Radosna łupanka

Ryszard wjechał do miasta. Siedział na koźle wozu ciągniętego przez dwa konie. Wewnątrz wehikułu postukiwały gliniane misy i dzbany.
Woźnica rzucał niespokojne spojrzenia strażnikom przy bramie. Nie, niczego nie podejrzewali. To dobrze.
Pamiętaj, jesteś normalnym człowiekiem, kupcem, pamiętaj...
Nie, ja się do tego nie nadaję, pomyślał Ryszard.
Otóż mężczyzna był mutantem, stworzeniem wypaczonym przez nieznane ludziom czynniki, wzgardzoną przez społeczeństwo istotą. Jednak z wyglądu wyróżniał go jednak tylko wzrost, wynoszący dobrze ponad siedem stóp.
Odmieńcy, z którymi żył w oddalonym od miasta o kilkanaście staj lesie, wysyłali go do osady po niezbędne rzeczy. Tylko on się do tego nadawał. Nie posiadał rogów, nadmiernej ilości kończyn, niczego takiego.
Ale, fakt faktem, nie przypominał kupca. Ryszard miał mięśnie jak ze stali, był postury niedźwiedzia.
Kolos nie mógł się przyzwyczaić do miasta. Wszędzie tylu ludzi... Spoglądał na nich z przerażeniem, jakby każdy mógł dobyć skądś broni i rzucić się na niego z okrzykiem: "Mutant! Mutant! Odmieniec!".
Masz miecz i kolczugę w wozie, a w bucie sztylet... Ryszard próbował się uspokoić, ale nie za bardzo mu to wychodziło.
Wóz w końcu dotarł do tętniącego życiem targu. Powietrze wypełniały okrzyki kramarzy zachwalających towary, na rynku mieszały się ze sobą różnorakie zapachy. Od smrodu siarki po woń perfum. Ryszard zeskoczył z kozła. Bąknął kilka słów handlarzowi sprzedającemu naczynia i wcisnął mu dzbany oraz misy za ćwierć ich ceny. Dosypał te kilkanaście miedziaków do wypchanej złotem sakiewki i rozpoczął kupowanie przedmiotów potrzebnych innym mutantom. Dźwigał pęki strzał, mieczy, toporów. Jednak kupował ekwipunek na wielu stoiskach, żeby nie zwracać na siebie szczególnej uwagi. Gdy oglądał kolczugi z kramu ze zbrojami obok cyrku, usłyszał krzyk:
- Mutant! Straszliwa potwora!
Ryszard stanął jak wryty. Dopiero po kilkunastu sekundach uświadomił sobie, że to była jakaś część przedstawienia. Odłożył zakłopotany zbroję i oddalił się szybko, mając nadzieję, ze nikt nie zauważył jego dziwnego zachowania. Niestety, nie miał szczęścia. Już szedł za nim wysoki mężczyzna ubrany w zbroję i czarną pelerynę, oraz tunikę z wyszytym na niej białym krzyżem.
Cholera! Inkwizytor! Psia jego mać, tylko tego mi trzeba, klął w duchu kolos.
Ryszard wydłużył krok. Chciał teraz tylko wsiąść na wóz i uciekać stąd jak najprędzej.
- Zatrzymaj się! - krzyknął Inkwizytor.
Uciekinier stanął w miejscu. Postanowił udawać idiotę. Odwrócił się i spojrzał tępo na zbliżającego się wojownika.
- Tak, panie? - spytał mutant głupkowato.
Inkwizytor rzekł, bez owijania w bawełnę:
- Idziesz ze mną!
Oni już tacy byli. Najpierw bij, potem pytaj. świątobliwy mąż, psiakrew...
- E... Panie, ale dokąd? Ja tu żem wozem przyjechał i muszę wracać, bo matula się martwi...
- Wozem? - Inkwizytor uśmiechnął się paskudnie. - A pokaż, co masz w tym wozie!
- No, tego, mąkę... - bąknął Ryszard, wbijając wzrok w buty.
Mutant musiał ukryć wściekłość bijącą z jego oczu. Zgrzytał zębami, zacisnął pięści.
Zabij... ZABIJ GO! - szeptała Bestia ukryta w jego głowie. - Zabij!
Nie! - sprzeciwił się Ryszard.
- Mąkę? - Inkwizytor uniósł brwi, nie wiedząc, że jego życie zawisło właśnie na włosku. - A co robiłeś, kupując strzały i kolczugę?
- E... Tatko jest myśliwym... A na kolczugę dał mi złoto nasz wioskowy strażnik, cobym mu kupił. Bo się wybierałem do miasta...
- Zobaczymy... - mruknął Inkwizytor. - Który wóz jest twój?
Ryszard wskazał palcem.
Teraz masz szansę... Wbij mu nóż w plecy! Tak!
Nie! - odparł mutant, lecz nie tak stanowczo jak poprzednim razem.
Chciał zabić Inkwizytora. Ale nie mógł się narażać na niebezpieczeństwo, wiedział to.
Wojownik w czarnym płaszczu podszedł do wozu Ryszarda. Kolos podążał za nim. Inkwizytor otworzył drzwi.
Prawda, w środku była i mąka, i strzały, i kolczuga. Ale leżały tam skrzynie z przyprawami, lekami, bandażami, mieczami, toporami, różnorakim pancerzem i masą innych rzeczy.
ZABIJ!
Tym razem Ryszard posłuchał. Sięgnął po broń.
- Co to ma zna... - Inkwizytor obrócił się, ale cios noża w pierś uniemożliwił mu dokończenie zdania.
