się. Może lepiej było nie wiedzieć? Kiedy w końcu zajrzała pod opatrunek, nie znalazła tam żadnych larw, ale nie była wcale pewna, ile potrzebowały czasu, by się wylęgnąć – ani ile czasu właściwie minęło. Ślina napłynęła jej do ust i poczuła ssanie w żołądku. Przymknęła oczy, ale pod powiekami wciąż widziała tylko białe larwy i zrezygnowana w końcu wygrzebała się spod koca.
Jasny okrąg słońca skrytego za cienką warstwą chmur wisiał już wysoko na niebie. Złapanie kurczaka, przez którego wcześniej się potknęła, okazało się wyzwaniem; trudno było jej utrzymać go w zranionej ręce, mimo że nie wyrywał się wcale i niemal sam kładł głowę na pieńku. Kiedy w końcu udało jej się odrąbać mu głowę, reszta jego ciała jeszcze przez chwilę tańczyła spazmatycznie, rozbryzgując wszędzie krew – i dopiero kiedy padł, zauważyła majaczącą przy płocie ciemną sylwetkę.
Musiała to być Pułkowniczka; nikt inny tutaj nie przychodził. Planowała zapewne złożyć Amosowi szczegółowy donos, domagać się rekompensaty i jak zawsze żądać przynajmniej kary chłosty. Ida nie miała jednak w tym momencie siły na cały ten rytuał pretensji i pustych obietnic, że już więcej się to nie powtórzy. Oskubanie i przyrządzanie kurczaka zajmowało mnóstwo czasu, a już teraz czuła, że właściwie mogłaby wbić w niego zęby i zjeść go surowego, nawet z piórami.
Postać zbliżyła się z wahaniem, nie utykając wcale, a jedynie uginając pod ciężarem plecaka i zatrzymała się w bezpiecznej odległości kilku kroków, nic nie mówiąc.
W końcu zapytała:
– Zamierzasz tego… użyć?
Ida spojrzała na siekierę w swojej prawej ręce, a potem podniosła wzrok na Vesper, mrużąc nieufnie oczy. Może wcale nie była prawdziwa; wydawała jej się jakaś obca, jej twarz pozbawiona dawnej miękkości, obsypana gęsto ciemnymi piegami, zapadnięta, szara.
– Obcięli ci włosy – stwierdziła w końcu. Wcześniej, zanim odeszła – i wcześniej, w jej śnie – Vesper miała niesforne, jaśniejące latem kosmyki; bez nich wyglądała dziwnie i musiało to okrutnie zranić jej próżność.
– Mmm… odrosną – wymamrotała Vesper, odruchowo przebiegając palcami po ogolonej czaszce.
Ida wypuściła z rąk siekierę i podeszła bliżej.
– Mogę?
Vesper cofnęła się odruchowo pół kroku; w końcu jednak zrzuciła z ramion ciężki plecak i odwzajemniła uścisk sztywno, niezręcznie. Ida urosła, odkąd widziały się po raz ostatni i teraz sięgała jej już brody. Vesper była tylko chudsza.
– Wszystko… dobrze? – zapytała z wahaniem, odsuwając Idę od siebie na długość ramion, by rozejrzeć się po podwórku. Niewiele się tutaj zmieniło od jej wyjazdu – para wolich ok w dachu zdawała się śledzić każdy jej ruch, na podjeździe stała ta sama czerwona terenówka, a zza szopy wyglądała pordzewiała taczka, która najwyraźniej wciąż nie mieściła się w środku; może tylko ogródek warzywny nieco się rozrósł.
Potem zmierzyła Idę spojrzeniem, jej bose, ubłocone stopy, zdarte kolano, opatrunek na ręce, ciemnoczerwoną smugę na koszulce, przylepione do twarzy i karku tłuste włosy – i Ida poczuła się naraz nieswojo.
– Pomóż mi oskubać kurczaka – rzuciła, żeby odwrócić jej uwagę.
Usiadły więc na drewnianych schodach przed domem i skubały kurczaka w milczeniu, pozwalając, żeby wiatr porwał pióra i rozniósł je po całym podwórzu.
– Gdzie masz mundur? – wypaliła w końcu.
– Mmm.
Nauczyła się tego od Amosa – obydwoje mieli w zwyczaju zbywać ją pojedynczą, nic nieznaczącą sylabą, kiedy nie chcieli odpowiadać na jakieś pytanie albo uważali, że odpowiedź była zbyt skomplikowana, by mogła ją zrozumieć.
