Cóż. Naszło mnie w ferie, napisałem w trzy wieczory. Troszku długie.
Wulf, stolarz-nieudacznik i były strzelec wojskowy, zarzucił obute stopy na blat stołu. Ziewnął przeciągle, kładąc wysłużoną dubeltówkę na kolanach. Powoli, precyzyjnie zaczął czyścić kolbę broni.
Tymczasem Abraham, siedzący przy biurku kilka jardów od cieśli, kreślił starannie linijki wiersza na kartce w uniesieniu grafomańskiej weny. Zgarbił się nad meblem i pracowicie wywijał stalówką pióra, powielając istniejące od dekad schematyczne i oklepane metafory.
Stolarz spokojnie zdążył oczyścić lufy dwururki wyciorem. Pogładził delikatnie czubkiem palca dwa śrutowe pociski leżące na blacie. Flegmatycznie umieścił je w komorach i wsparł broń o ścianę. Omiótł wzrokiem zagracone skrzyniami oraz pudłami pomieszczenie. Spojrzał na piszącego zawzięcie wierszokletę.
- Podaj karabin - rzucił tubalnym głosem.
Pióro zazgrzytało na kartce i zawisło ćwierć cala nad nią. Abraham uniósł głowę i skrzywił się.
- Nie jestem twoim chłopcem na posyłki.
- Nie marudź, dawaj!
- Podobno pracujemy razem...
Ano, pracowali. Drewniany szyld nad drzwiami do ich budynku, gdzie przebywali, głosił:
Wulf oraz Abraham
Zabójcy monstrów do wynajęcia
Stolarz westchnął.
- Ależ pracujemy. Dawaj ten karabin, nie marudź!
Niedoszły poeta dźwignął się niechętnie na nogi i z podłużnej skrzyni wydobył broń, nieco poobijanego i noszącego ślady zużycia Winchestera. Z kwaśną miną Abraham położył go na stole towarzysza.
- Dziękuję. - Wulf skinął głową i zabrał się za czyszczenie oręża.
Przetarł kolbę, oczyścił zamek, usunął resztki sadzy z lufy. ładować nie musiał, ale z przyzwyczajenia wydobył z magazynka kule, otrzepał szmatką z kurzu i ponownie załadował. Cieśla poklepał z czułością porysowane żelastwo. Karabin dołączył do przyjaciela pod ścianą.
- Następny... - Stolarz pstryknął palcami.
Wybuch złości Abrahama przerwał odgłos otwieranych drzwi. Do izby wszedł niski chłopak o rozwichrzonej blond czuprynie. Proste, bawełniane ubranie uwalane miał ziemią.
- No, chyba to, co zwykle... - mruknął Wulf.
- O co chodzi? - Abraham odłożył pióro i wstał z krzesła.
- No, więc, tego... - Młodzik podrapał się po potylicy. - Na tablicy macie napisane...
- Tam nie jest napisane "Zakład krawiecki". Tam nie jest napisane "Stajnia" - warknął Wulf. - Wiem, co tam jest napisane. Nie lubię owijania w bawełnę. Mówisz, co mamy rozwalić, my zbieramy manele i ruszamy w drogę. Jasne?!
- Spokojnie, wypłoszysz klienta... - Teraz Abraham przyjął flegmatyczną i stałą postawę. - O co chodzi, proszę pana?
- No więc... - zaczął. - Więc, ja mieszkam w...
- Nie obchodzi mnie, gdzie mieszkasz. - Stolarz zmrużył oczy. - Gadaj, co mam zabić i co za to dostanę.
- Już, już! - Chłopak uniósł dłonie w obronnym geście. - Przy moim rodzinnym miasteczku znajduje się opuszczona kopalnia.
- Duża? - Wulf uniósł brwi.
- Olbrzymia, ciągnie się na przestrzeni wielu mil kwadratowych.
- Abrahamie, dolicz do kosztów...
- Słucham? - Chłopak zamrugał oczyma, gdy wierszokleta wydobył kolejny arkusz papieru i zapisał parę słów.
- Mamy cennik. Sporządzamy ci listę, za co nam zapłacicie... Na razie jest to dziesięć dolców.
Młodzik skinął z niechęcią głową. Wulf przeciągnął się.
- Teraz konkrety, dzieciaku. Co trzeba zarżnąć?
- Kilkadziesiąt pokracznych, czarnych stworów z pazurami i jednego takiego kolosa... - Chłopak uśmiechnął się przepraszająco. - Sporo, wiem...
- Dzieciaku. Ty dajesz kasę, my pakujemy ołów. Koniec. - Stolarz skrzywił się paskudnie.
- Opisz dokładnie tego giganta. - Niedoszły poeta podrapał się po brodzie. - Na razie tylko przypuszczam...
- Jest wielki. Ma pewnie z piętnaście stóp wysokości. Szeroki jak pociąg. Same muskuły. Gęba jak ze skały. Szerokie jak cholera. Rozgryzał gębą konie, a raz napadł na pociąg. Wywrócił go.
- Te mniejsze to kamieniojady, co nie, Abrahamie? - Wulf uniósł brew.
- Na pewno. Duży to grotołaz...
- O, tego jeszcze nie zabijaliśmy. Jak to się je?
Chłopak-pracodawca otworzył usta ze zdziwienia.
- Wy to chcecie zjeść?! - wykrzyknął.
- Takie powiedzonko. Nie zrozumiesz - westchnął cieśla.
Abraham usiadł na stole Wulfa. Założył nogę na nogę, wsparł podbródek na pięści. Zmarszczył brwi.
- Najlepsza byłaby armata...
- Macie tu armatę?! - Chłopak złapał głowę dłońmi, otwierając szeroko oczy.
- Oszczędzamy na nią - wyjaśnił Wulf. - Co dalej, Abrahamie?
- Jako że nie mamy armaty... Masa ołowiu powinna starczyć. Przydałby się Gatling.
Cieśla skinął głową i uśmiechnął się ciepło, przywołując w umyśle obraz sześciolufowego działka.
- Mówiłem, żebyśmy tamto kupili - wspomniał.
- Aj tam. - Wierszokleta machnął ręką. - Za taką cenę to musiał być jakiś bubel.
- Może. Ale takiego grotołaza poszatkowałbyś na kawałki...
- Jeśli w ogóle toto by odpaliło...
- Mniejsza. - Wulf przewrócił oczyma. - Co powiesz na łomotacza? - Spojrzenie stolarza skoncentrowało się na ulubionej zabawce drużyny, trzydziestopięciofuntowym obuchu młota osadzonym na grubym, dębowym trzonku.
- łomotacz do drzwi i belek. Nie na potwory. W dodatku grotołaz ma cholernie elastyczne ciało, tępa broń najzwyczajniej się odbije.
- No to dynamit.
- Dynamit - skwitował Abraham. - Dobry, stary dynamit.
Cieśla zaklaskał i rzekł:
- Wszystko postanowione, daj nam, dzieciaku, pół godziny. Gdzie ta mieścina?
- Sześć godzin jazdy pociągiem stąd. Wysiądziemy zaraz przy niej.
- Więc czekaj przy stacji!
Chłopak skinął głową i opuścił budynek. Wulf zaczął krzątać się wśród skrzyń.
- Wulfie...
- Tak, Abrahamie?
- Czy ty bierzesz łomotacza?
Stolarz spojrzał na niesiony oburącz młot i zerknął na towarzysza z niewinnym wyrazem twarzy.
- Ja? Skądże znowu...
- Proszę, Wulfie, na cholerę ci to?!
- Do roztrzaskiwania stempli kopalnianych...
- Na Boga! Masz dynamit, niepotrzebny ci kawał młota!
- Dobrze, dobrze! Pakuj się, nie gadaj!