Klinga przecięła stalowy napierśnik i wbiła się na całą długość w ciało mężczyzny. Z torsu człowieka wystawała tylko owinięta drutem rękojeść sztyletu.
Ryszard zadziałał błyskawicznie. Wyrwał oręż z piersi Inkwizytora, a jego martwego wrzucił do wozu. Schował okrwawiony nóż w cholewie buta i rozejrzał się. Ludzie zdawali się niczego nie zauważać.
Mutant wskoczył na kozła wehikułu i jak gdyby nigdy nic ruszył w kierunku miejskich wrót.
- Zatrzymaj się! - mutant usłyszał krzyk jednego z gwardzistów przy bramie.
świetnie, pomyślał cierpko kolos. Ci leniwi strażnicy przeszukują co dziesiąty wóz, a musiało trafić akurat na niego.
Zabij go - powiedziała lekceważąco Bestia. Na jakiś czas jej żądza krwi została opanowana.
Strażnik zbliżył się do wozu.
- Muszę sprawdzić, co wywozisz - powiedział, spoglądając na Ryszarda.
Był młody. Miał może dwadzieścia lat. Chroniła go kolczuga i hełm. W dłoni ściskał halabardę.
- Nic takiego - rzekł Ryszard, rzucając młodzikowi złotą monetę.
Chłopak pochwycił ją zręcznie w locie.
- Możesz jechać. - Strażnik skinął głową.
Mutant ruszył do przodu. Po przejechaniu kilku jardów drogę zaszedł mu gwardzista. Wyglądał na weterana. Krótka broda okalająca jego twarz była koloru popiołu. Nagie ramiona i oblicze człowieka zdobiły przeplatające się blizny. Starzec nie dobył nawet miecza. Stał z założonymi rękoma i wpatrywał się w Ryszarda przeszywającymi oczyma.
- Zatrzymaj się - powiedział.
Kolos bez słowa wydobył z sakiewki kolejną monetę i rzucił ją strażnikowi. Mężczyzna nawet nie drgnął. Złoto przeleciało obok jego ucha i upadło kilka stóp za nim.
- Zejdź mi z drogi - rzekł mutant.
- Musimy zobaczyć co wywozisz, Ryszardzie - powiedział cierpko człowiek.
Kolos zamrugał ze zdziwienia.
- Pomyliłeś mnie z kimś innym.
- Nie. Tylko ty mogłeś urosnąć taki wielki. I masz oczy po ojcu.
Mutant zakaszlał głośno. żyła tylko jedna osoba, która umiałaby go rozpoznać.
- Brat Gabriel?! - wykrzyknął głośno.
- We własnej osobie - przytaknął strażnik. - Pokaż, co masz w wozie, a puścimy cię wolno...
Brat Gabriel był dawnym rycerzem zakonnym, przyjął później święcenia kapłańskie. Widocznie ponownie zapałał miłością do wojaczki. Mutant żył tylko dzięki temu człowiekowi...
***
- Zabijmy go! Jak najprędzej! - krzyczała matka Ryszarda. - To diabelski pomiot!
- Zgadzam się. Spalmy go. Tak wygnamy złego ducha z jego ciała! - To był ojciec mutanta.
Postawny i silny mężczyzna, kowal.
Znajdowali się w niedużej izbie. Była tam dwójka rodziców odmieńca, sam chłopak i brat Gabriel. Mutant miał wtedy może dziesięć lat i mierzył już ponad pięć stóp wzrostu. Wszyscy odkryli to, że nie jest normalnym człowiekiem dosłownie przed godziną, kiedy to gołymi rękami w bojowym szale pozbawił życia dwóch rabusiów, pragnących ukraść krowę jednego z pasterzy.
- Ja to zrobię - mruknął brat Gabriel. - Zabiję go w lesie, żeby jego duch nie nawiedzał naszej osady.
Wyprowadził Ryszarda i usadził go na wozie. Zabrał ze sobą pokaźny tobołek, siekierę do drewna i kurę - nikt nie wiedział po co.
Ruszyli w drogę. Chłopak pogodził się z losem. Był mutantem i wiedział co to oznacza. śmierć. Dla takich jak on nie było nic innego.
Brat Gabriel zatrzymał się dwie mile dalej, przy lesie. Kazał Ryszardowi wyjść. Ten posłuchał. Mężczyzna chwycił w dłoń topór i kurę. Położył wierzgające się zwierzę na pniu ściętego drzewa i potężnym ciosem rozrąbał ptaka na pół. Pniak obryzgała krew. Mutant obserwował to ze spokojem. Uznał, że to wstęp do jakiegoś rytuału. Ale tak nie było. Gabriel wrzucił siekierę do wozu i wręczył zdezorientowanemu chłopcu tobołek.
- Idź, mały. - Duchowny poklepał Ryszarda w ramię. - Idź, tam znajdą cię twoi.
***
- Nie mogę cię posłuchać - rzekł twardo mutant. - Dziękuję ci za to, co kiedyś zrobiłeś, ale lepiej się odsuń. Nie chcę, by stała ci się krzywda!
- Przykro mi - mruknął Gabriel i podszedł do wozu.
Pozostali strażnicy oglądali tę scenę w osłupieniu. Duchowny otworzył drzwi, zajrzał do środka i krzyknął:
- Cholera, Ryszard, zabiłeś człowieka!
- Więcej niż ci się wydaje - powiedział smutno mutant chwytając Gabriela za ramiona.
Płynnym ruchem uniósł go w powietrze i przerzucił nad wozem. Starzec runął na ziemię.
- Naprzód! - ryknął kolos, poganiając konie.
