1
Witam wszystkich.

Poniżej zamieszczę pierwszy rozdział powieści, rozgrywającej się w świecie mego autorstwa. Zapraszam do czytania i komentowania, bez taryfy ulgowej, rzecz jasna. Wszelkie uwagi, sugestie i krytyka będą bardzo mile widziane. Wiem też, że taka objętość tekstu może przerazić i z góry zniechęcić, dlatego już teraz dziękuję tym wszystkim, którzy będą mieli na tyle cierpliwości, by dotrwać do końca ;D Ale dosyć zbędnego gadania.

<głęboki wdech> Zaczynajmy.





Niebo powoli zasnuł czarny dym, kłębami wznoszący się znad rozpalonego walkami pola bitwy. Powietrze drgało od nieustannych krzyków i wrzasków walczących, zwierzęcych ryków i szczęku broni. Co jakiś czas rozlegał się ogłuszający huk eksplozji, po którym wszystkie inne dźwięki zdawały się cichnąć, by po chwili rozbrzmieć ze zdwojoną siłą.

Dowódca piątej kompanii wymierzył i nacisnął spust. Ostatni z jego bełtów pomknął wysoko w górę i wbił się w małą, lewitującą kulę. Trysnęła krew i gałka oczna spadła wirując dookoła swej osi.

Ziemia zadrgała od kolejnej serii eksplozji. Wśród tańczących płomieni dało się dostrzec sylwetki umierających ludzi i czegoś, co powinno istnieć tylko w koszmarach. Dowódca odrzucił kuszę i sięgnął po miecz, przypięty do jego biodra.

- DO SZYKU! – Ryknął, próbując przekrzyczeć bitewny zgiełk. Wysoko nad nim przeleciał ciśnięty nadnaturalną siłą człowiek, wrzeszczący wniebogłosy.

Wojna...

Mimo wszechobecnego chaosu rycerzom udało się zebrać w jednym miejscu. Wśród kłębów dymu przed nimi zamajaczył pięciometrowy cień.

Gdzieś po lewej rozbłysło jasne światło i rozległy się krzyki. Dowódca zaklął głośno. Na jego oczach spełniał się najgorszy z możliwych scenariuszy. Wszechobecny dym ograniczał pole widzenia do kilku metrów i paraliżował całkowicie komunikację między oddziałami. Przy drobniejszych potyczkach nie byłoby to problemem – każdy rycerz Promienia potrafił doskonale radzić sobie nawet przy zerowej widoczności. Ale to była ogromna bitwa, pochłaniająca dziesiątki tysięcy istnień i wymagająca doskonałej koordynacji. Taktycy miesiącami analizowali każdą możliwość, a teraz cały ten wysiłek i starania, wszystko to okazało się bezużyteczne. Co poszło nie tak?

Szyki zostały złamane, oddziały rozbite, łączność przerwana. Gdy morale żołnierzy umiera równie szybko jak oni, bitwa zamienia się w rzeź.

Czasem zdaje mi się, że cały ten świat pogrążony jest w jednym, nieustającym konflikcie. Abstrakcyjna wojna rozgrywająca się w naszych umysłach, toczona od niezliczonych mileniów. Choć jej geneza jest oczywista i porażająco prosta, ludzie w ciągu wieków przestali ją dostrzegać. Zapomnieli, że to oni sami ją rozpętali, że to oni są winni wszystkiemu i, co najgorsze... że tylko oni mogą ją zakończyć.

Kilku rycerzy wrzasnęło, gdy spośród chmur dymu wyłoniła się makabryczna istota, samym swym istnieniem bluźniąca przeciw naturze. Choć otaczająca ją kolumna mgły uniemożliwiała dokładne przyjrzenie się szczegółom, to sam zarys jej sylwetki był wystarczający, by pozbawić co słabsze umysły resztek zdrowego rozsądku.

- Zachować spokój! – Krzyknął dowódca, ale jego głos załamał się. Gdzie podziała się cała ich odwaga, nadzieja i wiara? Czemu stracili ją właśnie teraz, gdy potrzebowali jej najbardziej?

Zaczął wykrzykiwać dalsze rozkazy, ale urwał w pół zdania, widząc jak jeden z rycerzy dostaje pomieszania zmysłów i wyrywa się z szeregu, zabijając przy tym próbującego go zatrzymać towarzysza. Ogromna macka wynurzyła się z mgielnych oparów i uderzyła w niego chwilę później, łamiąc mu kręgosłup.

Nie ma końca tej bezsensownej rzezi. Odwieczna walka... Bo dopóki istnieją ludzie, dopóty będą istnieć wojny.

Istota otworzyła swoją najeżoną setkami zębów paszczę i wydała ryk, przenikający ciała rycerzy i sięgający w głąb ich dusz, niszcząc resztki morale. Wszyscy z dzikim wrzaskiem rzucili się do przodu, w morderczym szale tnąc gąbczaste macki.

To takie oczywiste... Przemoc jest w nas zapisana, tętni w naszych żyłach i kieruje większością naszych działań. Toczy nasze ciała niczym nieśmiertelny pasożyt.

Jest jak choroba zakaźna. Ludzie przenoszą ją między sobą, a ponieważ nikt jej nie leczy, cały świat powoli zapada się w tej nieskończonej mgle. Istna pandemia.


- Oświetlaj nam drogę – wyszeptał dowódca i rzucił się na pomoc swym towarzyszom, choć wiedział, że wszyscy są już zgubieni. Gdzieś z przodu, wśród kłębów dymu za demonem, mignął mu ubrany w zielone szaty łysy starzec o długiej brodzie, spacerujący spokojnie pomiędzy martwymi ciałami.

Wiem to wszystko. Choć jestem tylko człowiekiem i kolejnym nosicielem choroby, widzę to wszystko przerażająco wyraźnie. Jasność tego, co tu się dzieje, oślepia mnie.

A mimo to brnę w to szaleństwo, dalej i głębiej.


Urwana głowa dowódcy poturlała się po spalonej glebie.

Ten świat upada. A ja razem z nim. Powinienem się spieszyć, bo przecież... Nie będę żył wiecznie.

Ostatni z rycerzy legł martwy na ziemi. Bestia zaryczała triumfalnie, po czym rozejrzała się za następnymi ofiarami. Nie musiała szukać długo.

Ponad dwumetrowy mężczyzna, okuty w zbryzganą krwią, pełną wgnieceń zbroję, uniósł swój długi miecz i wymierzył nim w stronę potwora. Psia głowa wyszczerzyła zęby w dzikim uśmiechu, a w demonicznych oczach rozbłysło podniecenie, gdy bestia w stojącym przed nią człowieku rozpoznała jednego z nich.