– Śniłaś mi się wczoraj, wiesz? – rzuciła oskarżycielsko w odwecie. – Wcale o tobie ostatnio nie myślałam, nagle mi się przyśniłaś, a teraz naprawdę tutaj jesteś, czy to nie dziwne?
Vesper poruszyła się niespokojnie i naraz jej uszy, teraz dziwnie duże i doskonale widoczne bez włosów, które mogłyby je ukryć, poczerwieniały.
– Co dokładnie ci się śniło? – zapytała niby od niechcenia, ale jej głos stał się o ton wyższy; zawsze była trochę przesądna i łatwo było ją nastraszyć.
– Że próbowałaś mnie udusić poduszką – odparła Ida bezlitośnie.
Vesper spojrzała na nią zaskoczona, niemal wypuszczając kurczaka z rąk.
– Ja… – Słowa stanęły jej w gardle. – Nigdy bym tego nie zrobiła, przecież wiesz – wymamrotała w końcu matowo i uciekła spojrzeniem w bok, skubiąc nerwowo ostatnie małe piórka.
Ida roześmiała jej się w twarz.
– Przecież wiem – odparła pojednawczo.
Wzięła kurczaka i weszła do domu. Vesper niechętnie podążyła za nią, ale zaraz stanęła w progu, jakby napotkała niewidzialną barierę.
– Co się stało? – zapytała, rozglądając się po ciemnym wnętrzu.
– O co ci chodzi?
– O twoją rękę i nogę. O to – odparła, wskazując rozrzucone przy zlewie brudne bandaże, pustą butelkę spirytusu, wypatroszoną apteczkę, zaschnięte ślady krwi na blacie. Idzie wprawdzie ciągle zdarzały się jakieś drobne urazy, ale Amos nie pozwalał na taki bałagan. – Gdzie jest…
– A, to. Baron mnie pogryzł.
– K t o cię pogryzł? – zapytała skonfundowana, podczas gdy Ida nacięła ptaka, wsadziła rękę do środka i zaczęła wyrywać po kolei wszystkie wnętrzności.
– Baron. Pies Pułkowniczki – wyjaśniła niecierpliwie. – Stary zdechł w zeszłym roku. Pamiętasz, taki duży, biszkoptowy? Ten jest czarny. To znaczy był, bo Pułkowniczka go zastrzeliła.
Vesper wpatrywała się w nią długą chwilę, rozważając, czy jej wierzy.
– Ale nie był wściekły? Ten… Baron?
Ida wzruszyła obojętnie ramionami.
– No był. Wściekał się za każdym razem, kiedy mnie widział. Zupełnie bez powodu.
– Nie, chodzi mi o to, czy nie miał wścieklizny, czy był szczepiony… Czy ty byłaś szczepiona? Ojciec dał ci chociaż jakieś antybiotyki?
Pytała – a przecież wiedziała.
– Jest w domu? – Zrobiła krok w stronę drzwi, ale niepewny. Nie była wcale gotowa na konfrontację po tych wszystkich słowach, jakie padły z jej ust ostatnim razem. Może nie zdołał wyczytać z ruchu jej warg najgorszego; wyobrażała sobie, że trudno było odgadnąć znaczenie poszczególnych słów, gdy ktoś wrzeszczał. – Czy dłubie w szopie?
– Nie – ucięła Ida tak gwałtownie, że Vesper zatrzymała się skonfundowana. – Skończmy to najpierw. Jestem głodna. Amos może zaczekać.
Serce i wątrobę odłożyła na bok, tak jak ją uczył. Wycięła woreczek żółciowy i wraz z jelitami wrzuciła do miski, a potem odrzuciła płuca, nacięła żołądek i wywróciła go na lewą stronę, robiąc przy tym wszystkim straszny bałagan.
– Dlaczego go tak nazywasz? – zapytała Vesper po długiej chwili, ostrożniej dobierając słowa.
– To jego imię, jak mam go nazywać?
– Mm. Kiedyś… kiedyś nazywałaś go inaczej.
– To było kiedyś – skwitowała Ida oschle. – Teraz jest inaczej. Dużo się zmieniło, kiedy cię nie było.
– Właśnie widzę.
– Sama mówiłaś, że nie jest naszym ojcem.