Wóz ruszył, turkocząc po nierównym trakcie. Gwardziści zareagowali niemal natychmiast. W kierunku uciekającego posypały się strzały, ale chwilę później mutant był poza zasięgiem łuków. Ryszard spojrzał przez ramię. Nie, nie mógł w to uwierzyć. Goniło go czterech jeźdźców na koniach. Ubrani byli w płytowe pancerze i czarne płaszcze.
Konna Inkwizycja, psiakrew! Skąd oni się tu wzięli?!
Ryszard zatrzymał wóz i wskoczył do środka wehikułu. Złapał ukryty pod poprzewracanymi skrzyniami miecz i wypadł z pojazdu.
Oręż dorównywał rozmiarami właścicielowi. Piętnaście cali długości całego żelastwa zabierała rękojeść. Klinga była szeroka na jakąś piędź. Mimo olbrzymiego ciężaru broni, Ryszard władał mieczem przy użyciu jednej ręki. Kolos wspiął się na wóz, oczekując na atak.
Inkwizytorzy zbliżyli się, dzierżąc w dłoniach oszczepy, którymi cisnęli z odległości pięćdziesięciu stóp. Trzy wbiły się w wehikuł, pozostały frunął ku Ryszardowi. Mutant odsunął się i pocisk minął go o włos.
Konni dobyli mieczy i stanęli w strzemionach. Mieli zamiar uderzyć w kolosa z pędu, przejeżdżając obok wozu, co nie było dobrym pomysłem, bo tylko dwóch jeźdźców mogło uderzyć. Pozostała dwójka zwolniła nieco, tak by jechać tuż za swoimi kamratami i zaatakować po nich.
Pierwsi Inkwizytorzy nie byli zbyt zgrani. Nie uderzyli równocześnie. Pierwszy wyprowadził cios za szybko, który Ryszard z łatwością sparował. Natomiast drugi wojownik uderzył w odpowiednim momencie, jednak był sam.
Teraz kolos nawet nie próbował zablokować ciosu. Miał dłuższy oręż i to dawało mu przewagę. Ciął mieczem celując w mostek Inkwizytora.
Uderzenie nie tyle wysadziło jeźdźca z siodła, co rozcięło go na połowy. Wrogi oręż nie dosięgnął Ryszarda. Wtedy nadjechali kolejni wojownicy.
ZABIJ!
Tak, zabiję! - odpowiedział Bestii Ryszard.
Zaczął tonąć w czerwonych odmętach berserkerskiego szału.
Skoczył na jeźdźca, nie patrząc na uniesiony przez wroga miecz. Oręż Inkwizytora rozciął mu skórę na ramieniu. Ryszard wpadł prosto na konnego, zwalając go z siodła. Wojownik spadł na ziemię, a mutant runął na niego, miażdżąc kolanami żebra leżącego.
Kolos poderwał się z ziemi i sprawnie porąbał mężczyznę na kilka mniejszych kawałków.
Pozostała przy życiu dwójka jeźdźców zawróciła konie i natarła na Ryszarda. Wojownik zaszarżował na nich. Z kącika ust kolosa skapywała piana.
Mutant zderzył się z konnymi. Dosłownie. Szeroką piersią uderzył w konia pierwszego z nich, a mieczem ciął drugiego Inkwizytora. Ostrze rozpruło pancerne blachy jakby były kartkami papieru.
Zderzenie się z pędzącym koniem połamałoby kości przeciętnemu człowiekowi. Cóż. Tutaj było na odwrót. Mięśnie
Koń leżał na ziemi ze strzaskanymi żebrami, a Ryszard odrzuciwszy miecz, jął okładać ostatniego z przeciwników pięściami. Pierwszy cios strzaskał czaszkę jeźdźca, mimo chroniącego jej hełmu. Po chwili kolos wstał.
Podoba ci się? - spytał cierpko Bestii w umyśle.
Bardzo ładnie. Starałeś się - odrzekła Bestia.
Ryszard spojrzał na pobojowisko. Pierwszy wojownik leżał rozpołowiony na ziemi w olbrzymiej, szkarłatnej kałuży. Szczątki drugiego znajdowały się przy wozie, w krwawej brei z piachu i posoki. Trzeci Inkwizytor stracił głowę i zbrojne ramię. Korpus z pozostałymi kończynami nadal tkwił w siodle. Czwarty mężczyzna miał powgniatany napierśnik i hełm. Stal pancerza prawdopodobnie wbiła się w głąb czaszki. A jednak rycerz ciągle żył. Spod zmiażdżonej przyłbicy wydobywał się zduszony warkot. Ryszard mruknął coś niezrozumiałego i trafił potężnym kopniakiem umierającego w głowę. Kark umierającego trzasnął jak suchy patyk.
Mutant otrzepał dłonie, podniósł miecz i wrócił do wozu. Następnie dobił sztyletem konia z połamanymi żebrami, a pozostałe trzy wierzchowce złapał i ruszył w kierunku lasu, prowadząc je obok furmanki.
Było ich pięciu. Wynurzyli się spomiędzy ściany lasu, gdy tylko Ryszard zbliżył się do puszczy.
Pierwszy wystąpił Ulryk. Był tylko w połowie człowiekiem. W takim sensie, że od pasa w dół miał ciało pająka. Konkretnie osiem nóg. Wszyscy zastanawiali się, jakim cudem przyszedł na świat. Wszyscy mutanci, rzecz jasna. Ludzie najczęściej uciekali lub atakowali.
Za Ulrykiem stał Ferdynand. Nie różniłby się od człowieka, gdyby nie miał pary wielkich, błoniastych skrzydeł na plecach, pazurzastych łap jaszczura i gadzich oczu.