Elucyd, święty Paladyn, Wojownik światła.

Mężczyzna wydał z siebie bojowy okrzyk i rzucił się do przodu. Uchylił się przed nadlatującą parą macek i sprawnym ruchem zablokował mieczem wielką psią łapę, próbującą go zmiażdżyć. Odskoczył do tyłu, odpiął od pasa niewielką buteleczkę zapalając tym samym krótki lont i cisnął nią prosto w pysk bestii. Nim jednak tam doleciała, wciągnął ją gąszcz macek na klatce piersiowej stwora.

Fiolka eksplodowała w oślepiającym rozbłysku. Biały glob światła wypalił w ciele bestii pokaźną, dymiącą dziurę, po czym rozpłynął się w gorącym powietrzu. Demon ryknął przeciągle, w dzikiej furii młócąc powietrze mackami i wszystkimi górnymi odnóżami, próbując trafić swego przeciwnika.

Paladyn sprawnie unikał śmiercionośnych ciosów. Okrążył stwora i wskoczył na jego gąbczasty, owadzi odwłok. Wciągnął powietrze, gdy morze macek porastających zgarbione plecy istoty sięgnęło w jego stronę. Ciął je jak opętany, starając się przedostać wyżej, ale nienaturalnie wygięte łapy ciągle próbujące go dosięgnąć, skutecznie mu to uniemożliwiały. Ludzka dłoń złapała go za kostkę. Dziwna, wykręcona trąbka dmuchnęła mu prosto w twarz obłokiem mgły.

W ciele obracającego się wokół własnej osi demona zatopiło się ponad dwadzieścia wystrzelonych bełtów, nie przynosząc jednak żadnego widocznego efektu. Grupa rycerzy zakonnych nadbiegająca z zachodu odłożyła bezużyteczne kusze i dobywając mieczy z modlitwą na ustach rzuciła się na pomoc elucydowi.

Nikt z walczących nie zauważył małego sześcianu, ciśniętego w stronę bestii.

Jednak nie umrę, dopóki nie spełnię swego marzenia. To dla niego stawiam każdy kolejny krok i staczam każdą kolejną bitwę. Wypełnia moje życie, towarzyszy w każdej podróży i walce. Daje siłę, gdy brak nadziei i nadzieję, gdy nie mam już siły. Jest wszystkim, co mam. I nie zginę, dopóki go nie spełnię.

Demon odwrócił się w stronę nadbiegającej odsieczy, otworzył paszczę i... Znieruchomiał. Paladyn, nie marnując czasu na zbędne rozmyślania odrąbał trzymającą go dłoń, po czym wsadził miecz do pochwy i zaczął wspinać się po wystających kręgach piersiowych. Wdrapał się na samą górę i utkwił wzrok w ludzkiej twarzy, wyrastającej z tyłu psiej czaszki. Na samym środku jej czoła widniało trzecie, zielone oko, utkwione bezmyślnie w szarym niebie nad nimi.

Elucyd splunął i zatopił w nim miecz, aż do połowy ostrza. Do powstałej szczeliny wrzucił kolejną, ostatnią już fiolkę i nie myśląc wiele, skoczył.

Brzmi głupio i sztucznie, czyż nie? Aż chciałoby się krzyknąć "Hej, spójrzcie na tego starego idiotę, co goni za swym nierealnym marzeniem!”. I w dodatku udaje epickiego męczennika.

świat pełen jest takich historii. Szablonowe do bólu.


Wielka głowa demona zniknęła w kuli jasnego światła. Wszystkie macki wyprostowały się w nagłym skurczu, a po chwili oklapły. Kilkutonowe cielsko zachwiało się, ale ogromny odwłok i mnogość nóg utrzymały je w pionie. Z dziesiątek trąb i otworów wciąż wydobywały się obłoki mgły.

Paladyn sturlał się po grzbiecie bestii i choć gęsto rosnące macki nieco zmniejszyły jego pęd, uderzenie o grunt i tak wycisnęło mu powietrze z płuc. Pozostali rycerze podbiegli szybko do niego.

- Panie, pozwól... – Zaczął jeden z nich, podając rękę elucydowi. Tamten z wdzięcznością przyjął pomoc.

- Skąd jesteście? – Spytał.

- Dziesiąta grupa, panie.

- Z czwartego miecza – dodał inny.

- Z zachodu... Ilu was zostało?

Rycerz wyraźnie zbladł, a jego usta zmieniły się w wąską linię.

- Jesteśmy jedyni. Dwudziestu trzech.

Elucyd odwrócił twarz i utkwił wzrok w gęstym dymie.

- Dwudziestu czterech – rzekł. – Musimy się spieszyć. Na południu pojawiła się mgła i...

Kolejna eksplozja zagłuszyła jego słowa. Gdzieś w pobliżu dało się słyszeć ryk, ludzkie krzyki i wysoki dźwięk, świdrujący niemiłosiernie uszy. Oczy wszystkich rycerzy rozszerzyły się, gdy z dymu wyleciał podziurawiony jak sito demon, ciągnący za sobą smugę mgły.

Tak jakby to ręka samego boga chwyciła go i cisnęła niczym bezużyteczny śmieć.

Ale to przecież moje życie i zrobię z nim co zechcę. Spytacie: „Pewnie. Tylko czemu ma nas to obchodzić?”.

To akurat proste – bo moje marzenie dotyczy także i Was.


Bezwładne ciało, wyglądające jak skrzyżowanie gigantycznego goryla z tygrysem i pająkiem zaryło w wilgotną ziemię.

- Co tu się dzieje?! – Krzyknął jeden z rycerzy, nie mogąc oderwać wzroku od martwego demona.

- Oni tu są – wyszeptał paladyn, zaciskając palce na rękojeści miecza i ruszając w stronę, skąd wyleciał ciśnięty stwór.

Moje marzenie... Na czym polega?

Zobaczycie.

Bo zamierzam je spełnić.





Rozdział I

Przeznaczenie





Słońce zaczęło powoli opadać ku horyzontowi, barwiąc niebo na pomarańczowy kolor. Złote promienie tańczyły na wyjątkowo pustych tamtego dnia ulicach, wślizgiwały się przez okna do domów i zastawały ich mieszkańców odpoczywających po wczorajszym hucznym świętowaniu początku lata. Na próżno szukały kogoś, kto zwróciłby uwagę na ich piękno, na próżno muskały twarze śpiących domowników, którzy jedynie odwracali się na drugi bok mamrocząc przy tym niezrozumiałe słowa.

