---
Cisza była rzadkością w sali zebrać i Sekretarz z własnego doświadczenia wiedział, że był to moment na złapanie oddechu przed wielkim finałem. Najlepiej jak potrafił, ukrył westchnienie, zerknął na Lucyfera ponad szkłami okularów. Nie potrzebował wyraźnej wizji, by wiedzieć, że uśmiech, który otrzyma w odpowiedzi, będzie jedynie zwiastunem migreny. Przyłożył pióro do kartki i czekał na nieunikniony chaos. Lucyfer odchrząknął i tonem dobrodusznej naiwności, zapytał:
— Skoro problem dotyczy nas wszystkich, to czy nie powinniśmy wszyscy współpracować, by go rozwiązać?
Wybuchłe zamieszanie było równie nieuniknione jak ostatnia lawina. Kakofonia wrzasków i przekleństw ogłuszyła Sekretarza i szybko przemieniła się w szum. Czas zwolnił. Chaos wydawał się dziwnie spokojny w swojej znajomości. Szum krwi dzwoniącej w uszach, własny oddech, tak głośny pomimo otoczenia i tępy ból zasiedziałych mięśni. Może to był właśnie na wykorzystanie tego zaległego urlopu na odwiedzenie na nowo otwartych gorących źródeł? Pozostało mu jeszcze trochę lat na tym świecie, a czy jest sens spędzać je w bólu?
Błyskawica przeskoczyła nagle pod kopułą, uciszając zgiełk. Królowa, ostrym i równie grzmiącym głosem, wydała rozkazy, a sekretarz, bez zbędnej myśli, notował.
---Sekretarz wziął głęboki oddech, wyprostował się i zapukał. Poprawił okulary i mankiety prostej koszuli, i nie przejmując się brakiem odpowiedzi, otworzył drzwi.
— Książę, jej wysokość przysłała mnie do pomocy — oznajmił, pobieżnie rozglądając się po tymczasowym gabinecie.
Świeczniki już dawno się wypaliły, a jedynym źródłem światła były unoszące się świetliki. Ciężkie zasłony wyglądały na niedbale zaciągnięte, choć nadchodzący wieczór i tak nie pomógłby z oświetleniem. Kominek przygasał, pomimo tego pokój wydawał się zbyt ciepły dla sekretarza, co było częstym, choć podejrzanym zjawiskiem w obecności Lucyfera. Książę opierał głowę na dłoni, wpatrzony w dokumenty niedbale rozłożone na stole. Westchnął.
— Dziękuję. Administrator miasta i mój sekretarz przygotowali wstępny plan odbudowy miasta w moim, ale od tego czasu otrzymałem dodatkowe raporty szkód, które nie wiem jak pododawać. Przeklęte liczby — dodał już ciszej. Lucyfer przetarł oczy, zmęczony i sfrustrowany.
Sekretarz podszedł bliżej by przyjrzeć się dokumentom, niezaskoczony problemem księcia. Odkąd go poznał, rachunki sprawiały mu trudności, choć sekretarz starał się być zrozumiały dla niewychowanego w królestwie księcia. Powoli pokiwał głową z namysłem.
— Co z negocjacjami z naszymi nowymi sojusznikami, książę?
Lucyfer nabrał powietrza i powoli je wypuścił.
— Niewiele konkretnej pomocy, sami też ponieśli ogromne szkody w trakcie wojny. Zaoferowali wiedzę, która mogłabym nam pomóc, ale tego też nie wiem jak umieścić w raporcie — zaśmiał się krótko, odrzucając głowę do tyłu i zasłonił oczy ramieniem. — Naprawdę może to nam pomóc, zwłaszcza z żywnością, ale… musiałbym współpracować z wiedźmami, a nie wiem czy będą chciały współpracować ze mną. Ostatecznie, nie ma nic pewnego w tej sprawie.
Świetliki przygasły, a sekretarz nie był w stanie niczego przeczytać w mroku.
— Które dokumenty dotyczą twojego miasta, książę? Zajmę się rachunkami, a w międzyczasie prosiłbym o uporządkowanie dokumentów z negocjacji i zalecałbym skupić się na benefitach tej wiedzy. — Sekretarz poprawił okulary i odchrząknął. — I gdybym mógł, to prosiłbym o rozjaśnienie pokoju, obawiam się, że nie potrafię pracować w ciemności.
---Sekretarz stęknął i nareszcie podniósł znad dokumentów, i rozmasował obolały kark. Świetliki zebrały się pod sufitem, skąd oświetlały cały gabinet, jaśniej niż gdyby był to środek dnia, choć sekretarz był pewien, że środek nocy był bliżej niż dalej. Lucyfer pochylał się nad swoją częścią papierów, wyjątkowo skupiony. Wyglądał na mniej sfrustrowanego, ale dużo bardziej zmęczonego. Nagle westchnął, odłożył trzymany dokument i czarne pióro. Schował twarz w dłoniach, prawie kładąc się na stole.