Powrócili do ładowania ekwipunku. Po dwudziestu minutach stolarz z uśmiechem obejrzał wyładowany amunicją i bronią plecak na stelażu. Znajdowało się w nim pół tuzina karabinów i strzelb oraz masa naboi. Nie zabrakło skrzyneczki dynamitu, łopaty i siekiery. Ale to wszystko na wszelki wypadek. Podstawowy ekwipunek Wulf miał przy sobie. Winchester przerzucony przez plecy, dwa rewolwery u bioder, nóż myśliwski w cholewie. Naboje w kieszeniach razem z laską dynamitu. Jeśli dobrze pójdzie, plecak nie będzie nawet ruszany.
- Rozumiem, że masz samą broń? - Abraham zmarszczył brwi.
- Tak. Ty zajmujesz się resztą...
- Ano. - Wierszokleta poklepał zdobioną rękojeść rewolweru wiszącego w kaburze przy pasie. - Jestem gotów.
- Latarnie, pochodnie?
- Są.
- No to w drogę... - Wulf założył na głowę kapelusz. - Czas nagli.
Zabójcy monstrów chwycili ciężkie plecaki. Torba stolarza ważyła jakieś trzydzieści pięć funtów więcej, niż powinna...
Współpracownicy ruszyli zakurzoną ulicą podłego miasta Vegas w kierunku stacji kolejowej. Liche, drewniane budynki nachylały się niebezpiecznie ku drodze. Przy kasynach i barach krążyły największe męty, jakie widział świat. Szosę zaściełały końskie odchody. Jednak wszyscy przepuszczali Abrahama i Wulfa.
No bo kto zabił węża morskiego, jak nie oni? Kto przegnał Diabła z Wydm? No, kto? Oczywiście, że Abraham i Wulf. Dwóch najtwardszych sukinkotów w tym parszywym mieście. A teraz przy ich dłoniach gościła broń. Teraz byli jeszcze twardszymi sukinkotami. Miasto zamarło. Wył tylko wiatr i dudniły kroki towarzyszy.
- Czemu ja to tak lubię... - Stolarz uśmiechnął się paskudnie.
- Wywieramy na tych ludziach jakąś dziwną presję, czyż nie? - Abraham wyszczerzył zęby.
Przez mieścinę przebiegł perlisty śmiech wierszoklety.
W końcu łowcy dotarli do stacji. W ostatniej chwili. Stalowy olbrzym czekał na torach. Szykował się już do odjazdu. Wulf wskoczył w ostatniej chwili na schodki. Maszyna ruszyła. Cieśla podał dłoń towarzyszowi, który ruszył biegiem obok węglowego smoka, i wciągnął go do środka. Wagon był niemalże pusty. W rogu przysypiał jakiś Meksykanin, obok, przy ścianie, stał weteran wielu wojen. Twarz i dłonie żołnierza zdobiły głębokie bruzdy i blizny. Chłopak, który przybył do łowców z zadaniem, siedział spokojnie na prostej, drewnianej ławeczce, jakich było kilka w wagonie.
- Miałeś czekać na stacji. - Wulf zmrużył oczy.
- A wam to wszystko miało zająć pół godziny - zripostował młodzik.
- Koniec sporu... - westchnął Abraham. - Jedziemy.
Towarzysze usiedli obok pracodawcy. Stolarz, naburmuszony, splótł ręce na piersi. Pociąg gnał z całą siłą swojego parowego silnika. Za oknami przewijał się monotonny, pustynny krajobraz Ameryki. Co jakiś czas pociąg zatrzymywał się. Na trzeciej stacji wysiadł Meksykanin. Wojenny weteran twardo tkwił pod ścianą, nie racząc nawet usiąść.
Wulf, ze zdjętym butem w jednej ręce i nożem w drugiej, czyścił spokojnie podeszwę. Abraham, spoglądając w sufit, dumał nad jakimś wierszem. Chłopak liczył stacje.
- Jedenasta - powiedział, gdy pancerny smok zatrzymał się ponownie. - Idziemy.
Wulf szybko założył but, zarzucił plecak i z sztyletem w dłoni wypadł z pociągu. Abraham powoli opuścił maszynę. Znajdowali się w trójkę przy ceglanym, niemal niezniszczalnym budynku. Gdzieniegdzie w masywnych murach widniały wgłębienia i potrzaskane cegły od strzałów armatnich.
- O cholera. - Stolarz niemal upuścił nóż. - Co to jest?!
- No... Stacja. - Chłopak wzruszył ramionami.
- Ceglana...?
- Niedaleko mamy całe złoża gliny - wyjaśnił młodzik.
Abraham podszedł do ceglanego, parterowego zamczyska. Nachylił się nad miejscem, gdzie ścianę nadgryzł pocisk. Przejechał palcem po poszarpanych warstwach cegieł.
- Tam są cztery cegły. Cztery cegły grubości. To jakieś dwadzieścia cali!
- Na ogół starcza jedna... - Wulf zmarszczył brwi. - O co tutaj chodzi?
- Poprzednią stację zniszczono. Rozstrzelali konfederaci. Leży kilka mil stąd, na wschód - oznajmił młodzik.
- Dlatego zbudowaliście cholerny schron. Rozumiem, że tę tutaj też ostrzelano?
Chłopak zmusił się na nieszczery uśmiech. Pokręcił głową i powiedział:
- To ten potwór z kopalni.
- O kuźwa - Abraham uniósł brwi. - To?
Wierszokleta włożył wyprostowaną rękę w wyrwę. Zmieściło się w niej niemal całe przedramię.
- Tak... To...
- Coś przerośnięty ten grotołaz... - Wierszokleta usiadł na jedynej ławeczce przy stacji i zamyślił się.
- Masz coś? - zapytał po kilku minutach Wulf.
- Nie. Wygrzewam się w słońcu - odparł poeta.
- że co?!
- Wydumałem jedno. Trzeba to ubić. Masz dynamit?
Cieśla wydobył z kieszeni gładką laskę dynamitu i uśmiechnął się paskudnie.
- Postanowione...? - Chłopak nerwowo rozgrzebywał butem ziemię.
- Ta jest, postanowione. Ile godzin do zachodu?
- Ze sześć...? - zastanowił się chłopak.
- Długo się tam idzie?
- To są może trzy mile. Godzina... Idziecie teraz na zachód, a od miasteczka odbijacie na północ. Traficie na kanion, przez który płynie rzeka. W okolicy powinien być most. Wtedy idźcie dalej na północ, przejdźcie milę i skręcajcie w prawo. Na pewno zauważycie kopalnię.
- Wszystko jasne. - Abraham kiwnął głową. - Leć do domu, zapłatę odbierzemy później...
Chłopak pobiegł do miasteczka. Zabójcy monstrów ruszyli jego śladem. Po kilkunastu minutach podróży ubitym traktem trafili do osady. Miejscowość jak każda inna. Prawie. Drewniane, piętrowe budynki znaczyły liczne ślady pazurów i ognia. Na ulicach prawie nikogo nie było. Przez ulicę toczyły się kłęby róży jerychońskiej.
- Już mi się tu podoba. - Twarz Wulfa wykrzywił paskudny wyraz. - Mówił, że na północ?
- Tak...
- Czyli... Tam!
Towarzysze kontynuowali podróż. Wyszli z miasteczka ponownie na trakt. Słońce paliło w skórę nieznośnie. Dotarli do kanionu. Blizna na obliczu ziemi miała jakieś pięćdziesiąt stóp szerokości i osiemdziesiąt jardów wysokości. Drewniany, szeroki most łączył obydwa krańce szczeliny. W dole zagłębienia płynęła rzeka. Zaraz za drewnianą drogą wiszącą w powietrzu, zaraz przy trakcie, leżały zwały olbrzymich kamieni, rosnące w kilkudziesięciostopowe pagórki. Wulf przejechał dłonią po ogorzałej, zarośniętej brodzie.
- Te kamienie mi się nie podobają.
- Mnie też - odparł Abraham, nerwowo bębniąc palcami w rękojeść rewolweru. - Mnie też...