Trzecim mutantem był Harlekin. Z jego głowy sterczały dwa olbrzymie rogi. Cóż, tylko tym różnił się od normalnego człowieka.
Czwarty odmieniec był istną groteską. Mierzył mniej niż pięć stóp wzrostu, z jego pleców sterczał olbrzymi garb. Jedna ręka rosła dobre osiem cali niżej od drugiej, oczy na zdeformowanej twarzy leżały niecałą grubość palca od siebie. Mutant ów zwał się Kalen.
Mirmil, piąty stwór, bardzo przypominał człowieka. Był wysoki, przystojny, ale, cóż, miał cztery ręce. Dodatkowe ramiona wyrastały mu z okolic żeber.
- I jak? - spytał Ulryk, podchodząc na swoich pajęczych nogach do wozu. - W coś się znowu wpakował?
Owe odnóża nadawały mu imponującego wzrostu dziesięciu stóp. Ryszard obejrzał dokładnie wóz. Był zachlapany krwią, sterczały z niego oszczepy i strzały.
- Potyczka - Wzruszył ramionami.
Potem, w milczeniu rozpoczęła się standardowa procedura. Wszyscy mutanci wyciągnęli zawartość wozu, pozostawiając w środku trupa. Potem wehikuł został podpalony i objuczeni odmieńcy weszli między drzewa.
Po godzinie wędrówki mutanci dotarli do obozu. Obozowisko składało się z kilkunastu namiotów ustawionych w okręgu wokół olbrzymiego paleniska. Kilkadziesiąt istot, mniej lub bardziej przypominających ludzi, krzątało się w te i wewte, wykonując codzienne czynności. Ryszard odłożył niesione przez siebie skrzynie i spytał Ferdynanda, smoczego mutanta:
- Wydarzyło się coś?
- Jesteś ranny - zauważył odmieniec.
- Tak, wiem - burknął kolos, spoglądając na rozcięcie obojczyka. - Przeżyję.
- Coś się działo i to nawet sporo. Pewien leśniczy wyznał nam, że wkrótce przybędzie tu oddział zabójców potworów w celu wytłuczenia nas...
- Ale oni nie powinni o nas wiedzieć - rzekł Ryszard.
Ferdynand zakasłał, wyraźnie zakłopotany.
- Też tak uważam - dodał po chwili.
- A co z leśniczym? - zaciekawił się kolos.
- Wypuściliśmy go.
Ryszard wzruszył ramionami Odwrócił się i postanowił udać się do swojej rodzinnej wioski. Często chodził tam i obserwował ją z ukrycia. Nie był już w jej okolicach od dobrych dwóch tygodni...
Ryszard szedł przez las odziany w kolczugę, z mieczem przerzuconym przez plecy.. Pod stopami pękały suche gałęzie. Z koron drzew umykały ptaki. Kolos zatrzymał się nad leśnym strumykiem. Napił się z niego, a potem ochlapał ranę wodą. Szrama niemal natychmiast zniknęła.
Kilka godzin później mutant ujrzał straszliwy widok. Wieś była zniszczona. Domy w większości zawaliły się, zasypując zgliszczami ulice. Niektóre chałupy wytrzymały, trzymały się twardo podłoża. Spalone strzechy zapadły się do ich wnętrz. Wśród popiołów leżały ciała ludzi, głównie zabitych orężem. Pola wokół osady wypalono do gołej ziemi. Gruba warstwa sadzy zalegała na równinach, tłumiąc wszelkie życie. Osmalone kikuty drzew zdawały się wskazywać niebiosa. Wioskowy kościół nadal wznosił się nad wioską.
Nadal dumny, nadal majestatyczny, mimo potrzaskanych witraży, wyłamanych drzwi, osmolonych ścian.
Tu rozgorzała bitwa. Dziesiątki ciał leżały u wrót. Mnisi, strażnicy, rolnicy, a nawet dzieci. Walczyli do końca. Ich zwłoki rozdziobywały kruki i wrony. Na wzgórzu za kościołem rozpościerał się jeszcze straszniejszy widok. Tuzin belek wbito w ziemię i ustawiono w okrąg. Do nich przybito ciała. Ryszard puścił się biegiem przez zniszczoną osadę; jego kroki wzbijały tumany popiołu i sadzy.
Mutant dotarł w końcu do wzgórza. Pomiędzy słupami znajdował się sporej wielkości głaz. Na jego środku leżało ciało wójta z wyrwanym sercem, wyłupionymi oczyma, osmalonymi członkami, rozprutym brzuchem.
Ryszard zacisnął zęby.
Piękny widok - oznajmiła Bestia.
Jeśli tylko znajdę sposób, żeby cię zabić, uczynię to! - odkrzyknął Ryszard w myślach.
Kolos nagle zrozumiał, co brat Gabriel robił w mieście, dlaczego nie był w wiosce. Otóż przeżył prawdopodobnie jako jedyny. On wie, kto to zrobił...
Ryszard pomaszerował w kierunku miasta. Buty tłukły głucho w trakt, zęby zgrzytały, pięści zaciskały się i rozluźniały co chwila, oczy płonęły, a twarz miotała błyskawice. Każdy schodził mu z drogi. No, prawie każdy.
- Wielkoludzie! - krzyknął ktoś, gdy mutant znajdował się w połowie drogi do miasta.
To był niewysoki typek stojący na przedzie grupki sześciu podpitych drabów. Wyszli oni przed chwilą z pobliskiego zajazdu. Ryszard tylko zmierzył bandę wzrokiem.