Leciały więc dalej, kontynuując swe poszukiwania. Przemierzyły na wskroś całe miasto, leżące gdzieś daleko na ciągnącej się aż po horyzont równinie, zagościły w pustych karczmach, rozbłysły wszystkimi barwami tęczy w kościelnych witrażach, aż w końcu trafiły do małego pokoiku w zapuszczonym domu gdzieś w we wschodniej części miasta. Zatańczyły na zakurzonych regałach uginających się pod ciężarem opasłych tomów, przeczytały strony otwartych książek leżących na podłodze i łóżku. Obejrzały dziwaczne wzory i geometryczne figury, widniejące na porozrzucanych po całym pomieszczeniu kartkach i ostrożnie ominęły te przedstawiające lemniskaty i oktagramy. Szybko odnalazły też właściciela, który za trzydzieści pięć aureli miesięcznie wynajmował ten nieduży pokój od pewnej starszej, otyłej pani.

Siedział na krześle przed biurkiem, a jego głowa leżała bezwładnie na grubej książce, w trakcie czytania której się znajdował. Wydawał się być martwy i tylko unosząca się od czasu do czasu klatka piersiowa przeczyła temu wrażeniu. Promienie próbowały dostać się do jego twarzy, ukrytej pomiędzy fałdami rękawów czarnej koszuli, a gdy im się nie udało, potańczyły na jego rozczochranych, siwych włosach. Wiedziały, że on potrafi docenić ich piękno i dotrzymać im towarzystwa jak nikt inny w tym mieście. Wyglądało na to, że tym razem jednak będą musiały obyć się bez niego.

Kolor nieba zmieniał się po kolei z pomarańczowego na czerwony, później na lekko fioletowy, by na końcu przybrać piękny, ciemnoniebieski odcień. Stary człowiek obudził się dopiero, gdy zapaliły się pierwsze gwiazdy, a ludzie zasiadali do śniadania, które powinno być kolacją.

Przeciągnął się, ziewając przy tym głośno. Przetarł oczy i mętnym wzrokiem popatrzył na książkę, którą czytał, nim zasnął. Próbował sobie przypomnieć, o czym było ostatnie sto stron, ale nijak nie mógł. Zmarszczył brwi.

Od niechcenia podniósł pierwszą z brzegu kartkę i zapatrzył się na widniejący na niej obrazek, przedstawiający parę starych rękawic z wyrysowanymi na nich symbolami i napisami w nieznanym mu języku.

Mimowolnie przeleciał wzrokiem po swoich zbiorach. Większość ze zgromadzonych tu książek i zwojów dotyczyła sposobów przedłużania życia i oszukania śmierci, a część nawet traktowała o nieśmiertelności. Choć każdą z nich dokładnie przewertował, znalazł tylko zabobony, dawne mity i legendy. Co prawda, dwa dzieła wyraźnie wskazywały rzekomo niezawodny sposób, o którym słyszał też z innych, wiarygodnych źródeł, ale była to właśnie ta metoda, dla której tak usilnie próbował znaleźć zastępstwo.

Brakowało mu już pomysłów, a czas, przeznaczony dla niego na tym świecie, dobiegał końca.

Westchnął cicho i pozwolił kartce dołączyć do setek innych, leżących na podłodze. Wstał i przeciągnął się jeszcze raz, rozciągając stare kości. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, rozświetloną migoczącym światłem latarni. Nie było na niej nikogo, prócz białego kota w brązowe łaty, który, spłoszony hałasem otwieranego okna, zniknął w którymś z zaułków.

Człowiek z lubością nadstawił porytą zmarszczkami twarz na ciepły powiew wiatru. świeże powietrze pobudziło jego zaspany organizm i zaniedbywany ostatnimi czasy żołądek, który zaraz zaczął dopominać się o coś do jedzenia.

Starzec rozejrzał się po pogrążonym w mroku pokoju. Był pewien, że dziś rano kupił pęto świeżych parówek, które gdzieś tu powinno być. Chciał zapalić świeczkę, ale ze zdziwieniem odkrył, że wszystkie już dawno się wypaliły. Zmuszony do korzystania z samych zapałek, rozpoczął poszukiwania. Zajrzał pod łóżko, ale nie znalazł niczego oprócz kurzu i butelki czegoś, co kiedyś było mlekiem.

W ciemności przed nim błysnęły dwa kaprawe ślepka. Wyciągnął rękę przed siebie, a płomień zapałki oświetlił ryjek niewielkiej świni, siedzącej na poduszce i przypatrującej się mu z zainteresowaniem.

Wzruszył ramionami i wrócił do poszukiwań. Sprawdził na półkach, w szufladach i na biurku. Wreszcie, zwycięstwo – papierowa torba skryta gdzieś pod morzem zapisanych kartek. Podniósł ją z uśmiechem triumfu i zajrzał do środka. Rozszerzył oczy.

Nie zwlekając ani chwili zamachnął się i posłał torbę za okno, a ta, zamiast spaść w dół, rozwinęła pierzaste skrzydła i wzniosła się wysoko, znikając gdzieś w ciemności nocy.

Starzec zamamrotał coś pod nosem i wyszedł z pokoju na korytarz. Przez chwilę rozważał zabranie swojej skórzanej kurtki, ale ostatecznie zrezygnował. Zamknął drzwi na klucz, choć wszystkie cenne rzeczy miał przy sobie, a księgi, mimo że wartościowe, nie mogły skusić zwykłego złodzieja. Zszedł ostrożnie po spróchniałych schodach i wyszedł z budynku, rozkoszując się nocnym powietrzem.

Postał chwilę, w zamyśleniu spoglądając na czarne niebo, po czym ruszył w dół ulicy. Na początku przyglądał się domom i kamienicom po obu stronach, zatrzymując co jakiś czas wzrok na rozświetlonych oknach i próbując wychwycić choć najcichsze ślady rozmów, ale potem popadł w zamyślenie i szedł po prostu przed siebie, nie zwracając już na nic uwagi.

W końcu to już jutro...

Z tego podobnego do snu stanu wyrwał go dopiero czyjś głos. Jakieś dziesięć kroków przed nim stał szczupły, na oko trzydziestoletni mężczyzna. W prawej ręce trzymał nóż.

- Głuchy jesteś? Dawaj wszystko, co masz – powtórzył nieznajomy.

Starzec w pierwszej chwili wyglądał na przestraszonego, ale po chwili odzyskał spokój. Uśmiechnął się lekko, zdziwiony stawianymi mu żądaniami.