– Mmm – przyznała Vesper niechętnie. – Co się stało?
Ida nie była w stanie wymyślić żadnego kłamstwa. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła; czy nie mogłyby najpierw zjeść obiadu? Spojrzała na Vesper błagalnie, ale ta nic nie rozumiała i jej oczy z każdą sekundą stawały się coraz większe.
– Możesz mi powiedzieć. Czy on…
Ida tylko energicznie pokręciła głową, zaprzeczając wszystkim niewypowiedzianym pytaniom jednocześnie.
– Gdzie on jest?
Zacisnęła wargi, jakby nagle postanowiła do końca życia nie odezwać się już słowem – i tylko jej spojrzenie bezwiednie uciekło w stronę drzwi do sypialni Amosa.
– Tato! – zawołała Vesper ochryple, trochę głupio; przecież nie mógł jej usłyszeć.
Gdy nacisnęła klamkę do jego pokoju, Ida rzuciła się do ucieczki. Wybiegła na zewnątrz, przecinając podwórko, ale zaraz zwolniła, aż w końcu stanęła całkiem, bezradnie. Dokąd właściwie biegła? Tylko zemdliło ją od tego nagłego wysiłku. Kury dreptały wokół jej kostek, skubiąc ziemię; kopnęła ze złością jedną z nich i reszta rozpierzchła się w panice. Słyszała, jak Vesper woła ją z domu, ale nie ruszyła się z miejsca. Po co niby miała tam wracać? Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego Amos dotąd się nie obudził; zresztą pewnie miał się już nie obudzić – jak długo w końcu człowiek mógł spać, zanim umierał?
Vesper wybiegła z domu blada i roztrzęsiona.
– Wyjaśnisz mi to jakoś?! – krzyknęła do niej już z daleka. Jej poruszenie zaskoczyło Idę; czy na wojnie nie widziała żadnych ciał? – Mówię do ciebie, szczurze! Połknęłaś język?! Normalnie jadaczka ci się nie zamyka, a teraz…
– Nie nazywaj mnie szczurem!
– … nagle nie masz nagle nic do powiedzenia?! Jak długo, co? Jak długo on tam… Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu?! Zamierzałaś tak po prostu…
Ida odwróciła się do niej plecami, żeby nie mogła zobaczyć, jak łzy napływają jej do oczu. Może i powinna była obudzić go wcześniej, zamiast udawać, że nie zauważyła, że zaspał. Mogła też poprzedniego dnia nie rzucać w niego podręcznikiem ani nie mówić mu, że zupa była obrzydliwa – albo chociaż odpowiedzieć mu na dobranoc.
– To-o… n-nie by-yłam-moj-jawina-a…
– Co tam mamroczesz? – Vesper złapała ją za ramię i zmusiła do odwrócenia się w jej stronę. – Powtórz!
– TO NIE BYŁA MOJA WINA! – wrzasnęła jej Ida w twarz, opluwając ją przy tym kropelkami śliny. – Puść mnie!
Vesper puściła ją natychmiast i cofnęła się oszołomiona. Na moment obie umilkły, wyczerpane i pozbawione tchu. Ida wytarła rękawem łzy i smarki z twarzy; Vesper tylko zagryzła wargi, żeby opanować ich drżenie.
– Nic nigdy nie jest twoją winą – powiedziała w końcu takim tonem, jakby była to ostatnia rzecz, jaką miała jej do powiedzenia, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę porzuconego przy schodach plecaka.
– Gówno wiesz! Nie było cię tutaj! – krzyknęła za nią Ida z wyrzutem. A potem, już mniej pewnie: – G-gdzie idziesz?
Vesper nawet się na nią nie obejrzała.
– Nie powinnam była wracać – wymamrotała do siebie. – Czego się niby spodziewałam.
– Nie iiidź… Vesss, zostań, pro…
Próbowała złapać ją za rękę, ale Vesper odwinęła się w ostatnim momencie, prawie uderzając ją w twarz.
– Nie dotykaj mnie albo obetnę ci ten twój wężowy język! – zagroziła z palcem wycelowanym w czubek jej nosa. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Ida skinęła głową bez słowa, obejmując się ramionami. Drżała jej dolna warga i Vesper zawahała się jeszcze. Ida wciąż była tylko dzieckiem; głupim, niebezpiecznym dzieckiem, które nie było jej odpowiedzialnością. Mogłaby zostać, żeby chociaż pomóc jej wywlec ciało z domu i pogrzebać gdzieś w lesie; ale zaraz pokręciłą głową, złapała plecak i zarzuciła go sobie na ramię. Jakie miało znaczenie, czy ojciec gnił dwa metry pod ziemią, czy w swoim własnym łóżku?