- Nie podobasz mi się - rzekł karzeł.
- Nie mam czasu - rzucił odmieniec.
- A więc wyskakuj szybko ze złota i ruszaj dalej.
Oj, głupi był tamten człowiek, głupi. Zaczepianie giganta z ogromnym mieczem nie jest zbyt rozsądne.
Wszystko stało się błyskawicznie. Ryszard wpadł w grupkę i w przeciągu dziesięciu sekund rozrzucił osiłków na boki. Trzech straciło przytomność, jeden jęczał, leżąc na ziemi, dwóch z trudem podniosło się i uciekło, utykając. Karzeł spojrzał na mutanta i jęknął. Odmieniec popatrzył na niego ponuro i wymierzył mu cios w twarz. Mężczyzna odleciał kilka stóp do tyłu i skulił się, próbując zatamować krew buchającą ze złamanego nosa.
Ryszard kontynuował podróż, nie zachwycając człowieczka nawet spojrzeniem.
To spotkanie jednak się przydało. Pozwoliło kolosowi rozładować złość.
Mogłeś ich zabić - powiedziała Bestia, zawiedziona.
Och, zamknij się.
Ryszard widział już miasto. Znajdowało się na niewielkim wzniesieniu. Mutant ocenił odległość między nim a miejscowością na jakieś dwie mile. Przyspieszył kroku.
Po półgodzinie stał już przy bramach. Cóż. Nie powitano go zbyt ciepło. Natychmiast wyszło ku niemu pół tuzina zbrojnych we włócznie strażników.
- Przybyłem do brata Gabriela - rzekł Ryszard, dziwiąc się, że jeszcze go nie poszatkowali.
Gwardziści spoglądali na mutanta z autentycznym przerażeniem. No tak, nie każdy zabija, ot tak, czterech Inkwizytorów. Do włóczników dołączyło kolejne pół tuzina zbrojnych. Stali z tyłu i celowali w odmieńca z kusz.
- Chcę rozmawiać z bratem Gabrielem! - ryknął mutant.
To nie był dobry pomysł. Gwardziści źle to zrozumieli. Jeden z włóczników przeszył piką Ryszarda na wylot. Z pleców kolosa sterczały dwie stopy drewna zakończone okrwawionym, stalowym grotem.
ZABIJ!
Ryszard jednak się powstrzymał. Z twarzy odpłynęły mu kolory. Wbijał wzrok w strażników, zaciskając z bólu zęby.
- Bolało - jęknął. - Chcę rozmawiać z bratem Gabrielem...
Szczęknęły cięciwy. Pierwszy bełt rozorał policzek kolosa, drugi przebił jego ramię, trzeci ugodził w pierś, prawdopodobnie muskając płuco. Pozostałe nie trafiły w cel.
ZABIJ! ZABIJ!
Ryszard z okrzykiem bólu złamał drzewce włóczni wbitej w brzuch i zataczając się, zaczął uciekać. Kątem oka zauważył stającego w bramie Gabriela. Krzyczał coś. Co?
- O północy we wsi!
Tak, dokładnie tak.
Za Ryszardem pomknęły włócznie. Na szczęście żadna nie trafiła.
Mutanta opuszczały siły. Odbiegł kilkaset kroków, utykając. Potem upadł na twarz. Rana brzucha paliła żywym ogniem, oręż prawdopodobnie przebił wątrobę. Zwykły człowiek padłby już dawno trupem. Z rany na ramieniu sączyła się gęsta krew. Pół twarzy i szyi były zachlapane posoką. Rana na piersi bolała, jakby ktoś szarpał ciało gorącymi obcęgami.
ZAAABIJ!!! - krzyk Bestii rozbrzmiewał jeszcze kilkanaście sekund w głowie Ryszarda.
Mutant podniósł się, stękając. Ruszył naprzód, zostawiając za sobą krwawy szlak. Każdy krok był istną katorgą. Kolos przebył dwie mile i znalazł się przed zajazdem. Odmieniec toczył karminową pianę z ust, rozglądał się wkoło przekrwionymi oczyma.
Karczma była niedużym budyneczkiem z dobudowaną doń stajnią. Ryszard zadudnił pięścią w drzwi i zaryczał niczym zwierzę. Ktoś otworzył odrzwia, powoli, lękliwie. Mutant odepchnął wierzeje i wpadł do oberży.
- Wody! - ryknął.
Kilkunastu przebywających w budynku przejezdnych spojrzało na niego z przerażeniem. Nic dziwnego.
Ryszard wyglądał niczym upadłe bóstwo wojny. Długie, czarne włosy zlepiała krew, szkarłatna piana skapywała na podłogę. Rubinowe linie przecinały białka oczu, tworząc skomplikowaną pajęczynę. Ułamana włócznia sterczała z brzucha mutanta. Z rany wypływała posoka, barwiąc deski karminem. Szrama na policzku odsłaniała zęby. Dziąsła popękały. Z gardła wielkoluda wydobywał się charkot. Przebite bełtem ramię skąpane było w czerwieni.
- Wody!
Ludzie zaczęli wybiegać z karczmy. Ryszard wyszedł tylnym wyjściem z oberży, i tak jak się spodziewał, ujrzał studnię. Ostatkami sił wyciągnął z niej wiadro pełne wody i zaczął łapczywie ją pić. Natychmiast wróciła mu część sił. Osuszył kolejne wiadro i ruszył w kierunku lasu, żwawiej niż poprzednio. Rany nie bolały tak, jak dawniej.