Wstąpili na deski. Buty załomotały o most. Ruszyli. Dudnienie niosło się kanionem w rytm kroków.
- Stój! - syknął Wulf, stając w połowie drogi.
Chwycił za rewolwery i wyszarpnął je z kabur. Zaczął strzelać ułamek sekundy szybciej, niż ludzie ukryci w skałach. Pierwszy pocisk przebił klatkę piersiową jakiegoś młodzika, celującego do kompanów z pistoletu. Drugi rozszarpał głowę innego, mierzącego z karabinu. Wtedy odezwały się wrogie strzały. Ołowiany zabójca rozszarpał barierkę mostu tuż obok Abrahama. Kilka kolejnych zabębniło tuż przy ich stopach.
Cieśla schował sześciostrzałowce z pustymi bębnami do kabur i ujął Winchestera. Uklęknął, wypalił, zabił. I ponownie. Wierszokleta, stojąc wystawiony jak idiota, siekł w kierunku wroga z rewolweru. Co chwila otwierał bęben, żeby uzupełnić braki w amunicji, czyniąc to niesamowicie szybko, wkładając wszystkie kule niemal jednocześnie.
- Ilu ich tam?! - ryknął stolarz.
- Pieprzyć to! Wycofujemy się!
łowcy powoli oddalili się do początku mostu.
- Co robimy? - warknął cieśla, przytrzymując ramię.
- Trafili cię?
- Lekko. Draśnięcie. Rzucę im tam dynamit...
Laska ładunku wybuchowego zamigotała i znalazła się w dłoni Wulfa. Ten zapalił lont i cisnął morderczą broń na drugą stronę kanionu.
- Wziąłeś pod uwagę, że możesz rozwalić most? - spytał Abraham jakieś pół sekundy przed wybuchem.
Huk eksplozji poniósł się wąwozem i pustynią.
- Nie, raczej nie... - odparł zaskoczony stolarz.
- No pięknie...
Wierszokleta poderwał się na nogi, trzymając w jednej dłoni rewolwer, drugą gmerając w kieszeni.
- Mam ostatnie sześć naboi. Módl się, żeby zdechli.
Poeta wybiegł na most, nie zważając, czy może się zarwać.
- Czysto - oznajmił po kilku sekundach.
Wulf stanął obok niego. W trakcie ział spory lej po wybuchu. Pobliskie skały poszarpała eksplozja. Znad pobojowiska unosił się dym. Widocznych było kilka ciał, leżących w kałużach krwi.
- Wybuch nie mógł zabić wszystkich. Mieli osłonę z tych głazów...
- ścięły ich odłamki. Tu leży sześciu, a zdaje mi się, że był ich co najmniej tuzin. ładuj broń, dawaj naboje, idziemy sprawdzić.
Cieśla rzucił plecak na ziemię i wygrzebał z niego kilka pudełeczek amunicji. Jedno z nich cisnął towarzyszowi. Z innego wygrzebał kilkanaście kul i uzupełnił braki w magazynku Winchestera. Wsypał pozostałe pociski do kieszeni. Oparł kolbę broni o ramię i celując przed siebie ruszył po moście. Abraham podążał krok za nim, trzymając rewolwer w pogotowiu. Przeszli przez drogę nad przepaścią, nie niepokojeni przez nikogo.
- Idę pierwszy - szepnął wierszokleta.
Wsparł się plecami o głaz. Wyskoczył zza skały, wyrzucając ręce z bronią przed siebie.
- Trzech. Martwi - oznajmił. - Tam idziesz ty.
Wulf przerzucił karabin przez plecy i załadował bębny rewolwerów. Trzymając obydwa pistolety w dłoniach wyskoczył za kamienną osłonę zwaliska skał. Ujrzał cztery zakrwawione ciała leżące na ziemi lub opierające się o głazy. Stolarz usłyszał szmer.
- Któryś tu jest. Uważaj, Abrahamie - rzekł, rozglądając się bacznie.
- Chyba go widzę. Zwiał. Masz go jakieś pięć jardów przed sobą, za wysoką jajowatą skałą.
Cieśla zmrużył oczy. Rzeczywiście, leżał tam taki głaz. Zwalisty masyw, mierzący ponad dziesięć stóp wysokości. Dość duży, żeby schował się za nim człowiek.
- Abrahamie, załatw go - polecił Wulf.
Poeta zrozumiał. Stał nadal w swoim miejscu, zaszurał nogami o piasek. Stolarz ruszył do przodu, i przebiegając obok osłony przeciwnika spoglądającego w przeciwną stronę, wystrzelił kilka kul.
- Idiota. - Cieśla przewrócił oczyma. - Abrahamie, zrykoszetuj tam kilka nabojów, żeby dobić drania.
- Nie, przestańcie! - Ukryty wróg odezwał się młodzieńczym, piskliwym głosikiem.
- Chłopcze, wyrzuć broń.
Wulf usłyszał odgłos wydawany przez upadający w piach przedmiot.
- Rewolwer - oznajmił wierszokleta.
- Chłopcze... - zaczął Wulf. - Masz pewnie jakiś nóż, co? Jego też wyrzuć.
Sztylet o porządnym, szerokim ostrzu odbił się od skały i zarył w grunt.
- No, dobrze. Abby, już!
Zabójcy monstrów wyskoczyli zza osłon. Wróg okazał się być chłopakiem, który zlecił im przybycie tutaj. Młodzik siedział na piachu, opierając plecy o głaz. Przyciskał okrwawioną dłoń do ramienia. Cały rękaw pokrywała posoka.
- Dużo dostałeś, kochany? - Wulf uśmiechnął się paskudnie.
- Dwie - wystękał. - Ręka i udo.
- Czyli nie powinieneś stawiać oporu. Myślę, czy nie przestrzelić ci drugiej...
- Nie!
- Dobrze. Ale jak będziesz coś kombinował, mój kumpel, Abraham, rozwali ci głowę. Masz go na muszce?
Poeta skinął.
- No dobrze. - Wulf ukucnął. - Rozumiem, że te potwory to tylko podpucha, żeby nas tu zwabić?
- Nie... Potwory są. - Chłopak skrzywił się z bólu. - Chcieliśmy kogoś wysłać, to się zgłosiłem...
- Jasne. To dlatego tak bałeś się tej armaty. Zmietlibyśmy was w pół sekundy. Ale, jak widzisz, nawet bez tej cholernej haubicy daliśmy wam radę. Ot, poniszczyliście mi koszulę, postrzelaliśmy sobie trochę. Mam nadzieję, że te krwawiące ścierwa wokół mają chociaż tyle kasy, żeby zwrócić mi koszta amunicji? Bo nie chce mi się grzebać w ich łachmanach, żeby zdobyć parę kul.
- Chyba mają... - Twarz młodzika wykrzywił kolejny grymas. - Możecie mi pomóc...?
- Chwileczkę. Wszyscy byli z tej mieścinki?
- Nie... Tylko ja.
- Naprzykrzaliście się im?
- Troszeczkę...
Wulf uśmiechnął się paskudnie, ukazując pożółkłe zęby. Abraham zaśmiał się krótko.
- Może coś za was zgarniemy. Pięć dolców? Dziesięć? Zawsze się przyda. Ale teraz, chłopcze...
Młodzik popatrzył na stolarza z przerażeniem i bólem w oczach.
- Musimy ubić całą bandę. Bez wyjątku. Nie możemy zostawiać niedokończonej roboty.
Zimna stal lufy rewolweru dotknęła czoła chłopaka. Ten zawył i wrzasnął:
- Ja... Ja wam zapłacę! Zapłacę wam!
- Na mój gust to wystarczy, żebyś miał w kieszeni parę centów na kulę, którą... - Huknęło. Ołowiany pocisk roztrzaskał czaszkę młodzika, rozbryzgując jego mózg na skale. - Którą właśnie w ciebie wbiłem. Hmm... Pośpieszyłem się trochę z tym strzałem. No cóż. Szabrujesz?