– Powinien zrobić to już dawno temu – rzuciła na odchodne, nie do końca pewna, co właściwie chciała przez to powiedzieć – że już dawno powinien obciąć Idzie język czy może tylko umrzeć wcześniej. Może jedno i drugie.
– Świetnie! Idź sobie! – krzyknęła za nią Ida, gdy tylko się otrząsnęła. – Możesz sobie zdechnąć na tej głupiej wojnie, gwiżdżę na to!
Vesper roześmiała się lekceważąco i Idzie z wściekłości poczerwieniały uszy; ruszyła za nią drogą w dół.
– Z czego głupio rżysz?
Vesper pokręciła głową z niedowierzaniem, ani na moment nie zwalniając kroku.
– Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co ci mówił! – odkrzyknęła. Co on niby, prosty mechanik, nawet nie inżynier, mógł wiedzieć o wojnie? Całe życie przykręcał i odkręcał śruby, które ktoś inny mu wskazywał. Nigdzie nie był, gówno widział. A jednak miał rację, mówiąc, że za tym lasem i za tymi górami nie było niczego, a przynajmniej niczego w i ę c e j – i ta jego racja, którą teraz nie mógł się już nawet udławić, była jak drzazga w małym palcu, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Gdzieś za jej plecami Ida wrzasnęła dziko i puściła się za nią biegiem w dół, zdeterminowana nabić jej na pożegnanie przynajmniej jednego solidnego siniaka – i tylko odbiła się boleśnie od plecaka, gdy Vesper zatrzymała się nagle bez ostrzeżenia.
– Ty głupia… – zaczęła, okładając ją na oślep pięściami, ale Vesper zaraz złapała ją za kark jak szczeniaka – i dopiero wtedy Ida zauważyła, że na samym środku drogi przed nimi stała Pułkowniczka, jak zawsze wsparta na swoim karabinie, ale już bez nieodłącznego psa.
– Wiedziałam, że wrócisz z podkulonym ogonem – rzuciła kobieta cierpko, zwracając się bezpośrednio do Vesper; jak wszystkie jej kundle, wyczuwała strach. – Armia to nie miejsce dla małych dziewczynek.
Vesper poczerwieniała na twarzy, ale nie spuściła wzroku.
– Dostałam przepustkę.
Pułkowniczka tylko zarechotała szyderczo.
– Pewnie. Przepustkę. Ha! Dostaniesz, ale kulę w łeb, twój ojciec sznur, a ten szczur klatkę w laboratorium.
To był już drugi raz tego dnia, kiedy Ida została nazwana szczurem i miała tego powyżej uszu.
– Pilnuj swojego nosa! – rzuciła odważnie zza pleców Vesper, a ponieważ Pułkowniczka nie mogła już nawet poskarżyć się Amosowi, dodała jeszcze: – Ty stara ropucho!
Kobieta spojrzała na nią tak, jakby dopiero teraz ją zauważyła i długą chwilę świdrowała ją spojrzeniem.
– A więc Amos nie żyje – stwierdziła w końcu.
Ida zaniemówiła z wrażenia. Skąd mogła wiedzieć? To musiały być czary, jakieś wojskowe sztuczki. Spojrzała szybko na Vesper i dopiero wtedy zauważyła mały, lśniący rewolwer wycelowany w Pułkowniczkę, który nie wiadomo skąd pojawił się w jej dłoni. Pułkowniczka nawet nie drgnęła – tylko jej jedyne oko poruszało się jak mały, czarny żuczek, spoglądając najpierw na broń, potem na ściągniętą twarz Vesper, wreszcie całym swoim oskarżycielskim ciężarem zatrzymując się na Idzie.
– To nie była jej wina – powiedziała Vesper tak głośno, jakby chciała przekonać nie tylko Pułkowniczkę, ale i samą siebie.
Kobieta wykrzywiła usta w pobłażliwym uśmiechu. Nie wyglądała ani na przekonaną, ani na przestraszoną.