Po godzinie wędrówki mutant wkroczył do lasu. Zmierzchało. Ryszard trafił na leśny potok. Kolos stanął u jego brzegu, wyrwał z brzucha włócznię, skrzywił się i runął do wody, niby ścięte drzewo.
I zasnął.
Zasnął, a woda dawała mu życie.
Zbudził się w lesie skąpanym w ciemnościach. Ryszard podniósł się ze strumyka. Woda zrobiła swoje. Po ranach pozostały tylko niewielkie blizny. Kolos przeciągnął się i ruszył w kierunku szczątek swojej rodzinnej wsi.
Dwie godziny zabrała mu podróż. Północ minęła już dawno. Jednak Gabriel czekał. Zbliżyli się do siebie w ciemnościach. Popatrzyli sobie głęboko w oczy i uściskali się w milczeniu.
- Co tu się wydarzyło? - spytał po kilku minutach milczenia Ryszard.
- To byli mutanci - rzekł zakonnik z pochmurnym wyrazem twarzy.
Odmieniec otworzył szeroko usta.
- Niemożliwe - wydukał po chwili.
- Możliwe. I teraz zmierza ku nim kilkudziesięcioosobowy oddział Inkwizytorów.
- No to straciliście oddział Inkwizycji - mruknął Ryszard.
Gabriel uniósł brwi.
- Cóż. Ich liczebność jest podobna co do mutantów, ale oni zaatakują nas na naszym terenie - kolos starannie podkreślał, że jednak nie jest człowiekiem.
- Co zatem?
- Wymierzymy im karę sami - wzruszył ramionami wielkolud. - Chodź ze mną.
Gabriel namyślił się chwilę.
- Jestem stary, więc śmierć mi nie straszna. Ruszajmy.
Jak postanowili, tak też zrobili. Zatrzymali się kilkaset kroków przed obozem odmieńców. Dalej Ryszard ruszył sam, przybrawszy zamyśloną minę.
Powitali go Ferdynand, smoczy mutant i Ulryk, pajęczy pomiot.
- Czołem - rzucił kolos.
- Gdzieś się podziewał? - spytał ośmionogi.
- Zaraz się dowiesz. Chodźcie.
Troje mutantów ruszyło w kierunku, gdzie czaił się Gabriel.
- Chyba coś czuję - mruknął Ferdynand.
- Hmm - kolos zamyślił się i ciął mieczem. - Czy to?
Cięcie odrąbało wszystkie odnóża Ulryka tuż u nasad. Beznogi kadłubek padł na ziemię, skrzecząc. Smokopodobny sięgnął po broń, szablę wiszącą u pasa, ale w jego pierś zagłębił się bełt, a chwilę później miecz odrąbał mu głowę. Beznogi Ulryk miotał się na ziemi, usiłując sięgnąć po oszczep. Wrzeszczał przy tym przeraźliwie. Ryszard przyszpilił go mieczem do ziemi. Krzyki zaalarmowały pewnie pozostałych. Taki, biegli. Chyba dwunastu. Kolos skoczył w bok, kryjąc się w zaroślach. W jednego z nadbiegających trafił pocisk z kuszy, powalając go na ziemię.
Ryszard usłyszał oddalającego Gabriela. Mutanci rozproszyli się po okolicy, poszukując teren. Po kilku minutach zakonnik znalazł się u boku kolosa.
- I jak? - spytał się wielkolud.
- Dawno nie uczestniczyłem w takim zabijaniu. Ustrzeliłem jeszcze jednego.
- ładuj kuszę - rzucił Ryszard, zauważając w ciemnościach trzy sylwetki mutantów.
Gabriel posłuchał.
- Strzelaj...
Bełt przeciął powietrze i rozpruł ucho oraz policzek jednego z odmieńców.
ZABIJ!
Myślałem, że zniknęłaś - burknął Ryszard wypadając z krzaków.
Korzystając z zaskoczenia rozciął na dwoje ranionego mutanta i wdał się w walkę z pozostałymi. Jednym z nich był Mirmil, czteroręki stwór. W każdej dłoni dzierżył wyjątkowo długi nóż.
Kolos nie miał problemów z pierwszym mutantem - groteskową, pokrytą brodawkami kreaturą. Pierwszym ciosem odciął mu ramię, a drugim rozpłatał czaszkę. Jednak Mirmil był trudniejszym przeciwnikiem. Odskakiwał, zadawał ciosy, unikał. Był straszliwie szybki.
Gigant niechybnie przegrałby tę walkę, gdyby nie Gabriel. Duchowny wypadł z zarośli, wymachując morderczą halabardą o spiłowanym drzewcu, swoją morderczą bronią. Mirmil zignorował go, nie uważając za zagrożenie. Jakże się mylił!
Stalowe żeleźce, ostre jak brzytwa odcięły jedno z ramion mutanta na wysokości łokcia. Raniony wrzasnął, a wtedy Ryszard rozpłatał go w całości na pół. Było źle. Kolos wpadał w szał.
- Do wioski - krzyknął odmieniec, tocząc pianę z ust.
Gabriel nie był przerażony. Skinął głową i umknął w noc.
Ryszard rozejrzał się. To był czas na zabijanie.
Pierwszego spotkał sto kroków od ostatniego miejsca walki. Zabił go jednym celnym ciosem. Kolejny także nie sprawiał kłopotu. Z trzecim mutantem były niewielkie trudności. Zdołał wpakować w Ryszarda trzy strzały, ale co to jest dla wojownika?
Kolos skoczył ku łucznikowi, mężczyźnie o skórze pokrytej łuską, wznosząc miecz. Rozrąbał mu obojczyk, a potem przyszpilił umierającego do ziemi.