Abraham wzruszył ramionami, spoglądając na świeżo stygnące zwłoki. Przysłonięte trupią mgłą źrenice chłopaka zezowały na szare, szorstkie rumowisko głazów.
- Szabruję, szabruję. Ale ten jest twój.
- Jak chcesz.
Wulf schował broń i zabrał się za przeszukiwanie kieszeni nieboszczyka. Znalazł woreczek z tytoniem, kilka banderolek i kilkadziesiąt centów. Usiadł na jednej z niższych skał. Powoli skręcił papierosa, przypatrując się pracującemu Abrahamowi.
Potarł zapałkę o dżinsy. Siarka na szczycie patyczka zapłonęła czystym, pomarańczowym blaskiem. Ogieniek zachwiał się na wietrze i, osłoniony dłonią cieśli, przeszedł na banderolkę. Tytoń się zażarzył.
Stolarz zaciągnął się i wypuścił z ust kłąb dymu. Zakaszlał cicho.
- Co za świństwo. Papierosy nigdy nie będą jak dobra fajka, czy cygaro... - mruknął, gasząc smrodliwą pałeczkę o kamień.
Wyrzucił niedopałek w piach. Przeciągnął się i otworzył bębny rewolwerów. Uzupełnił brakujące miejsca ołowianymi mordercami w mosiężnych mundurach. Nadmiar amunicji trzymanej w spodniach wrzucił do plecaka. W kieszeń wcisnął kolejną laskę dynamitu. Ziewnął ciężko. Z bezwzględnego zabójcy znów stał się ociężałym stolarzem.
- Zrobione - zawołał wierszokleta. - Cztery dolary i siedemnaście centów. I pozbierałem trochę amunicji. Znalazłem też śliczny nożyk. - Abraham uniósł do góry dłoń uzbrojoną w potężny sztylet o klindze szerokiej jak dłoń i długiej na stopę. - Chcesz go?
- Nie, mam swój... - Wulf spojrzał apatycznie na słońce, któremu bliżej było do nocy, niż południa.
- To dobrze. Ten tu jest trochę ciężkawy, ale doskonale lata. W dzieciństwie uczyłem się rzucać nożami. Nigdy nie miałem tak dobrego jak ten. Spójrz.
Stolarz popatrzył na towarzysza. Poeta spiął się do rzutu i cisnął zabójczym kawałkiem stali w most. Klinga z trzaskiem pękającego drewna utkwiła w barierce.
- Sześć cali - oszacował cieśla. - Całkiem nieźle. Wykorzystaj go potem na jakimś tałatajstwie, bandziorze czy agresywnym czerwonym.
- Nie sądzę, żeby pałętali się tu czerwoni. Tak na miejscu walk i przy stacji kolejowej?
Abraham podszedł do mostu i złapał za rękojeść swojego nowego narzędzia mordu. Wyrwał go z desek, by włożyć go do pochwy zabranej bandziorowi. Futerał zawiesił u paska. Broń nadawała wierszoklecie groźnego wyglądu, choć nikt nie przypuszczałby, że ten chudy człowieczek potrafi zabić pół tuzina ludzi bez mrugnięcia okiem.
- Idziemy? - Wulf uniósł brwi.
- Mhm. Robota to robota.
Zabójcy monstrów ramię w ramię ruszyli ubitym, piaszczystym traktem. Abraham starannie odmierzał kroki. Słońce Ameryki powoli wędrowało po nieboskłonie, opadając coraz to niżej i niżej. Do zachodu jakieś dwie godziny.
- To tu. - Abraham zatrzymał gestem cieślę.
- Co tu?
- Skręcamy w prawo. Kopalnia.
Wulf skinął głową. Poprawił pas z rewolwerami i zastukał o ich rękojeści palcami.
- Dojdziemy tam na noc.
- Raczej na zmierzch - sprostował poeta, spoglądając na słońce.
- Jak tam chcesz. Zbudujemy barykadę i wystrzelamy szarżujących, czy wchodzimy do środka?
- Nie są takie głupie, żeby pchać się na kule. Wchodzimy.
- świetnie...
Szli pustynią. Tarcza słońca zaczynała tonąć w piaskowym morzu horyzontu, zalewając okolicę krwistym blaskiem.
- Poleje się krew - zauważył Wulf.
- Zgadza się. Ale czyja? - Abraham rozłożył bezradnie ręce.
- Nie nasza. O, spójrz, kopalnia!
Przed ich oczyma znajdował się szarawy masyw skalny, wygładzony przez wiatr i piasek. Ział w nim prostokątny, wysoki na kilkanaście stóp, szeroki na parę jardów otwór, wzmocniony drewnianymi belkami.
- Kopalnia na takie małe wzgórze? - zdziwił się cieśla.
- Hmm, chyba nie... Zaraz się upewnimy.
Wierszokleta zapalił pochodnię i zbiegli w kierunku wyrobisk.
Stanęli u wejścia. Poeta zajrzał w głąb tunelu.
- Opada w dół - mruknął. - Jest chyba tak, jak przypuszczam...
- Idziemy? - Rewolwery zatańczyły w dłoniach Wulfa.
- Idziemy.
Zabójcy potworów wkroczyli do wykuwanego kilofami korytarza, wspieranego masywnymi, drewnianymi stemplami. Chodnik opadał pod kątem jakichś dwudziestu stopni w dół. Po kilkuset jardach przeszli obok kopalnianej odnogi odbijającej w lewo. Poziom wyrębu skał mniej więcej się wyrównał. Chwilami opadał w dół, chwilami szedł nieco w górę, ale na ogół znajdował się w poziomie.
- Jesteśmy pod pustynią - szepnął Abraham. - Pod piachem jest kamienne podłoże. Teraz zaczną się labirynty...
Miał rację. Kopalniane korytarze wiły się, rozdwajały, pojawiało się coraz więcej odnóg.
- Psiakość, trzeba było zabarykadować wejście. Mogą nas zaatakować teraz z każdej strony, a pewnie stąd nie wyjdziemy... - mruczał stolarz. - A ta pochodnia nic nie daje...
- Cicho! - syknął wierszokleta. - Chyba coś słyszałem...
Uniósł rewolwer. Podziemnymi chodnikami poniósł się odgłos zgrzytania metalu lub kości o skałę. Wulf zatrzymał się, otwierając szeroko oczy.
- Sukinsyny... - szepnął. - Zapalaj naftową lampę, do cholery. Oświetli więcej niż ta przeklęta pochodnia! Zasrańcy wzięli nas na skrzyżowaniu chodników.
- Gdzie oni niby są? - zmarszczył brwi Abraham, zdejmując plecak.
- Tam, gdzie nie dociera światło. Szybko. Osłaniam nas.
Cieśla obracał się wokół własnej osi, z rękoma rozłożonymi na boki. Opuszki gładziły delikatnie spusty broni.
- Szybciej! - warknął. - Jak rzucą się na nas z czterech stron naraz, to nie dam rady wszystkich załatwić, nawet, jak jest ich osiem!
- Zapalona! - wykrzyknął poeta.
Jasne światło potężnej, naftowej lampy rozświetliło półmrok. W korytarzach poczerniały sylwetki potworów, ale zaraz zniknęły poza strefą jasności.
- Weź drugiego gnata. Musisz mieć masę amunicji. Wpakuj jakąś pochodnię za pasek. I podaj mi drugą... Masz zapałki w kieszeni?
- Mam... - Abraham grzebał w plecaku cieśli. - Wziąłeś łomotacz?!
- Oczywiście, że tak. Masz go?
- Rewolwer? Tak. Co robić? Mów, ja jestem tylko przeklętym teoretykiem. W takich sytuacjach tracę głowę...
- Wiem - uciął Wulf. - Wkładaj pochodnię za pasek. Mi też. Stawiasz lampę między nami. Ty bierzesz na cel korytarz północny i wschodni, ja południowy i zachodni.
- Które to...?