- Chcesz obrabować bezbronnego, starego człowieka?

- Poderżnę ci gardło – zagroził tamten.

Przyjrzał mu się dokładnie. Wyglądał na obznajomionego ze złodziejskim fachem, który nie jedno już ma na sumieniu i który nie zawaha się przed niczym, byle by zdobyć pieniądze.

- Spokojnie, przyjacie...

- Nie jestem twoim przyjacielem, dziadku. Dawaj złoto – przerwał mu i przerzucił nóż do drugiej ręki, jakby chciał pokazać, jak sprawnie się nim posługuje. Zbliżył się o dwa kroki. – Zaczynam tracić cierpliwość.

- Rozumiem, rozumiem... Zawsze chodzi o pieniądze, prawda? Weź, są twoje – powiedział z jawną pogardą, po czym odpiął od paska sakiewkę i rzucił ją złodziejowi. Tamten złapał i zajrzał do środka, a słaby blask Księżyca odbity od złotych monet mile połaskotał jego dumę.

Coś małego uderzyło go w głowę. Spojrzał ze zdziwieniem na czarną kostkę, odbijającą się od ziemi.

- Co wypadło? – Doleciał go głos jego niedoszłej ofiary.

Chciał coś odpowiedzieć, ale z przerażeniem odkrył, że nie może poruszyć ustami. Choć wciąż był świadomy tego, co się wokół niego działo, nie mógł wykonać nawet najmniejszego ruchu. Starzec tymczasem spokojnie podszedł i wyjął z jego dłoni sakiewkę, ponownie przypinając ją do paska. Spojrzał na kostkę.

- Oczywiście, piątka – powiedział pod nosem, po czym schylił się i podniósł mały sześcian. – Cholernie przydatnie urządzenie. Dziś się już takich nie robi... Choć z drugiej strony nieco upierdliwe, bo łatwo je zgubić. Rzucasz nimi podczas bitwy, a potem łazisz jak idiota i szukasz wiatru w polu.

Popatrzył na pocącego się złodzieja.

- Pewnie i tak nie wiesz, o czym mówię.

Po chwili szukania wyjął z sakiewki małą monetę i pokazał ją złodziejowi.

- Widzisz? To specjalny pieniążek. Po jednej stronie ma wyryty płomień, a po drugiej runę. Teraz nim rzucę i jeśli wypadnie płomień, zginiesz, a jeśli runa, zostawię cię tu i gdy skończy się czas zaklęcia, będziesz wolny. Wybacz, że sam wybrałem, ale ciebie nie mam jak spytać, więc... – Odkaszlnął i podrzucił monetę.

Zbielały na twarzy złodziej usiłował śledzić ją wzrokiem. Wydawało mu się, że ta krótka chwila, w której pieniążek leciał w powietrzu, trwała całą wieczność. Brzęk o kamienisty bruk prawie przyprawił go o zawał serca.

Starzec pochylił się, podniósł monetę i schował do worka, nie mówiąc przy tym ani słowa. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, podobnie jak beznamiętne, ciemnobrązowe oczy. Zamamrotał pod nosem parę słów i z małej kieszonki w spodniach wyciągnął fiolkę z czarnym płynem. Umoczył w nim końcówkę palca, a potem przystawił ją do pokrytego kropelkami potu czoła bandyty i nakreślił na nim magiczny znak. Uśmiechając się, powiedział jeszcze dwa niezrozumiałe słowa.

W powietrzu rozległy się mokre chrupnięcia i syki, a oczy złodzieja zaszły krwią. Mag ze swego rodzaju satysfakcją patrzył, jak ciało jego niedoszłego oprawcy wraz z ubraniem rozkłada się na czynniki pierwsze. Pochylał się nad szybko malejącą kupą mięsa i uśmiechał się szeroko, a jego oczy lśniły z radości, zmieszanej z nienawiścią.

- Gnij, mały robaku – powiedział, choć tamten już go nie słyszał. – Właśnie tak.

Minęła może z minuta, gdy po złodzieju nie został najmniejszy nawet ślad.

Wszyscy gnijecie, pomyślał starzec. Tylko to potraficie.

Parsknął śmiechem, próbując wyobrazić sobie zaskoczenie jego przeciwnika, gdy ten poznał prawdę o swojej niedoszłej ofierze. Czarodziej? Tutaj, na tym zadupiu?

- A to się zdziwić musiał! – Zarechotał, opluwając się przy tym.

Opanował się po chwili i rozejrzał ostrożnie na boki, szukając ewentualnych świadków. Odkrycie jego prawdziwej tożsamości byłoby wyjątkowo niekorzystne, zwłaszcza teraz. Gdzieś w ciemności zaułku przemknęło małe stworzenie, zapewne kot. Na dachu jednego z budynków zaskrzeczał ptak. Błysk nieludzkich oczu w szczelinie muru. Cichy chrobot szponów przesuwanych po kamieniach.

Oczywiście. Oni są zawsze. Zawsze patrzą...

Z uśmiechem ruszył w dalszą drogę, choć nie czuł już głodu. Przeszedł jeszcze dwie przecznice i zatrzymał się przed drzwiami sklepu z zapasami żywności. Nacisnął klamkę, ale bez skutku. Tknięty przeczuciem pogrzebał chwilę w jednej z kieszeni i wyciągnął stary zegarek na łańcuszku. Wskazówka nieubłaganie pokazywała drugą w nocy. Czy spacer rzeczywiście zabrał mu tyle czasu, czy też wyszedł, gdy sklepy były już zamknięte?

Westchnął zrezygnowany i ruszył z powrotem, w stronę domu. Wrócił do swego małego pokoju na pierwszym piętrze i pokręcił głową, gdy przypomniał sobie jak uzbrojony w zapałki przeszukiwał ciemne pomieszczenie.

- Naprawdę, coraz gorzej ze mną – mruknął i skupił się na szklanej bańce, zawieszonej u sufitu na prowizorycznym haku. Zmrużył oczy i wypowiedział krótkie słowo, a pręcik w jej środku rozjarzył się od przepływającej przez niego mocy i oświetlił pokój jasnym światłem.

świnia, wylegująca się na łóżku, chrumknęła cicho.

- Mogłaś mnie powstrzymać – rzekł z wyrzutem mag.

- Po co? Zresztą, próbowałam, ale mnie nie słuchałeś – odparło zwierze.

- Mogłem tam zginąć, zaszlachtowany przez jakiegoś miejskiego kmiota.

- Co za czasy... – Widząc ponurą minę swego pana, odchrząknęła i wyszczerzyła zęby w parodii uśmiechu. – Ale żyjesz.