ZABIJAć!
Tak!
Ryszard ruszył do obozu mutantów, nie widząc nigdzie wokół przeciwników. Kipiał rządzą zabijania.
Powitała go salwa z kusz. Kilka pocisków trafiło w ciało kolosa. Ten jakoś specjalnie się tym nie przejął, tylko z jasnoróżową pianą skapującą z ust, skoczył na kuszników. Ci odrzucili przeładowywaną broń i sięgnęli po włócznie. Groty rozcinały skórę wielkoluda, który siekł mieczem, nie zwracając uwagi na rany. Już po chwili jednemu z mutantów brakowało głowy, drugiemu nogi, a trzeci leżał na ziemi, tłocząc dłonią wnętrzności do rozciętego brzucha.
Jakże to cudowne! Jakże to proste!
Walka była krótka i brutalna. Krew lała się strumieniami. W końcu dobry tuzin mutantów legł martwy u stóp Ryszarda. Z kolosa sterczały trzy bełty i kilka złamanych włóczni. Mężczyzna był cały zlany krwią. Piana, zabarwiona posoką, skapywała na ziemię. Przekrwione oczy rozglądały się nerwowo wokół. Zmasakrowane dłonie ściskały rękojeść miecza.
Jednak szał zaczynał przemijać. Za to powrócił ból. Ryszard padł na kolana. Ryknął przeraźliwie. Okrzyk urwał się, gdy krew zalała gardło mutanta. Kolos padł na twarz. Czerwień chlusnęła strugą z jego ust.
Mężczyzna wbił palce w piach przed sobą i zaczął się czołgać, wśród posoki, wnętrzności, poucinanych kończyn, głów i korpusów. Każdy ruch powodował fale straszliwego bólu.
Byle do przodu, myślał Ryszard, byle do przodu.
Piasek wgryzał się w rany, drzewce włóczni i bełtów trzaskały i wbijały się głębiej w obrażenia. Krew płynęła obficie z obrażeń, barwiła podłoże na szkarłat. Aż dziw, że w jednej istocie może się jej tyle znaleźć.
Ryszard czołgał się teraz przez las. Szyszki rozcinały skórę jego palców, igliwie drażniło rany. Do tego dochodziły mrówki. Biegały po umierającym, czekając na jedzenie.
Tego było za wiele.
Kolos przymknął oczy i stracił przytomność...
Ryszard obudził się. Był cały mokry. W ziemię uderzały ciężkie krople deszczu. Mutant westchnął ciężko. Chyba wolałby mieć to wszystko za sobą. Dźwignął się na nogi i zaklął ciężko. Ciało zamknęło się na odłamkach włóczni i bełtów, wbitym w ciało piachu, igliwiu i innych odpadkach.
Kolos na przemian klnąc i jęcząc ruszył, kuśtykając, naprzód. W końcu trafił na strumyczek, jakich w tym lesie wiele. Usiadł w wodzie, wyciągnął z cholewy buta sztylet i zabrał się za wycinanie odłamków z ciała. Każda otwarta rana piekła żywym ogniem, a wyciąganie ziarenek piasku i drewnianych drzazg było istną katorgą. Ryszard mdlał siedmiokrotnie i tyleż razy odzyskiwał przytomność.
Zabieg w końcu się zakończył. jednak Ryszard wolał chwilę poleżeć, uzupełnić straconą krew... Jak postanowił, tak zrobił. Wyciągnął się w rzeczce, wsparł głowę na brzegu i odpoczywał.
Gdzie masz miecz? - spytała uprzejmie Bestia.
- Cholera! - to akurat mutant wykrzyczał na głos.
Chyba go upuściłem, pomyślał kolos. Wydarzenia sprzed kilku godzin zatarły się nieco w pamięci mutanta.
- Nic tam - wzruszył ramionami mutant i skierował się do zniszczonej wsi.
Gabriel czekał. No, ale jak wyglądał! Jak sprzed dziesięciu lat. Maszerował ku Ryszardowi w pełnej zbroi płytowej, tyle, że bez hełmu. Nie, to nie był ten błyszczący i lśniący pancerz rodem z poematów opiewających dzielnych królów. To były zwykłe, szare blachy, gdzieniegdzie powgniatane i porysowane. Zbroja zgrzytała niemiłosiernie. Do lewego przedramieniu mężczyzna miał przyczepioną trójkątną, stalową tarczę. Pokrywały ją wgniecenia i szramy. Prawa dłoń zaciskała się na spiłowanym drzewcu morderczej halabardy.
- Witaj - rzekł ponuro Gabriel, salutując Ryszardowi orężem.
Mutant tylko skinął głową i pokazał puste dłonie. Rycerz dobył miecza. Była to piękna broń. Szeroka, trzystopowa klinga zalśniła w świetle wschodzącego słońca.
- Dziękuję.
Odmieniec przyjął oręż. I ruszyli walczyć, prawdopodobnie po raz ostatni.
- Jakaś zasadzka? - spytał Gabriel.
We dwójkę kryli się w zaroślach kilkaset kroków przed obozem.
- Nie - odrzekł mutant.
I zaatakowali. Wypadli z krzaków, ze zgrzytem i klekotem. Pierwszy pod ostrza napatoczył się wartownik. Spał. Zbudził go chrzęst zbroi. Poderwał się, sięgnął po kuszę i... żeleźce halabardy zmasakrowały jego czaszkę. Krew i strzępy mózgu bryznęły na napierśnik duchownego.