- Nie wiem, ty masz kompas, powiedz mi.
Abraham sięgnął po urządzenie potrzebne każdemu piechurowi.
- Ten przed tobą to południowy.
- Dzięki. Jak jakiś się pojawi, prujesz w to tyle ołowiu, ile masz. Niech zdycha. Pewnie ktoś wywróci lampę. Wtedy rzucasz się na bok i ciskasz w diabły jeden z rewolwerów. Najlepiej w czyjś czerep i wymachujesz tym kozikiem.
- Ale po co?
- Nafta może zapłonąć, matole. Zamieniłbyś się w ludzką zapałkę. Jak nie zapłonie, to wywalasz ten cholerny tasak i odpalasz pochodnię. Pewnie zapalę ją szybciej, więc się nie trudź. Ale mogę być martwy.
- Wolę bez.
- No dobra, nie będziemy tu stać w nieskończoność. Rzucaj w południową odnogę pochodnię.
- Co?
- To co słyszysz! I szykuj się do wojny!
Płonąca żagiew pomknęła nad głową Wulfa. Runęła w tunel, oświetlając kilka pokracznych, czarnych postaci o łapskach ozdobionych potężnymi pazurami i gębach najeżonych ostrymi jak igły zębami.
- Zdychajcie - syknął cieśla, sekundę przed natarciem wroga.
Rewolwer zagrał ołowianą pieśń wystrzałów. Podłużni mordercy przecięli powietrze. Trzech rozpruło pierś kamieniojada. Z ran trysnęła czarna posoka. Kolejny pocisk rozłupał czaszkę następnego potwora. Ostatnie dwa ścięły z nóg trzeciego. Ale zostało jeszcze kilku. Z trzech pozostałych korytarzy dobyło się wycie. W światło lampy wkroczyły kolejne bestie. Sześciostrzałowce Abrahama zabrzęczały jak gongi, wyrzucając w powietrze pociski. Wulf wystrzelił cały bębenek w kierunku stworzeń atakujących od zachodniej strony i schował drugi rewolwer do kabury. Otworzył magazynek broni i wyciągnął z kieszeni naboje. Nie zdążył, nie miał czasu. Kamieniojady już do niego dobiegły.
Cieśla rzucił się w bok, unikając morderczych pazurów. Wyrżnął w ciosaną kilofami kamienną ścianę. Obił sobie ramię. Kucnął, ładując do bębna dwa pociski. Ostre szpony uderzyły z pełną siłą w skałę, gdzie ułamek sekundy temu miał głowę. Odłamki wyrąbanego muru posypały się na włosy stolarza.
Wulf zatrzasnął bębenek i poderwał się na równe nogi. Potężnym ciosem pięści, utwardzonej przez trzymaną w dłoni broń, strzaskał kark najbliższego potwora. Drugiemu wymierzył prosto w paskudną gębę i władował dwie kule w mózg. Uchylił się przed kolejnym ciosem pazurów, cisnkając rewolwerem w jednego z kamieniojadów atakujących Abrahama. Stolarz przetoczył się po ziemi, wyszarpując nóż z cholewy buta. Cięciem na odlew rozpruł brzuch kolejnej bestii i poprawił całość kopniakiem w kolano. Chrupnęła kość i stwór zwalił się bezwładnie na ziemię.
Cieśla rozejrzał się szybko. Zmierzały ku niemu cztery monstra, tyleż samo walczyło z Abrahamem.
Stolarz skoczył przed siebie, popychając kamrata w ciemny korytarz.
- ładuj broń! - wrzasnął Wulf.
Miał teraz przeciwko sobie osiem kamieniojadów, co dawało łącznie szesnaście łapsk z potężnymi pazurami. Kopniakiem powalił najbliższego na ziemię.
Wyciągnął przed siebie dłoń zbrojną w nóż. W drugą ujął pochodnię.
Stwory natarły. Wulf wbił pierwszemu z brzegu stalowy kieł w bebechy, drugiemu przełożył przez łeb łuczywem. Drzewiec pałki pękł, pozostawiając cieśli prowizoryczny kołek o szarpanej krawędzi.
Wrogie pazurzyska rozorały mu bark. Stolarz syknął, rąbnął któregoś z kamieniojadów kołkiem i sieknął sztyletem, czując ustępujące pod ostrzem ciało. W łydkę wpiły mu się czyjeś zębiska. To stwór ze strzaskanym kolanem i rozprutym brzuchem szarpał skórę zabójcy potworów.
W ciemnym korytarzu odezwał się samotny rewolwer. łeb bestii obok Wulfa pękł jak dynia uderzona siekierą. Dwa pociski przeorały tors innego monstrum. Kolejna kula rozpruła udo przeciwnika. Inne zaklekotały o kamienne ściany.
- Nie mam cholernych naboi! - wrzasnął Abraham.
Cieśla rzucił się do przodu, tocząc po ziemi. Zauważył jedno. Podłoże pokrywał dywan ołowianych pocisków. Były różnych wielkości. Stolarz odruchowo poklepał w kieszeń. żadnej amunicji.
- Jasna cholera... - mruknął, wstając.
Coś sieknęło go przez plecy. Skrzywił się i odwrócił. Zmierzały do niego pozostałe kamieniojady. Coś koło ośmiu. Najwyraźniej niektóre bydlaki tylko wyglądały jak martwe.
Wulf zacisnął dłoń na rękojeści noża i, dysząc ciężko, przyjął postawę bojową. Z odsieczą przybył Abraham. Wywijając potężnym sztyletem uderzył w bestie od tyłu. Pierwszemu stworowi bez problemu odrąbał głowę. Drugiemu przeszył serce. Trzeciego rozpłatał od obojczyka do splotu słonecznego.
Pozostałe przy życiu pięć bestii zwróciło się w jego stronę. Wulf tylko na to czekał. Skoczył w bok, lądując obok swojego plecaka. Wydobył z niego poobtłukiwaną dwururkę. Wsparł kolbę na ramieniu, wycelował i ryknął:
- Abby, na bok!
Wierszokleta, odbijający właśnie cios zabójczych pazurów rzucił się w lewo. Wyrżnął głową w stempel. Palce cieśli nacisnęły spust. Lufy ryknęły, spluwając ogniem i śrutem. Siekańce rozszarpały pozostałe stwory, obryzgując krwią kamienną, wyłupaną przez wytrwałych górników, ścianę.
Stolarz podniósł się ostrożnie, trzymając w podorędziu broń, żeby w nagłym wypadku komuś
nią przywalić.
- żyjesz? - zapytał.
- Tak... - Abraham uniósł się chwiejnie, trzymając jedną ręką głowę, drugą ściskając swój puginał.
Wulf odłożył strzelbę i wyciągnął z kabury rewolwer. Zebrał kilka kul i władował je do bębenka.
- Oderżnij każdemu sukinsynowi głowę. Ubezpieczam cię...
Wierszokleta skinął głową i zabrał się za rzeźniczą fuchę. Na szczęście żaden z umrzyków nie wstał.
- Ilu ich...?
- Ze dwudziestu - mruknął Abraham, wkładając sztylet do pochwy.
- Mało jak na tak wielką kopalnię... - Wulf zmarszczył brwi. - Wyciągaj bandaże, pozbieraj broń i amunicję.
Wierszokleta podrapał się po głowie.
- Wiesz, że rozchlastali ci Winchestera?
Stolarz sięgnął po karabin. Na plecach został tylko kawałek lufy. Pozostałe części walały się po ziemi.
- Psiakrew... - żelastwo zadźwięczało o ścianę. - Dawaj te cholerne bandaże!
- Już, już!
Po chwili w dłoniach Wulfa znalazły się opatrunki. Stolarz usiadł i, oparłszy się o ścianę, owinął paskudną, szarpaną ranę na łydce bandażem, uprzednio wyłuskując z niej wszystkie kły. Abraham spokojnie, pogwizdując, zszywał płytkie skaleczenie na czole. Poeta załatał także głębokie cięcie na przedramieniu i udzie.