- Bo sobie w porę przypomniałem. Doprawdy, te zaniki pamięci wpędzą mnie kiedyś w poważne kłopoty.

- Już kiedyś wpędziły.

- Och? Mniejsza o to – machnął ręką. Podszedł do biurka i zamknął leżącą na niej książkę. – Przydałoby się zrobić tu porządek.

Poukładał opasłe tomiska jedno na drugim. Po chwili to samo zrobił z papierami i zwojami, a następnie zabrał się za resztę pokoju. Zwierzęcy towarzysz przyglądał się swemu panu i wspierał go duchowo.

Gdy Słońce rozpoczęło swą kolejną wędrówkę po niebie, całe pomieszczenie było już uprzątnięte. Książki stały równo na półkach regału, a te, na które zabrakło miejsca, leżały na podłodze, jedne na drugich. Tak samo papiery, zebrane i ułożone w jednym z kątów. Nawet łóżko było zaścielone, choć świnia zaczęła już mościć sobie nowe legowisko.

Stary mag siedział na krześle i podziwiał efekty swej pracy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał taki porządek w którymkolwiek ze swoich pokoi.

Obrócił lekko głowę i spojrzał za okno, na różowe niebo odbijające się w oknach opuszczonego budynku naprzeciwko.

To już dzisiaj... To dzisiaj, gdy Słońce zacznie chylić się ku zachodowi, jego życie dobiegnie końca. Wiedział o tym, dzięki zaklęciu jasnowidzenia, jakie rzucił półtora tygodnia temu. Takie czary nigdy nie były dokładne i dawały rzucającemu jedynie mgliste pojęcie o tym, co ma nadejść, nie znał więc dokładnej godziny ani przyczyny zgonu, ale jedno było pewne – to jego ostatni dzień życia tutaj i jeśli czegoś nie zrobi, będzie ostatnim w ogóle.

Nie miał w planach śmierci. Nie spełnił jeszcze swego marzenia i dopóki to się nie stanie, nie umrze. Nie powiodło mu się za ludzkiego życia, to fakt, ale na szczęście magia pozwała mu kontynuować jego podróż. Dzięki niej nie obowiązywały go prawa dotyczące zwykłych ludzi.

Większość nauk starożytnych magów zginęło gdzieś w nurcie nieubłaganego czasu, a wraz z nimi odeszły metody na uzyskanie nieśmiertelności. Prócz jednej.

Ze względu na swą naturę, pewien sposób przetrwał i wciąż był znany tym, którzy starali się naśladować swych wielkich przodków. Dość makabryczny, swoją drogą, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Najważniejsze, że dawał szansę na ominięcie przeznaczonego losu.

Otworzył szufladę starego biurka i wyciągnął pudełko specjalnej kredy. Wyjął pierwszą z brzegu, po czym klęknął na podłodze i zaczął na niej kreślić geometryczne wzory i magiczne symbole. A czas płynął nieubłaganie.

Gdy postawił ostatnią kreskę, było już późne popołudnie. Odetchnął i otarł spocone czoło. Spojrzał na swe dzieło, zajmujący sporą część podłogi biały okrąg z wpisaną w niego ośmioramienną gwiazdą i otoczony setkami run i tajemniczych symboli. Z pełnego pudełka kredy ubyła przynajmniej połowa zawartości.

- Mistrzowska robota, panie! Majstersztyk – świnia wydawała się być poruszona.

Kiwnął głową, otrzepując dłonie z pyłu. Spojrzał na swój złoty zegarek. Piętnasta. Odetchnął. Zdążył.

Ze schowka w podłodze wyjął magiczną laskę, która towarzyszyła mu przez wiele lat jego podróży. Nie był to jakiś wyjątkowo potężny artefakt, ale jej moc nie raz okazywała się przydatna. Ubrał swe oficjalne, czarodziejskie szaty o rubinowym kolorze i ostatni raz spojrzał za okno, jakby licząc na to, że gdzieś tam znajdzie inne rozwiązanie swych problemów.

Choć gdzieś w jego wnętrzu kotłował się niewypowiedziany żal, nie dał tego po sobie poznać.

- Masz mi nie przeszkadzać – upomniał świnię, po czym odetchnął głęboko ciepłym powietrzem popołudnia. Wyciszył umysł i rozpoczął powolną i długą inkantację.



***



Wielki mężczyzna poruszył się niespokojnie i uniósł swą białą brew.

- Coś się stało, panie? – Spytał siedzący po przeciwległej stronie suto zastawionego stołu kapłan. Wszyscy pozostali rycerze skupili wzrok na swym dowódcy, ale tamten gestem dłoni kazał im czekać. Zamknął oczy.

Cisza robiła się coraz bardziej niezręczna, ale nikt nie śmiał przerwać paladynowi w jego zajęciu, na czymkolwiek by ono nie polegało. Wreszcie otworzył oczy, lśniące od podniecenia.

- Demon – rzekł krótko.

Z piersi rycerzy wyrwały się westchnięcia i okrzyki zaskoczenia, paru nawet zerwało się gwałtownie, odrzucając krzesła do tyłu.

- Demon? – Kapłan parsknął. – Tutaj? Z całym szacunkiem, ale to...

- Ja się nie mylę, Marcusie – przerwał mu paladyn, a ton jego wypowiedzi wyraźnie wskazywał, by nie podważać więcej jego autorytetu. Podrapał się w brodę. – Tak, teraz wszystko nabiera sensu. Nie bez powodu Promień skierował tu nasze kroki właśnie w tym dniu i tej godzinie.

Rycerze zaczęli szeptać między sobą, dziękując bogu za jego nieskończoną łaskę i wychwalając jego mądrość.

- Moi bracia, towarzysze podróży – rzekł uroczystym głosem elucyd, wstając. – Pan światła dał nam wreszcie szansę wykazania się. Możemy stanąć oko w oko z esencją czystego zła i zdusić je, nim rozprzestrzeni swój jad i niewinni ucierpią. Do broni, bracia! Nie marnujmy ani chwili. Ku chwale światła!

- KU CHWALE! – Odkrzyknęło chórem jedenastu rycerzy, wstając jednocześnie od stołu. Nawet Marcus dał ponieść się tej niesamowitej sile, a w jego wnętrzu na nowo rozgorzało gorące pragnienie walki za to, czemu oddał całe swe życie.

W komnacie zaroiło się od młodych chłopców, pomagających założyć swym panom srebrne zbroje. W ich jednakowo ostrzyżonych włosach dało się dostrzec pojedyncze, białe pasemka – symbol i dowód, że marzeniem i celem każdego z nich jest zostanie w dalekiej przyszłości jednym ze Strażników światła.