– Hmm. Tak. To musiało się w końcu wydarzyć – przyznała po chwili namysłu, nieco uważniej dobierając słowa. – Miał…
– Wcale nie! – zaprotestowała Ida z całą mocą, ale zanim zdążyła do niej doskoczyć, Vesper złapała ją na koszulkę za plecach.
– …słabe serce – kontynuowała Pułkowniczka niewzruszona, jakby Ida była tylko brzęczącym owadem. – Powiedział mi o tym dawno temu.
– Łżesz!
– Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę. Umiesz się tym w ogóle posługiwać?
W odpowiedzi Vesper odciągnęła kurek rewolweru z cichym kliknięciem, uzmysławiając sobie naraz, jak cicho było w tym ciemnym, wilgotnym lesie – a przecież gdzieś pośród tych drzew, poza ich trójką, musiało być jakieś życie.
– Gdybym zamierzała was sprzedać, zrobiłabym to już dawno temu – spróbowała Pułkowniczka z innej strony. – Myślisz, że Amos też niby dostał przepustkę?
– Był głuchy – odparła Vesper rozkojarzona, nasłuchując dźwięków lasu; może to mgła tłumiła je jak wata.
– Nie zawsze. Przecież wiesz.
Zawahała się i rewolwer zadrżał w jej dłoni, ale nie opuściła ramienia.
– Mam dla niej leki i szczepionkę. – Pułkowniczka ostrożnie dotknęła torby na ramieniu. – Nie możesz przecież zabrać jej do lekarza w dolinie, chyba nie jesteś aż tak głupia? Armia dobrze płaci za dezerterów, ale jeszcze lepiej za…
– Goń się, wcale nie potrzebuję tych twoich głupich…!
– Ida – przerwała jej Vesper zniecierpliwiona. – Zabierz jej karabin, weź ją za rękę i powiedz: pomożesz nam, a potem zostawisz nas w spokoju i nikomu o nas nie powiesz.
– Co? – zapytała Ida skonfundowana.
– Po prostu to zrób! – ucięła Vesper natychmiast, głosem wyższym o ton. – A ty rzuć broń.
Pułkowniczkę wydawała się śmieszyć jej stanowczość, ale posłusznie rzuciła karabin na ziemię i wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń. Ida tylko nieufnie zmarszczyła nos – w końcu jednak podniosła wiatrówkę i przewiesiła ją sobie przez plecy, a potem ociągając się nieco, ale też nie chcąc wyjść na zajęcze serce, złapała dłoń Pułkowniczki.
– Pomożesz nam, a potem zostawisz nas w spokoju i nikomu nie piśniesz słowa – wyrzuciła z siebie na jednym tchu, oczekując jakiegoś potwierdzenia, że zrobiła to dobrze, ale Pułkowniczka nawet nie mrugnęła i Ida poczuła się rozczarowana. W końcu zapytała z wahaniem: – Mogę ją już puścić?
– Tak.
Z ostentacyjnym obrzydzeniem wytarła dłoń w brudne szorty. Vesper opuściła rewolwer, ale go nie schowała; wskazała brodą w kierunku domu i ruszyły drogą w górę bez słowa – Pułkowniczka przodem, potem Ida, ona na samym końcu. Ida stała się nagle dziwnie cicha; szła zygzakiem, coraz bliżej i bliżej Pułkowniczki, i chociaż Vesper nie widziała jej twarzy, była pewna, że jej ciemne oczy błyszczały z ekscytacji, jak zawsze, gdy w jej głowie kiełkował jakiś głupi pomysł. Wiedziała doskonale, o czym myślała; mogła ją powstrzymać, ale tego nie zrobiła i naraz Ida dotknęła ramienia Pułkowniczki, wspięła się na palce i szepnęła jej coś do ucha.
Pułkowniczka zatrzymała się wpół kroku i podskoczyła na jednej nodze; zachwiała się, opadając na ziemię, ale zaraz znów podskoczyła i opadła z jękiem, poderwała się i opadła – aż w końcu jej słabsza noga się pod nią ugięła, i kobieta upadła na żwir. Ida zachichotała; zadowolona z siebie obejrzała się na Vesper, ale Vesper się nie śmiała.
– Skończyłaś? – rzuciła oschle. Głupie, niebezpieczne dziecko. – Pomóż jej wstać.
Ida spochmurniała, nie rozumiejąc. Posłusznie wyciągnęła rękę do Pułkowniczki, ale ta podniosła się z ziemi o własnych siłach i bez słowa ruszyła dalej, nie oglądając się na nie.