- Pomożesz mi tu? - spytał Wulf, wskazując palcem zraniony bark.
- Jasne.
Wierszokleta podszedł do towarzysza i wprawnymi ruchami zaszył szramę.
- I jeszcze na plecach...
Abraham skinął głową i pieczołowicie udzielił medycznej pomocy stolarzowi. Obwiązał jego rany bandażem. Klepnął go w ramię.
- Zbierajmy się.
Poskładali walającą się wszędzie amunicję, odnaleźli leżące w kilku miejscach rewolwery. Poeta ujął w dłoń naftową lampę, a Wulf przerzucił przez plecy załadowaną śrutem dwururkę.
Ruszyli dalej korytarzami. Przez jakiś czas nic ich nie niepokoiło, ale w końcu usłyszeli hałas niosący się podziemiami. Tyle że tym razem to nie był szmer kroków, czy klekot pazurów. To był metaliczny zgrzyt i dudnienie potężnych kroków połączone z chrzęstem i trzaskiem kamienia.
- Co to...? - Wulf zmarszczył brwi, sięgając po rewolwery.
- Pewnie grotołaz...
- Takie to ciężkie?!
- Najwyraźniej... Masz papierosa?
- Nie, nie mam - odparł Wulf. - Wolę cygara. Ale teraz najbardziej lubię dynamit.
Stolarz zrzucił plecak. Wyciągnął z niego skrzynkę ładunków wybuchowych.
- Szukaj zasrańca. - Cieśla w zamyśleniu gryzł zapałkę.
Wierszokleta podrzucił do góry laskę dynamitu. Popatrzył po korytarzach.
- Może runąć - zauważył.
- Jak grotołaza przywali sto tysięcy funtów kamieni, to jeszcze lepiej.
- Może runąć na nas - sprostował wierszokleta.
- Uciekniemy...
- Więc najlepiej załóż plecak. Idzie...
Kolosalna sylwetka zamajaczyła w ciemności. Nie miała, jak przypuszczał Abraham, piętnastu stóp wzrostu, tylko jakieś dziewięć, dziesięć. Ale grotołaz to na pewno nie był. Stwór przypominał górę. Dosłownie. Humanoidalna sterta kamieni. Gdzieniegdzie z głazów i gliny cielska sterczało złoto, srebro, żelazo czy węgiel. Na gębie niemal bez wyrazu, wyglądającej jak kopiec, widniało dwoje wielkich jak pięść oczu. Jedno było granitowe, drugie miedziane. Wielki tors stwora jeżył się setkami kamiennych kolców. Był szeroki tak, jak Wulf wysoki. Gigantyczne ramiona zakończone niezgrabnymi łapami majtały się bezwładnie u boków stwora. Były grube jak trzydziestoletnia sosna. Potężne dłonie wyglądały na takie, które bez problemu mogą zmiażdżyć działo lub rozłupać pociąg. Nogi stworzenie były jeszcze grubsze niż ręce, a kończyły się szerokimi, masywnymi stopami zdolnymi przykryć cały tors człowieka. Szeroka, bezzębna gęba stwora bezustannie się otwierała.
- O psiakość. - Stolarz otworzył szeroko usta.
żuta zapałka upadła bezwładnie na ziemię. Potwór ruszył ku towarzyszom.
Pierwszy otrząsnął się ze strachu Abraham. Szarpnął cieślę za ramię i wypalił sześć razy w tors stwora. Kule rykoszetowały bezskutecznie. Wulf zamrugał i oprzytomniał. Sięgnął po laskę dynamitu, zapalił lont. Rzucił ją przed siebie, krzycząc:
- Wiać!
Pognał jak najdalej od ładunku wybuchowego, chwytając lampę. Wierszokleta biegł krok za nim, dźwigając skrzynkę z trotylem.
ładunek wybuchł. Podłoga i ściany zatrzęsły się w posadach. Kłęby pyłu posypały się ze sklepienia na posadzkę.
- Mamy go! - Wulf zatrzymał się i obrócił.
Lampa wypadła mu z rąk. Potwór stał w miejscu wybuchu dynamitu. świadczył o tym krater w skale. Spoglądał głupkowato na ziemię pod sobą. Nie stało mu się zbyt wiele. Osmaliło go, odłupało parę kamyczków, nie więcej.
- Cholera. - Abraham jęknął.
Wulf zapalił kolejny lont i dynamit pomknął do krateru. Za nim pofrunął kolejny. I jeszcze jeden. I dwa następne.
Huknęło potężnie. Kopalnia zatrzęsła się, jak uderzona potężnym, boskim młotem. Ze stropu opadły co drobniejsze kamyki. Stemple zatrzeszczały złowróżbnie. Kłąb dymu wypełnił korytarz.
- Teraz musi być martwy...
Krater pogłębił się. ściany nadszarpnęła siła eksplozji.
Potwór nadal żył. Nieco popękany i osmolony wyczołgał się z otworu. Kroczył w kierunku Wulfa i Abrahama.
- Co teraz, Abrahamie...? - stęknął stolarz.
- Nie mam bladego pojęcia - wyznał wierszokleta, wystrzeliwując w przeciwnika sześć pocisków, które odbiły się od kamiennego pancerza, prawie nic mu nie czyniąc. - Chyba uciekamy...
- Zaczekaj!
Cieśla zrzucił plecak na ziemię i wydobył z łomotacza. Potężny obuch zaciążył w dłoni, prawie upadając na ziemię. Wulf ujął trzonek oburącz, twardo.
- Zatłukę sukinsyna...
Rzucił się na kamienną bestię. Uniknął ciosu olbrzymiej łapy i wyrżnął stworowi w bok. Skrawki skał ukruszyły się, wystrzeliwując spod stali młota. Monstrum powoli odwróciło się i spojrzało na przeciwnika. Masywny obuch grzmotnął w potworną pierś, nie czyniąc większej krzywdy. Olbrzym zawył, wymachując rękoma. Wulf odskoczył do tyłu, a potężne łapska rozkruszyły podłogę.
- Zdychaj! - Cieśla trzasnął pochylonego giganta w czaszkę.
Coś zazgrzytało, posypał się skalny pył i drobniutkie odłamki. Bestia ryknęła.
- Skoro nie dajesz mi wyboru... - Wulf odszedł parę kroków.
Potężny obuch młota roztrzaskał górniczy stempel. Zwały głazów zadrżały. Masywny potwór popatrzył głupkowato do góry. Stolarz roztrzaskał następną podporę.
Strop runął. Olbrzymi głaz wielkości budynku zwalił się prosto na monstrum, wgniatając je w ziemię. Wulf rzucił młot i popędził w ciemność, jak najdalej od upadającej góry. Ogłuszający huk i łomot ścigały go korytarzami. Po pół minucie wszystko się uspokoiło. Potężne kamienne usypisko zagradzało drogę cieśli do towarzysza. Stolarz oświetlał sobie drogę zapałką.
- Jesteś tam? - zawołał Abraham. - Chyba ubiliśmy zasrańca.
- Jestem. Raczej go załatwiliśmy. Mam tu kawałek jego nogi...
- Ja mam łeb. W porządku?
- Tak, świetnie - rzucił Wulf z przekąsem. - Mam jeszcze dwadzieścia zapałek. Nie mogę znaleźć łomotacza...
- Masz pochodnię?
- Nie. Dasz radę tu dojść?
- Dam. Odsuń się, wysadzę te skały w cholerę. - Stolarz usłyszał syk zapalanego lontu.
Wtedy zgasła mu zapałka. Cofnął się najdalej jak mógł. Eksplozja laski dynamitu oświetliła na moment korytarz, ukazując frunące w kierunku Wulfa skalne odłamki. Jeden pokaźnej wielkości trafił go w brzuch, drugi prosto w czoło. Cieśla osunął się z jękiem na ziemię i stracił przytomność...