— Teraz i litery zaczynają dla mnie tańczyć — burknął do siebie.
Sekretarz poprawił zsuwające się okulary, ale nie pomogło mu to z poprawieniem wyraźności własnego pisma.
— Książę, jestem pewien, że — zdusił ziewnięcie. — Jestem pewien, że to, co przygotowałeś, będzie wystarczające na jutrzejsze, dzisiejsze zebranie.
Świetliki przygasły do przyjemnego półmroku, a Lucyfer wyprostował się na swoim krześle, choć wciąż nie wydawał się świadomy słów sekretarza, pochłonięty własnymi myślami. Przed nim pojawiła się kula czerwonego światła, wielkości pięści, dookoła której krążyło dwanaście mniejszych sfer. Sekretarz był pewien, że symbolizowały coś większego, coś, czego nie był w stanie pojąć ani zrozumieć, ale coś, co wiedział, że Lucyfer potrafił zrozumieć.
— Tak łatwo mógłbym zmienić was los, ale nawet najmniejsza zmiana dla mnie była dla was katastrofalna — westchnął i uśmiechnął się uspokajająco do sekretarza. — Niedługo brzask, a zebranie rozpocznie się, gdy słońce będzie blisko zenitu. Idź odpocząć.
Zasłony były wciąż zaciągnięte, a w pokoju nie było zegara, mimo to sekretarz nie zapytał skąd to wiedział. Do tej pory książę zawsze prawidłowo określał czas.
---Sekretarz, owinięty szczelnie płaszczem i szalem, szedł przez świeży śnieg, przeklinając. Nie tylko zaspał na zebranie, ale by skrócić sobie drogę wybrał najkrótszą, ale też i najmniej uczęszczaną ścieżkę, a przez to — nieodśnieżoną. Przeklął imiona kilku członków, którzy nie mogli przestać trajkotać o swoich nieszczęściach i doznanych niesprawiedliwościach, jak gdyby królowa nie… Nagle poczuł na twarzy coś cudownie ciepłego i musiał zamknąć oczy. Ignorując łzawienie oczu, rozejrzał się i próbował odnaleźć źródło. Nic, z wyjątkiem oślepiającego śniegu. Tknięty przeczuciem, spojrzał w górę, w niebo. Otarł łzy, próbując zrozumieć, co widzi. Chmury, które wiecznie spowijają miasto, przerzedziły się? Czy te błękitny skrawki, które mógł dostrzec gdzieniegdzie to… niebo? A to światło, to ciepło to było słońce? Zaczął płakać, wyciągać twarz do tego tak dawno niewidzianego światła. Obawiał się, że chmury nigdy ich nie opuszczą, na zawsze spowijając królestwo w cieniach i zimnie. Może, pozwolił sobie na szybkie marzenie, uda nam się przetrwać tę zamieć.
---Lucyfer krytycznie obserwował stolicę z okna swojego tymczasowego gabinetu. Omiótł spojrzeniem mieszkańców, wpierw zaskoczonych, a następnie cieszących się przebłyskami słońca. Sam nie potrafił odnaleźć w sobie tej radości, nie, gdy promienie podkreślały jedynie zniszczenia. Uszkodzone budynki, ślady walk i pożarów, w oddali widoczne domy, wciąż nieodkopane po ostatnich lawinach, a jeszcze dalej — pasmo gór, otaczające miasto. Oraz cały śnieg i lód, pokrywający szczyty.
— Gdy dwunasta planeta obiegnie słońce, całe to miasto będzie zalane — wyszeptał, nie odrywając spojrzenia.
Nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby tylko wiedział więcej wcześniej, może gdyby zrobił więcej, to królestwo nie byłoby na skraju zniszczenia. A może… to właśnie jego pomoc, jego przybycie, pogorszyło ich już kiepską sytuację? Może to wszystko to była… jego wina?
— A czy czwarta planeta nie zdąży obiec słońca co najmniej sto razy w tym czasie? — zapytała królowa, przyglądając się mu ze spokojem. Lucyfer drgnął, zapomniawszy o jej obecności.
— Sto to dość duże niedopowiedzenie — odpowiedział z wahaniem. Powoli zasunął zasłony. Niedawno to liczył, ale nie mógł przypomnieć sobie dokładnej liczby, ale sto to było zdecydowanie za mało. Może coś bliżej tysiąca?
— Sto lat powinno wystarczyć na posprzątanie obecnego bałaganu — prychnęła. — Czy jesteś chociaż tutaj przez sto lat?
— Prawie? Siódma planeta jest już całkiem blisko pozycji, w której była, gdy się urodziłaś — urwał i uśmiechnął się słabo. — Czyli… na ten moment to nam wystarczy?
— Tak. Na ten moment to nam wystarczy, by przeżyć.