– Czy ona teraz musi robić wszystko, co jej powiem? – zapytała Ida szeptem, jakby to była tajemnica, choć właśnie przestała nią być. Vesper wpatrywała się w jej poczerwieniałą z emocji twarz, czując wyraźnie ciężar rewolweru w dłoni.
– Nie – powiedziała w końcu. – To ty musisz robić wszystko, co ci powiem, bo inaczej nie dostaniesz lekarstwa i umrzesz, rozumiesz? Zasuwaj.
Ida skrzywiła się urażona, ale nie ruszyła się z miejsca, jakby niezdecydowana.
– Ale nie będzie żadnych larw? – zapytała, nerwowo wyłamując sobie palce.
Vesper nie miała pojęcia, o czym Ida mówiła.
– Jeśli tylko w końcu się zamkniesz.
Kiedy wreszcie dotarły do domu, Ida odwiesiła wiatrówkę na krzesło i usiadła na stole kuchennym tuż obok martwego kurczaka, którego nie skończyła patroszyć. Pułkowniczka rozwinęła apteczkę z różnymi narzędziami chirurgicznymi: nożyczkami, kleszczami, hakami, skalpelami i innymi, których przeznaczenia Vesper nie potrafiła odgadnąć. Śledziła uważnie każdy ruch Pułkowniczki, ale jej wzrok raz za razem uciekał bezwiednie w stronę drzwi do sypialni, które zostawiła uchylone.
– Umiesz tego używać? – spytała Ida nieufnie, oglądając duże szczypce.
– Nie dotykaj – warknęła Pułkowniczka, wyrywając jej narzędzie z rąk. – Oczywiście, że umiem tego używać.
Vesper parsknęła pogardliwie, ale kobieta nie zwróciła na nią uwagi, tylko zdjęła brudny opatrunek i obejrzała opuchniętą, poznaczoną śladami zębów rękę; wokół ugryzień wykwitły ciemne siniaki. Ścisnęła mocniej w kilku miejscach.
– Co robisz, to boli – jęknęła Ida z pretensją, ale Pułkowniczka pozostawała niewzruszona. Przemyła rany i owinęła jej przedramię czystym bandażem, a potem wyjęła strzykawkę i napełniła ją płynem z małej fiolki. Oczy Idy na widok rozmiaru igły zrobiły się większe, ale nic już nie powiedziała, zdeterminowana, by więcej nie okazać słabości; zaczęła tylko nerwowo machać nogami.
– Skończyłaś? – rzuciła Vesper niecierpliwie.
Kobieta nie odpowiedziała od razu; starannie odłożyła narzędzia i dopiero po chwili zapytała:
– Gdzie jest ciało?
– Nie – zaprotestowała Vesper natychmiast. – Nie pozwolę ci go pokroić.
– Nie jesteś ciekawa przyczyny śmierci? – zapytała Pułkowniczka z nagłą troską i Vesper nie zaprzeczyła od razu. Nie chciała, by go pocięła, nawet jeśli nie czuł już bólu i było mu wszystko jedno. Widziała ciało – nie było żadnych widocznych obrażeń. Co takiego jeszcze niby Pułkowniczka mogła stwierdzić? Sama powiedziała przecież, że musiało to być jego serce.
– Nastaw wrzątek – rozkazała Pułkowniczka, uznając jej milczenie za zgodę.
Ida spojrzała na nie z niedowierzaniem i Vesper musiała odwrócić się do niej plecami, żeby nie wypaliła jej dziury w głowie tym spojrzeniem. Włożyła kilka suchych szczap do pieca, podczas gdy Pułkowniczka zniknęła w pokoju obok.
– Vesss… – wymamrotała Ida zmienionym głosem. – Ja chyba… nie c-czuję się dobrze.
– To tylko reakcja na szczepionkę, nic ci nie będzie – odburknęła Vesper, dmuchając w ogień, ale kiedy marudzenie tak po prostu ustało, obejrzała się przez ramię i zmarszczyła brwi; Ida była bardzo blada. – Połóż się na chwilę.
Zdjęła kurtkę i zwiniętą w kłębek podłożyła Idzie pod głowę, siadając obok niej na stole i przykładając dłoń do jej wilgotnego, rozpalonego czoła. Ida mrugała i mrużyła oczy, jakby nie mogła skupić na niej wzroku.