***
Wulf ocknął się poklepywany przez Abrahama w twarz. Zamrugał i rozejrzał się wokół.
- Co jest?
- Dostałeś w czerep. Doszedłem do ciebie, zszyłem ranę i obudziłem. - Wierszokleta wzruszył ramionami. - Ukończyliśmy zadanie. Możemy się stąd zmywać.
Cieśla dźwignął się na nogi. Poprawił rewolwery w kaburach i rozejrzał się wokół. Po podłodze walały się kamienne odłamki i odpryski. Pod ścianą leżał łeb skalnego bydlaka z gębą otwartą w bezgranicznym zdziwieniu.
- Może znajdziemy jego resztę i wydłubiemy trochę złota? - zaproponował stolarz.
- Chce ci się?
- Nie, raczej nie...
Abraham przeciągnął się. Zamyślił się chwilę.
- Którędy do wyjścia?
Wulf rozłożył bezradnie ręce.
- To idziemy na ślepo...
Zarzucili plecaki na ramiona i ruszyli korytarzami przed siebie. Po drodze minęli pobojowisko zasłane trupami kamieniojadów. Stolarz uśmiechnął się do siebie.
- Tak! - krzyknął Abraham po kwadransie. - Wyjście!
Pognał przed siebie. Chodnik piął się pod kątem jakichś dwudziestu stopni w górę. Cieśla pognał za nim. Wypadli na zewnątrz zatęchłych kopalni. Słońce wynurzało się zza linii horyzontu, zalewając piaskową krainę blaskiem.
- świetnie. Siedzieliśmy w tej norze całą noc... - mruknął Wulf.
- Nie marudź. Teraz idziemy do tego miasta i powiemy im, że w ogóle tutaj przybyliśmy...
- Mhm. Prowadź!
2
Autor "łowców monstrów" zaprasza do dyskusji, wahając się w sprawie gatunkowej kwalifikacji swego tekstu (świadczy o tym znak zapytania po terminie "techno fantasy").
Autor ma świadomość, jak sądzę, że nie napisał czystego tekstu z gatunku techno fantasy. Czy - jak bohaterowie opowiadania - posłużył się dynamitem, aby dokonać zamachu na tenże gatunek? Myślę, że tak, choć możliwe, że zamach ten nie był celowy. Na pozór, w utworze została zachowana konwencja techno fantasy, ale dominuje stylistyka typowa dla... westernu. Bohaterowie przypominają nie wojowników zmagających się ze Złem, ale są rewolwerowcami. Wprawdzie pokonują monstra będące zmorą miasteczka, ale sami są uosobieniem zła. Nie wiadomo, co jest groźniejsze, czy monstra, czy pogromcy monstrów. Można odnieść wrażenie, że zwalczający zło są gorsi od zwalczanego zła. Sam widok pogromców budzi grozę w mieszkańcach miasteczka. A tajemniczy młody wysłannik? Czemu zlecił zadanie pokonania monstrów z kopalni? Z przebiegu akcji jednoznacznie wynika, że chciał zwabić w pułapkę obu rewolwerowców. Po co? Aby zabić. To sugeruje, że sami rewolwerowcy stanowili problem dla okolicznej ludności, nie zaś kopalniane stwory. A ponadto, bohaterowie nie mają żadnych skrupułów, zachowują się jak hieny grobowe, gdy dla paru centów obszukują ciała zabitych ludzi. Wreszcie: są pewni swej siły i pokonania każdego, kto im stanie na drodze. Sceneria: Dziki Zachód.
Nie znam dobrze techno fantasy, ale mając na uwadze rozterkę autora (jeśli chodzi o kwalifikację gatunkową tekstu), analizując treść utworu, dochodzę do wniosku, że nie chce on powielać schematu. Jeśli się nie mylę, to fantasy ma przed sobą długi żywot. Można bowiem wprowadzać do niego wszelkie inne gatunki epickie i rozbudowywać to... monstrum. Zresztą, bardzo ładne.
Autor ma świadomość, jak sądzę, że nie napisał czystego tekstu z gatunku techno fantasy. Czy - jak bohaterowie opowiadania - posłużył się dynamitem, aby dokonać zamachu na tenże gatunek? Myślę, że tak, choć możliwe, że zamach ten nie był celowy. Na pozór, w utworze została zachowana konwencja techno fantasy, ale dominuje stylistyka typowa dla... westernu. Bohaterowie przypominają nie wojowników zmagających się ze Złem, ale są rewolwerowcami. Wprawdzie pokonują monstra będące zmorą miasteczka, ale sami są uosobieniem zła. Nie wiadomo, co jest groźniejsze, czy monstra, czy pogromcy monstrów. Można odnieść wrażenie, że zwalczający zło są gorsi od zwalczanego zła. Sam widok pogromców budzi grozę w mieszkańcach miasteczka. A tajemniczy młody wysłannik? Czemu zlecił zadanie pokonania monstrów z kopalni? Z przebiegu akcji jednoznacznie wynika, że chciał zwabić w pułapkę obu rewolwerowców. Po co? Aby zabić. To sugeruje, że sami rewolwerowcy stanowili problem dla okolicznej ludności, nie zaś kopalniane stwory. A ponadto, bohaterowie nie mają żadnych skrupułów, zachowują się jak hieny grobowe, gdy dla paru centów obszukują ciała zabitych ludzi. Wreszcie: są pewni swej siły i pokonania każdego, kto im stanie na drodze. Sceneria: Dziki Zachód.
Nie znam dobrze techno fantasy, ale mając na uwadze rozterkę autora (jeśli chodzi o kwalifikację gatunkową tekstu), analizując treść utworu, dochodzę do wniosku, że nie chce on powielać schematu. Jeśli się nie mylę, to fantasy ma przed sobą długi żywot. Można bowiem wprowadzać do niego wszelkie inne gatunki epickie i rozbudowywać to... monstrum. Zresztą, bardzo ładne.
3
O tak, właśnie starałem się, żeby bohaterowie byli źli.
Nie chciałem mieć klasycznych łowców-profesorków jak z amerykańskich filmów, którzy w kitlu z krzyżykiem uganiają się za wampirami
Młody wysłannik miał zamiar zatłuc naszych łowców i ogołocić ich ze wszystkiego, bo jednak sterta broni, którą posiadali jest dość dużo warta
A że przeliczyli swoje umiejętności strzeleckie...? Cóż...
Dziękuję za komentarz, Ryszardzie :wink:
Nie chciałem mieć klasycznych łowców-profesorków jak z amerykańskich filmów, którzy w kitlu z krzyżykiem uganiają się za wampirami

Młody wysłannik miał zamiar zatłuc naszych łowców i ogołocić ich ze wszystkiego, bo jednak sterta broni, którą posiadali jest dość dużo warta

A że przeliczyli swoje umiejętności strzeleckie...? Cóż...

Dziękuję za komentarz, Ryszardzie :wink:
Are you man enough to hold the gun?
4
Całe szczęście, że bohaterowie nie są praworządnymi lalusiami, walczącymi w imię ludzkości. Fajny, zawadiacki duecik, który przypadł mi do gustu.
Opisy walk nie są złe, choć czasem dochodzi do pewnej monotonii w postaci dosyć podobnych zdań. O ile inni młodzi autorzy przesadzają z eksperymentami i "miodnością" (myśląc, że są genialni, że stworzą cudo), o tyle u ciebie brakuje nieco pikanterii
Aczkolwiek jest naprawdę dobrze, z resztą już chyba dawałem ci do zrozumienia, że jesteś na dobrej drodze, co nie, Tes?
Tekstu jest sporo, ale historia wcale mi się nie dłużyła - to kolejny dobry znak, sygnał, że jest ok.
Dialogi w porządku. Nie są sztywne, a to ostatnimi czasy rzadkość u początkujących.
Interpunkcja nie rzuciła mi się w oczy, jakieś potknięcia na siłę na pewno bym znalazł, lecz po co?