- Czy mam wezwać pozostałych strażników? – Spytał kapłan.

- Nie ma takiej potrzeby – odparł elucyd, zakładając na krótko ostrzyżoną głowę srebrną przyłbicę. – Ale bądź w gotowości. Demonów nie można lekceważyć.



***



Powietrze zgęstniało od nagromadzonej w pokoju magicznej energii. Wyrysowane runy rozbłysły jasnym, zielonym światłem. Z podłogi zaczęły się unosić mgielne opary niewiadomego pochodzenia, a dziwne dźwięki, trzaski i syki z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze. Wciąż jednak było doskonale słychać starego maga, który zatracił się już zupełnie w magicznym amoku i wymachiwał szaleńczo rękoma wykrzykując przy tym kolejne słowa zaklęcia. Kula u sufitu zgasła nagle, gdy zamknięty w jej wnętrzu pręcik stopił się od nadmiaru mocy. Siedząca na łóżku świnia kwiczała niemiłosiernie, gdy jej różowe ciało rozpuszczało się powoli, ale wydawane przez nią dźwięki zostały zagłuszone przez odgłosy pochodzące z innego świata.

Powietrze nad symbolami drgało, jakby panowała tam niewiarygodna temperatura. Cała mgła zebrała się w jednym miejscu i zaczęła kotłować w średnich rozmiarów szarej kuli, powoli wiercąc dziurę w samej istocie świata. Czarodziej zakończył inkantację, wyraźnie akcentując ostatnie słowo i choć trzaski nie ustały, w pokoju zrobiło się dziwnie cicho. Oparł się o swoją laskę, wyczerpany zaklęciem. Z fascynacją patrzył, jak naruszona zostaje rzeczywistość i nad oktagramem, niczym szara róża, otwiera się portal do innego świata. Skrzywił się i ścisnął mocno kij, siłą własnego umysłu przytrzymując otwarte między światami okno.

Z widocznego w międzywymiarowej dziurze morza szarości wyłonił się zamglony cień, z każdą chwilą nabierający coraz wyraźniejszych kształtów. Mag wzdrygnął się nieznacznie, gdy jego oczom ukazała się piękna kobieta w skąpym stroju.

Nawet serce starca zabije szybciej, gdy doświadczy uroku sukkuba.

Wyszła powoli z dziury, wyginając rzeczywistość i łamiąc jej odwieczne prawa. Mgła, oplatająca ją niczym szara pępowina, zaczęła się powoli cofać. Gdzieś z portalu dobiegły wrzaski i ryki nienawiści – dziki protest tych, którzy musieli pozostać w wiecznej szarości i czekać na kolejną szansę.

Dziewczyna wyprężyła się, prezentując swe walory. Z jej ust wydobył się jęk czystej rozkoszy, a ciałem wstrząsnęły dreszcze.

Wyglądała jak normalna, ludzka kobieta o dość jasnej karnacji, ale jej nogi poniżej kolan, porośnięte gęstą szczeciną, zakończone były szarymi kopytami, a z pleców wystawała para skórzastych skrzydeł. Z wyrastających z bioder dwóch trąbko-podobnych wypustek cały czas ulatniały się niewielkie smużki mgły. Spomiędzy gęstych, czarnych włosów sterczały dwa, wygięte do tyłu rogi dopełniające demonicznego obrazu.

Skąpy strój, ciasno opinający ciało, uwydatniał jej doskonałe kształty i zakrywał tylko najbardziej intymne miejsca. Na przedramionach miała założone dwa żelazne karwasze.

Szary portal zniknął z niemiłosiernym zgrzytem, ale skaza na tafli rzeczywistości, tak jak tysiące innych, miała pozostać już na zawsze. światło run na podłodze przeszło z zielonego na ciemnoczerwony, gdy zmieniły swą funkcję.

Odetchnęła głęboko. Rozejrzała się, na chwilę zatrzymując wzrok na wpół rozpuszczonej świni, powoli odzyskującej swoją dawną formę. Uśmiechnęła się lekko i skierowała swe fioletowe oczy na tego, kto ją przywołał.

Jej usta rozchyliły się lekko.

- To niemożliwe... – Sapnęła, z niedowierzaniem spoglądając na jego beznamiętną, wysuszoną twarz. – Czyżbyś był jednym z nich?

- Nich? – Starzec nie zrozumiał.

- Prawdziwych czarodziei.

- Tak.

Otworzyła szerzej oczy. Czyżby ten spróchniały dziadyga naprawdę był...

- Chyba nie sądzisz, że jakiś kuglarz byłby w stanie cię przywołać? – Dodał.

- Nie doceniasz ludzkiej inwencji... Ale widzę, że mówisz prawdę. Powinnam była poznać od razu, choćby po świni, ale nie spodziewałam się, że jeszcze zobaczę kiedyś któregoś z was. Zacznijmy jeszcze raz. Bądź pozdrowiony, czarodzieju.

Mówiąc to, dygnęła lekko i uderzyła swymi żelaznymi karwaszami jeden o drugi.

Gdy nie doczekała się żadnej odpowiedzi, odezwała się ponownie.

- Jakie jest twe życzenie? – Wyraźnie zaakcentowała przedostatnie słowo, dając dobrze do zrozumienia, jakie „życzenie” ma na myśli. Jakby od niechcenia zaczęła się bawić paskiem przytrzymującym dolną część jej stroju. Mag pokręcił głową.

- Czy inni naprawdę przywołują was do takich celów?

- Oczywiście! To, że są władcami materii nie znaczy, że przestali być ludźmi.

- W każdym razie ja jestem już na to za stary.

- Och? Nie przejmuj się, potrafię wzbudzić pożądanie nawet w trupie – zażartowała, uśmiechając się lubieżnie.

- Doprawdy? I mogłabyś bez obrzydzenia uprawiać seks ze mną, takim pomarszczonym, wysuszonym starcem?

- Skarbie, jestem starsza od ciebie o całe stulecia. Poza tym, liczy się to, co masz... W środku – powiedziała, zniżając kusząco głos.

Obydwoje uśmiechnęli się, rozumiejąc ironiczność tych słów.

- To ciekawe. Ale do rzeczy. Wezwałem cię, bo chcę złożyć hołd.

Uniosła wysoko brwi, szczerze zaskoczona.

- Więc to po to... – Mruknęła pod nosem, patrząc z podziwem na maga. – Można wiedzieć, czemu?