– Nie mogłaś chociaż… wysłać głupiej… – mamrotała – no wiesz, pocztówki?
Vesper roześmiała się nerwowo, ale śmiech szybko uwiązł jej w gardle; nie było w tym w końcu nic śmiesznego i musiała na moment ukryć twarz w dłoniach, żeby zebrać myśli.
– Nikt nie sprzedawał pocztówek tam, gdzie akurat byłam – odparła wreszcie z prostotą. Nie było to ani kłamstwem, ani prawdą; w więzieniu istotnie nie sprzedawano pocztówek, ale przecież nie dlatego nie pisała – czekała, aż ojciec zrobi to pierwszy.
Ida nie drążyła; może zdążyła zapomnieć, jakie było pytanie.
– Widziałaś ocean? – zadała więc kolejne, prostsze.
– Nie.
Ida otworzyła usta, by zadać inne pytanie – ale zaraz oblał ją zimny pot i całym jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, z każdą chwilą coraz silniejsze. Vesper spanikowała; nie wiedziała, co robić, więc przez kilka długich sekund nie zrobiła nic, póki Pułkowniczka nie wyrosła przy niej jak spod ziemi i nie zarządziła:
– Przytrzymaj ją.
Zrzuciła więc martwego ptaka i jego wnętrzności z blatu prosto na podłogę i chwyciła Idę za ręce i nogi, podczas gdy Pułkowniczka stanęła po drugiej stronie stołu i zaświeciła Idzie małą latarką w oczy. Złapała ją za szczękę, siłą otwierając jej usta i szczypcami wyciągając język.
Vesper zdążyła jeszcze zapytać:
– C-co robisz?
Gdy nagle ciało Idy wygięło się w łuk i Pułkowniczka puściła jej podbródek, pozwalając, by odgryzła sobie język. Krew trysnęła jej z ust i zalała jej gardło; zaczęła się dławić. Vesper wrzasnęła, odskakując od stołu – i Ida zdołała wyrwać się Pułkowniczce, przewrócić na bok i zwymiotować krwią na podłogę.
– Przestań wrzeszczeć! Pierwszy raz widzisz krew? – zagrzmiała Pułkowniczka i Vesper przestała krzyczeć, choć tylko dlatego, że zabrakło jej tchu. Odszukała wzrokiem pozostawiony na blacie kuchennym rewolwer i rzuciła się w jego stronę, ale Pułkowniczka była szybsza; szarpiąc się, prawie zrzuciły z pieca garnek z wrzątkiem – aż w końcu kobieta zniecierpliwiona uderzyła ją rękojeścią w twarz.
– Opanuj się i przytrzymaj ją! – zrugała ją, wkładając w ogień małe żegadło. – Chyba że wolisz, żeby się wykrwawiła? Twój wybór!
Vesper przetarła rękawem rozbite wargi. Spojrzała na rozlewającą się pod stołem we wszystkich kierunkach czerwoną kałużę i przeszedł ją dreszcz; zmusiła się, żeby wdrapać się na blat obok Idy i przytrzymać ją całym ciężarem swojego ciała.
Swąd palonych tkanek przyprawił ją o mdłości. Nie chciała na to patrzeć, więc odwróciła głowę; nie mogła jednak zasłonić sobie uszu i dopiero kiedy krzyki ucichły, a drobne ciało Idy stało się wiotkie – z jej gardła wyrwał się rozpaczliwy szloch.
– Nie rycz, wyliże się przecież – skarciła ją Pułkowniczka, ale Vesper jej nie słuchała; przewróciła Idę na plecy, próbując ją ocucić – albo chociaż sprawdzić, czy oddycha.
– Dlaczego… dlaczego to zrobiłaś? – zapytała z wyrzutem, odrętwiała. Jej własna naiwność wydała jej się naraz bardziej szokująca niż kawałek języka w kałuży krwi na podłodze.
– Wiesz dlaczego – odparła szorstko Pułkowniczka. – Amos powinien zrobić to już dawno temu, zamiast głupio okaleczać siebie.
Vesper zawyła bezradnie, słysząc z jej ust swoje własne słowa. Wcale tego nie chciała – nie w ten sposób. Cisnęła w Pułkowniczkę pierwszym, co udało jej się złapać; szczypce były jednak tępe i tylko odbiły się od ramienia kobiety.