Następnie żywot postradał drugi strażnik. Ten jednak zdążył wystrzelić z łuku. Gabriel zasłonił tors Ryszarda tarczą. Strzała odbiła się od stali. Wartownik złapał za oszczep i wtedy przebił go miecz kolosa. Trafiony mutant, istota o skórze pokrytej masą wyrostków kostnych, zacharczał i padł martwy na ziemię.
Dwójka wojowników wpadła do obozu. Tam napotkali spory opór. W stronę nadbiegających pomknęły włócznie i strzały oraz na zaporę z tarcz i toporów.
Jednak bariera została szybko przełamana. Większość mutantów nie była obeznana z bronią. Nieliczni, którzy znali się na walce zginęli w poprzednim starciu. Szyk padł, gdy Gabriel odepchnął jednego z tarczowników, a Ryszard pozbawił żywota jego dwóch towarzyszy i wmieszał się w szereg, rąbiąc i siekąc. Gabriel chronił jego plecy i ochraniał przed strzałami i od czasu do czasu rozrąbywał przeciwnika, który podszedł zbyt blisko. Jednak zbrojnemu nie udało się zatrzymać wszystkich pocisków. Z ciała mutanta sterczały już trzy strzały, ale grupę tarczowników wybito do nogi. Potem Gabriel odbiegł od Ryszarda i zabrał się za wybijanie łuczników oraz kuszników.
Aż dziw, że kolos określił ten motłoch jako mający siłę by zniszczyć oddział Inkwizytorów.
Pierwszy ze strzelców stracił ramię i zginął w konwulsjach. Klatkę piersiową drugiego rozpruło ostrze halabardy. Trzeci legł na ziemi ze strzaskaną czaszką. Duchowny walczył niczym szatan. Zresztą, wyglądał podobnie.
Napierśnik zroszony krwią, hełm spryskany posoką. Tarcza ozdobioną tuzinem bełtów. Halabarda, szkarłatna od początku żeleźca do końca trzonka, w dłoni wojownika sprawnie rąbała przeciwników na kawałki.
Zresztą, Ryszardowi nie szło gorzej. Wpadł już w szał. Nie czuł bólu od strzał wbitych w ciało. Zabijał z furią. Piana jeszcze nie wypływała z jego ust.
Tłukł mieczem, bez ładu i składu. Fechtunek? Umiejętność walki? Gdzie tam. Teraz to była tylko brutalna siła i ostry kawałek stali. No, może jednak doświadczenie w walce przynosiło jakieś efekty. Oręż opadał pewnie, klinga odbijała ciosy oszczepów i toporów... Pod każdym ciosem legł wróg, których jednak wkrótce zabrakło. Mutant obejrzał się za siebie. Gabriel spojrzał na niego.
ZABIJ!
Nie, nie mogę...
ZABIJ!
Nie...
ZABIJAJ!
Tak! Tak!
Ryszard uśmiechnął się paskudnie do Gabriela. Z kącika ust kolosa skapywała piana.
- O nie... - powiedział duchowny.
- Taaak... - wysyczał mutant i ruszył do ataku.
Rycerz odsunął się i zgrabnie wyłuskał halabardą miecz z ręki odmieńca. Był to zadziwiający wyczyn, zważywszy na potężny uścisk Ryszarda. Kolos jednak się tym nie przejął. Skoczył na Gabriela. Przygniótł go do ziemi. Niechybnie zmiażdżyłby mu czaszkę, jak ongiś Inkwizytorowi. Jednak ktoś przyszedł na ratunek duchownemu. Dobry tuzin bełtów ugodził w odmieńca. Ryszard poderwał się na nogi i rozejrzał za nowym przeciwnikiem.
A ich było sporo.
Przynajmniej sześćdziesięciu zakutych w stal wojowników, ozdobionych czarnymi tunikami z białymi krzyżami.
To była prawdziwa elita Inkwizytorów, zajmująca się realnymi zagrożeniami. Połowa trzymała kusze, pozostali trwali z mieczami.
Ryszard rzucił się na nich. Powstrzymała go kolejna salwa.
Tak, to byli zawodowcy. Osiemnaście pocisków, żaden nie chybił. Czegoś takiego nikt nie wytrzyma.
Ryszard padł na ziemię. Przypominał sito. życie uchodziło z niego dziesiątkami ran.
- Powstań - te słowa wyrzekł jeden z Inkwizytorów do Gabriela.
Z tłumu wyróżniał go prosty, czarny pióropusz na hełmie. Duchowny wstał i rzucił się ku umierającemu mutantowi. Padł na kolana, ze szczękiem stali. Halabardę rzucił obok siebie.
- Kim żeś ty? - spytał mężczyzna z pióropuszem na hełmie, ewidentnie dowódca.
- Dajcie mi wody! On umiera!
- Jeszcze żyje? - zdziwił się kapitan.
- Tak! Dajcie mi wody!
Z Ryszardem było źle. Bardzo źle. Udało mu się jeszcze wyszeptać kilka słów:
- Pomścij mnie...
Gabriel pochylił głowę. Zapłakał.
- Zdejmijcie hełm - rozkazał dowódca.
Duchowny wypuścił zwłoki kolosa z rąk. Głowa mutanta uderzyła o ziemię. Rycerz wstał z klęczek, podnosząc halabardę.
- Zabiliście go... - wysyczał Gabriel.
- To mutant, prawda? Podobno wyrżnęli w pień pobliską wioskę...
Gabriel wiedział, że mężczyzna nie miał racji. Ale, cóż, prawda, nie mógł o tym wiedzieć.
Co z tego? Nadeszła pora na śmierć. Duchowny z okrzykiem bojowym na ustach rzucił się do ataku...