- To raczej oczywiste.

- Cóż, tak... Jesteś pewien swej decyzji?

- Nie mam wyboru.

- Rozumiem. To może nim przystąpimy do oficjalnej części spotkania, skusisz się na odrobinę rozrywki...?

Mag westchnął z rezygnacją.

- Nie mam czasu na te pierdoły. Bierzemy się do roboty, czy nie? A może mi odmówisz?

- My nigdy nie odmawiamy, magu.

- Zatem do dzieła.

Krańcem swej laski starł kawałek oktagramu, przerywając magiczny okrąg. Uderzyła go dusząca woń fiołków i negatywna aura otaczająca sukkuba. Mgła produkowana przez demoniczne ciało powoli zaczęła wypełniać pomieszczenie. Kobieta uśmiechnęła się dziko.



***



Głowy ciekawskich mieszkańców wystawały z okien i śledziły wzrokiem pochód rycerzy w lśniących zbrojach, maszerujących szybko ciasnymi uliczkami miasta w stronę wschodniej dzielnicy. Wszyscy przechodnie, z szacunku lub strachu, schodzili im szybko z drogi.

W krótkim czasie grupa dotarła do zapuszczonego, piętrowego domu. Nie mieli wątpliwości, że trafili pod dobry adres. Aura negatywnej energii była tak silna, że rycerze widzieli ją gołym okiem. Wzrok wszystkich przykuła smuga mgły, wychodzącą od okna na pierwszym piętrze i niknącą gdzieś w górze.

- Spóźniliśmy się? – Spytał jeden z rycerzy.

- Niemożliwe – rzekł elucyd. – A nawet jeśli demon uciekł, to odpowiedzialni za przywołanie wciąż powinni być w środku. Wchodzimy, szybko!

Stare schody drżały, gdy dwunastu mężczyzn wbiegało na pierwsze piętro. Nie było problemu z odnalezieniem właściwego pokoju. Jeden porządny kopniak wyrwał stare, spróchniałe drzwi z zawiasów.

- Nie ruszać się! – Ryknął dowódca, wbiegając do środka w pełnej gotowości. Z niedowierzaniem spojrzał na kwiczącą świnię, chowającą się właśnie za łóżkiem. Potem przeniósł wzrok na klęczącego na środku pokoju starca i zawahał się, widząc jego strój.

- Czy to... – Zaczął pytać jeden z rycerzy za nim, jednak elucyd przerwał mu donośnym głosem.

- Otoczyć go – rozkazał.

W ciągu paru chwil pokój wypełnił się mężczyznami. Stanęli wokół czarodzieja klęczącego przed czymś, co wyglądało na wyrysowany dawno temu, ledwie widoczny oktagram wpisany w koło.

Choć skulony dziadek z twarzą ukrytą w dłoniach wzbudzał raczej litość niż strach, to nie dali się zwieść. W ich czułych na zło oczach staruszek wyglądał zupełnie inaczej. Widzieli mroczne cienie, wylewające się z jego wnętrza, czuli przeklętą aurę otaczającą go ze wszystkich stron. Na dodatek miał na sobie czarodziejskie szaty. Nie było wątpliwości, że to on jest tym, po kogo przyszli.

- Jesteś aresztowany pod zarzutem uprawiania zakazanej magii. Nie masz żadnych praw – powiedział żelaznym głosem paladyn. – Gdzie jest to, co przywołałeś?

Mag podniósł się powoli z podłogi i zatoczył, jakby był pijany. Wszyscy zacisnęli dłonie na rękojeściach mieczy, gotowi w jednej chwili rozpłatać niebezpiecznego człowieka.

Spojrzał na rycerzy i uśmiechnął się lekko. Jego oczy miały teraz znacznie jaśniejszy, prawie pomarańczowy kolor.

- Spóźniliście się – powiedział, a jego pomarszczoną twarz wykrzywił przerażający, dziki uśmiech.

- Spętać go – mruknął zniesmaczony dowódca.

Dwaj mężczyźni ruszyli w stronę starca, ale zatrzymali się, gdy nagle w pokoju dziwnie pociemniało. Wszyscy zgodnie skierowali miecze w stronę starca, ale tamten zdawał się tym nie przejmować. Na ścianach rozjarzyły się czerwone symbole, wijące się jak robaki.

- Na święty Promie... – Sapnął paladyna, czując, jak drętwieją mu wszystkie mięśnie.

Kątem oka zerknął na swych towarzyszy – wszyscy mieli ten sam problem.

Mag uśmiechał się ponuro. Choć pojawienie się oddziału dowodzonego przez elucyda było ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać, nie miało to tak naprawdę żadnego znaczenia. życie nauczyło go przewidywać każdą okoliczność i unieruchamiające runy założone jeszcze pierwszego dnia jego pobytu tutaj były na to najlepszym dowodem.

Wiedząc, że siły wiary elucydów nie można lekceważyć i zaklęcie długo go nie utrzyma, zabrał się za następny czar. Mógł oczywiście wykorzystać okazję i uciec, zostawiając pościg daleko za sobą, nie zamierzał jednak tracić takiej okazji. Coś w jego wnętrzu łaknęło widoku umierających rycerzy światła, a wszelkie wątpliwości sumienia tłumiło wspomnieniami dziesiątek lat prześladowań.

Pogrzebał chwilę w swej torbie i wyjął z niej metalowe widełki i miniaturowy młotek, po czym rozpoczął inkantację. Powietrze zgęstniało od przenikającej je magii.

Rycerze widząc, co się dzieje i przeczuwając, że za chwilę będą martwi, zdwoili wysiłki, próbując przezwyciężyć paraliż. Niektórym udało się odrobinę poruszyć, paladyn jako jedyny zrobił krok do przodu.

Czarodziej nie przejmując się sapiącymi rycerzami, skończył zaklęcie. Uśmiechnął się ponuro i stuknął młotkiem w metalowe urządzenie, wprawiając je w drgania. Dźwięk rozszedł się błyskawicznie po całym pokoju, wprawiając w drganie gęste powietrze i wraz z nim wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu przedmioty. Gdzieś zza łóżka rozległ się dziki kwik. Książki zaczęły spadać z rozchybotanego regału. Bańka u sufitu pękła, zasypując wszystkich odłamkami szkła.

świdrujący dźwięk nie ustawał – wręcz przeciwnie, wzmacniał się z każdą chwilą, a wszystko wokół drgało tak jak małe widełki. Posrebrzane zbroje zaczęły trzeszczeć i drgać, a z uszu mężczyzn polała się krew. świat w ich oczach rozmazał się. Charczeli i jęczeli, czując jak dźwięk wnika w ich ciała i wwierca się w mózg i umysł, burząc myśli i wspomnienia, zamieniając wszystko w papkę.