Postanowiła więc udusić ją gołymi rękami.
– Tylko spróbuj – powiedziała Pułkowniczka, jakby czytała jej w myślach i wycelowała w nią rewolwer. – Jesteś w szoku. Oddychaj.
Vesper nie mogła oddychać. Dlaczego tego nie przewidziała? Ida nie pamiętała nic sprzed Amosa, ale ona nie zapomniała przecież, jak Pułkowniczka przechadzała się korytarzami, taka ważna, cała na biało; jak z czułością nazywała ich szczurami; jak jedyne, co miała jej zawsze do powiedzenia to:
– Od początku wiedziałam, że nic z ciebie nie będzie.
Ida ocknęła się z jękiem, zdezorientowana, i odruchowo sięgnęła dłońmi do twarzy, wkładając sobie palce do ust. Chciała coś powiedzieć, ale z jej gardła wydobyło się tylko niezrozumiałe zawodzenie i jej źrenice rozszerzyły się z przerażenia; zaczęła krzyczeć.
– Już dobrze, nie bój się, wszystko będzie dobrze – szeptała Vesper gorączkowo, głaszcząc ją po włosach i mokrej od łez twarzy.
– Dam jej morfinę, odsuń się.
Ida szarpała się jeszcze przez moment – zaraz jednak jej wczepione w Vesper palce osłabły, z jej twarzy zniknął bolesny grymas, a powieki stały się cięższe, i Vesper znów zatrzęsła się od płaczu. Chciała powiedzieć:
– Przepraszam.
Ale nie mogła wydobyć z siebie dźwięku i tylko bezgłośnie poruszyła ustami. Ida przymknęła powieki, jakby chciała powiedzieć, że rozumie i jej czerwone wargi rozciągnęły się w sennym uśmiechu. Potem spojrzała w bok na Pułkowniczkę; wyciągnęła do niej otwartą dłoń i kobieta cofnęła się odruchowo, nie rozumiejąc – ale po chwili wyraz jej surowej twarzy złagodniał i wzięła Idę za rękę, mówiąc:
– No, no. Już. Nic ci nie będzie.
Drugą dłoń w przypływie dziwnej czułości położyła na ramieniu Vesper, ale ta tylko się wzdrygnęła, jakby na jej ramieniu przysiadł ogromny pająk.
– Idź do diabła – syknęła przez zęby.
Pułkowniczka nic na to nie odpowiedziała. Zabrała dłoń z jej ramienia, wyjęła coś błyszczącego z apteczki, a potem bez wahania przesunęła ostrzem po swoim gardle. Krew trysnęła wodospadem; Vesper poczuła na twarzy ciepłe krople i jedyne oko Pułkowniczki rozszerzyło się w panice, jakby dopiero pojęła, co zrobiła. Wyrwała dłoń z uścisku Idy, chwytając się za szyję obiema rękami, próbując jeszcze zatrzymać ten potok, zebrać czerwień z dekoltu i wpuścić z powrotem w krwioobieg – było już jednak na to wszystko za późno.
Vesper objęła Idę mocniej i obie, nie odwracając wzroku, uczepione siebie, obserwowały jak kobieta osuwa się na podłogę, dławi i krztusi bez końca – aż wreszcie nieruchomieje, milknie zupełnie, a strumień krwi zwalnia, już nie tryska, ledwo kapie.
– To wszystko moja wina – odezwała się Vesper po długiej chwili, sparaliżowana naraz tą nową myślą. Nie odważyła się nawet mrugnąć, jakby w obawie, że Pułkowniczka może się jeszcze przebudzić i podnieść; jakby jej czarne oko wciąż potrafiło przejrzeć ją na wylot. – Puścili mnie, bo powiedziałam im… Że ojciec… k-kiedy on naprawdę… a teraz…
Ida oderwała się od niej i położyła jej palec na ustach, uparcie kręcąc głową. Wzięła ją za rękę, z całych sił ściskając obiema dłońmi; chciała coś powiedzieć, ale z jej ust wydobywały się tylko pojedyncze sylaby, i Vesper widziała w jej wielkich, ciemnych oczach pytanie, jakąś prośbę, której nie mogła zrozumieć – aż w końcu Ida zniecierpliwiona zanurzyła palce we krwi i napisała na blacie koślawo: Zostań.
I Vesper poczuła, że nie mogłaby stąd odejść – nawet gdyby chciała.