Oj, Tes, słodzę ci, słodzę... ale nie do końca
Fabuła mało zaskakująca, zakończenie również nie powala na kolana. Zupełnie jakbyś pod koniec pracy leżał wycieńczony (odleżyny, żebra na wierzchu i bebechy wychodzące ustami) i na siłę starał się skończyć opowieść
Jeśli miałbym wystawić ci ocenkę, to dałbym... 4+.
I chcę widzieć w najbliższym czasie kolejne teksty, bo jak nie, to będzie z tobą źle...
Opisy walk nie są złe, choć czasem dochodzi do pewnej monotonii w postaci dosyć podobnych zdań. O ile inni młodzi autorzy przesadzają z eksperymentami i "miodnością" (myśląc, że są genialni, że stworzą cudo), o tyle u ciebie brakuje nieco pikanterii

Tekstu jest sporo, ale historia wcale mi się nie dłużyła - to kolejny dobry znak, sygnał, że jest ok.
Dialogi w porządku. Nie są sztywne, a to ostatnimi czasy rzadkość u początkujących.
Interpunkcja nie rzuciła mi się w oczy, jakieś potknięcia na siłę na pewno bym znalazł, lecz po co?

Oj, Tes, słodzę ci, słodzę... ale nie do końca

Fabuła mało zaskakująca, zakończenie również nie powala na kolana. Zupełnie jakbyś pod koniec pracy leżał wycieńczony (odleżyny, żebra na wierzchu i bebechy wychodzące ustami) i na siłę starał się skończyć opowieść

Jeśli miałbym wystawić ci ocenkę, to dałbym... 4+.
I chcę widzieć w najbliższym czasie kolejne teksty, bo jak nie, to będzie z tobą źle...

5
Hmm.Zupełnie jakbyś pod koniec pracy leżał wycieńczony (odleżyny, żebra na wierzchu i bebechy wychodzące ustami) i na siłę starał się skończyć opowieść Twisted Evil
<usiłuje sobie przypomnieć zakończenie pisania>
Późny wieczór. Uhm.
Nie kończyć późnym wieczorem...
Ogólnie dzięki!

Od pół roku walczyłem z manierą sztywnych dialogów i chyba mi się udało! Jupi-jej!Dialogi w porządku. Nie są sztywne, a to ostatnimi czasy rzadkość u początkujących.
Ogólnie, dzięki za ocenę

Are you man enough to hold the gun?
6
Obawiam się, że moja ocena cię nie ucieszy.
Pomysł, jak często się zauważa na tym forum, jest oklepany. Powiem nawet powszedni.
Kolejna przygoda dwóch awanturników, kończąca się ich sukcesem, który osiągnęli nie bez przeszkód.
Historia nie powala. Niestety.
Stylowo również nie było wyśmienicie. Zdarzało się, że w zdaniach brakowało (na moje oko) jakiegoś wyrazu. Może to zwykłe niedopatrzenia, ale obawiam sie, że wynikające z niedbalstwa. Oczywiście mam nadzieję, że nie.
Dialogi były straszliwie zamotane. Chwilami nie wiedziałem kto aktualnie mówi. Przydałoby się co kilka kwestii wstawić jakiś przerywnik, żeby rozmowa nie gnała tak nie dając wytchnienia czytelnikowi.
Opisy walk i bitew ze stworami i bandytami również były niejasne i mało przejrzyste. Wiem, że chciałeś nadać tym scenom odpowiednie tempo, ale wyszło z tego niezłe zamieszanie.
Do tego wszystkiego dorzuciłbym jeszcze sprawę posługiwania się dynamitem w kopalni. Takie rzucanie czerwonymi laseczkami na oślep musi się skończyć katastrofą. Wiem, że miało to być fantasy (czy jakoś tak), ale taki szczegół należałoby zachować.
A i jeszcze coś. Opisy wychodzą ci zbyt sucho. Brak w nich polotu i malowniczości. To niszczy klimat.
To chyba tyle.
Pozdro.
Pomysł, jak często się zauważa na tym forum, jest oklepany. Powiem nawet powszedni.
Kolejna przygoda dwóch awanturników, kończąca się ich sukcesem, który osiągnęli nie bez przeszkód.
Historia nie powala. Niestety.
Stylowo również nie było wyśmienicie. Zdarzało się, że w zdaniach brakowało (na moje oko) jakiegoś wyrazu. Może to zwykłe niedopatrzenia, ale obawiam sie, że wynikające z niedbalstwa. Oczywiście mam nadzieję, że nie.
Dialogi były straszliwie zamotane. Chwilami nie wiedziałem kto aktualnie mówi. Przydałoby się co kilka kwestii wstawić jakiś przerywnik, żeby rozmowa nie gnała tak nie dając wytchnienia czytelnikowi.
Opisy walk i bitew ze stworami i bandytami również były niejasne i mało przejrzyste. Wiem, że chciałeś nadać tym scenom odpowiednie tempo, ale wyszło z tego niezłe zamieszanie.
Do tego wszystkiego dorzuciłbym jeszcze sprawę posługiwania się dynamitem w kopalni. Takie rzucanie czerwonymi laseczkami na oślep musi się skończyć katastrofą. Wiem, że miało to być fantasy (czy jakoś tak), ale taki szczegół należałoby zachować.
A i jeszcze coś. Opisy wychodzą ci zbyt sucho. Brak w nich polotu i malowniczości. To niszczy klimat.
To chyba tyle.
Pozdro.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
7
Ja także nie będę sypał pozytywami. Wszystko dlatego, że mogłeś to zrobić o wiele lepiej. Napisaniu tego tekstu poświęciłeś trzy wieczory? Mało, ale widać w nim zbyt wiele niedociągnięć. Niestety.
Czytając łatwo zauważyć, że pisał je ktoś bardzo młody. Wiedz, że nie każe Ci pisać od razu jak osoba dorosła z pełnym bagażem doświadczeń. Z czasem nabierzesz wymienionego doświadczenia i pewne słowa lub też ich sploty zanikną zapomniane. Jakoś tak.
Wymienię dwie rzeczy, które mnie strasznie drażnią.
Ogólnie czytało się szybko. Nad pomysłem jednak musisz popracować, chociaż takie westernowe podejście nie jest złe. Przydałoby się jeszcze trzymać rzeczywistości i poznać nieco lepiej krajobrazu aby opisy nie były takie suche.
Dobra, jak coś mi się przypomni to dodam. Idę zaparzyć sobie herbaty.
Pozdro.
Czytając łatwo zauważyć, że pisał je ktoś bardzo młody. Wiedz, że nie każe Ci pisać od razu jak osoba dorosła z pełnym bagażem doświadczeń. Z czasem nabierzesz wymienionego doświadczenia i pewne słowa lub też ich sploty zanikną zapomniane. Jakoś tak.
Wymienię dwie rzeczy, które mnie strasznie drażnią.
Pierwsza to używanie myślinków w taki sposób, rzadko widzę coś takiego u autorów, których czytuję, jeśli w ogóle coś takiego stosują. Zazwyczaj widzę takie rzeczy u młodych pisarzy. Nie lubię tego.stolarz-nieudacznik
Test, lekka wymiana zdań to jeszcze nie spór. Chyba, że Abraham należy do osób przewrażliwionych, dla których każda wymiana zdań jest już kłótnią.- Miałeś czekać na stacji. - Wulf zmrużył oczy.
- A wam to wszystko miało zająć pół godziny - zripostował młodzik.
- Koniec sporu... - westchnął Abraham. - Jedziemy.
Ogólnie czytało się szybko. Nad pomysłem jednak musisz popracować, chociaż takie westernowe podejście nie jest złe. Przydałoby się jeszcze trzymać rzeczywistości i poznać nieco lepiej krajobrazu aby opisy nie były takie suche.
Dobra, jak coś mi się przypomni to dodam. Idę zaparzyć sobie herbaty.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.