Ich dusze pod wpływem niekończącego się rezonansu zaczęły powoli oddzielać się od fizycznych form. Ból, jaki temu towarzyszył, wyciskał z ich piersi niezrozumiały charkot i wywracał oczy na drugą stronę. W porównaniu z nim śmierć nie wydawała się już tak straszną wizją, była raczej obietnicą ukojenia. Choć wszystko trwało niecałą minutę, wydawało im się, że walczą już od wielu godzin. Zrezygnowani, poddawali się, a działające zaklęcie w jednej chwili pozbawiało ich życia.

Ze stalowo-błękitnych oczu paladyna popłynęły krwawe łzy. Próbował nie słuchać ciągłego brzęczenia i opanować swe ciało od drżenia, napinając mięśnie i kierując myśli do umiłowanego boga. Czuł, jak do jego umysłu dobija się zaklęcie, jak świdruje mu czaszkę i próbuje tak jak innym oddzielić umysł od mózgu a duszę od ciała. Gdyby nie wypełniająca go modlitwa, jego świadomość już dawno by się rozpadła.

Poczuł silne szarpnięcie, a ból po lewej stronie klatki piersiowej wzmógł się kilkukrotnie. Usta wypełniły mu się krwią.

Już nie mogę... Boże!

Usłyszał cichy trzask i wszystko się skończyło.

Czarodziej zatrzymał drgające urządzenie, urywając niemiłosierny dźwięk. Powietrze rozrzedziło się. Symbole na ścianach zbladły i znikły, a uwolnione ciała rycerzy zgodnie runęły na ziemię. Mrok ustąpił miejsca popołudniowym promieniom Słońca.

Mag stał tam gdzie wtedy, z ponurym uśmiechem patrząc na martwych wrogów.

- Wygrałem... – Mruknął i zaśmiał się głośno.

Przerwał mu czyjś gardłowy kaszel. Z niedowierzaniem spojrzał na paladyna, który powoli podniósł się z ziemi i wytarł wyciekające z ust i oczu strużki krwi. W słonecznych promieniach jego srebrny napierśnik zmienił się w czyste złoto. Czarodziej zmrużył oczy. Zrobił krok w lewo, a jego cień zgasił blask zbroi.

- Twardziel, co? – Spytał kpiącym głosem. – Ale można się było spodziewać. Nigdy nie wiecie, kiedy umrzeć.

Elucyd spojrzał na swego oprawcę mętnym wzrokiem i dopiero po chwili dotarło do niego, że jest głuchy. W jego lodowatych oczach zapłonął ogień.

Zaczął iść w jego stronę, nie próbując nawet podnieść miecza. W zwarciu z kruchym staruszkiem dwumetrowy paladyn nie potrzebował żadnej broni.

Czarodziej cofnął się o parę kroków, sprawnie wymijając leżące ciała i sięgając jednocześnie do kieszeni. Zamachnął się, ciskając w stronę paladyna kostką do gry.

Sześcian odbił się od zbroi paladyna i poturlał po ziemi. Rozpoznając demoniczne urządzenie, rycerz z wściekłym pomrukiem rzucił się do przodu. Nie zwolnił nawet wtedy, gdy kostka zatrzymała się na dwójce, a cały świat stał się niewyraźny i zniknął w ciemnościach.

- O żesz ty kur... Uch! – Czarodziej stęknął głośno, gdy sto dwadzieścia kilo mięśni runęło na niego. Rozpędzony i oślepiony paladyn nie zatrzymał się nawet wtedy.

Paru przechodniów znajdujących się w pobliżu obróciło głowy, gdy w powietrzu rozległ się dźwięk tłuczonej szyby. Z niedowierzaniem spojrzeli na dwóch mężczyzn, którzy siłując się w uścisku wylecieli z okna jednego ze starych budynków, i tylko strach przed ewentualnym niebezpieczeństwem kazał im się jak najszybciej oddalić i zapomnieć o tym, co widzieli.

Choć lot na dół trwał tylko parę sekund, to korzystając ze swej zwinności czarodziej zdążył przekręcić się tak, że gdy z głuchym odgłosem uderzyli w brukowaną ulicę, to paladyn był na dole i przyjął na siebie prawie całą siłę upadku. Uderzenie wycisnęło mu powietrze z płuc wraz z głośnym jękiem.

Mag sturlał się szybko z oszołomionego rycerza i skrył głowę w fałdach rękawów, gdy z góry posypał się na nich deszcz szkła. Potem wstał szybko i ze złością spojrzał na leżącego przeciwnika.

- Niech cię mgła pochłonie – warknął. Przeleciał szybko w myślach zaklęcia, które byłyby najodpowiedniejsze w tej sytuacji. Potem spojrzał na gramolącego się niezdarnie z ziemi, wciąż oślepionego paladyna, i uśmiechnął się szyderczo.

Podniósł największy kawałek szyby, jaki udało mu się znaleźć i ruszył w stronę zdezorientowanego rycerza. Zabicie go osobiście będzie bezsprzecznie dużo większą przyjemnością.

Paladyn, klęczący na jednym kolanie, zamarł w bezruchu. Był całkowicie bezbronny, nic nie widział i nie słyszał. Wiedział, że mag wykorzysta tę okazję. Może nawet już rzucał śmiercionośne zaklęcie?

Nagle wszystko stało się jasne. Promień światła rozdarł ciemność dookoła niego i poprowadził jego dłoń, przynosząc jednocześnie ukojenie. Choć przeczyło to zdrowemu rozsądkowi, wiedział już, w którym momencie i w którą stronę machnąć ręką, by powstrzymać przeciwnika.

Wytrącony z dłoni kawałek szkła z brzękiem rozprysł się na bruku.

- Kurwa! – Zaklął mag. Paladyn nie potrzebował więcej wskazówek. Wykorzystując całą pozostałą mu siłę rzucił się w stronę źródła dźwięku i mimowolnie się uśmiechnął, gdy uderzył w coś miękkiego i usłyszał znajomy jęk. Przewrócił starca i przygniótł swoim ciężarem. Wymierzył cios w miejsce, gdzie, według jego przypuszczeń powinna być głowa. I choć przeczucie go nie zawiodło, pięść sprawiedliwości chybiła celu, gdy mag nienaturalnie szybko uchylił się przed ciosem. Po udanym uniku starzec od razu przeszedł do kontrataku i z całej siły uderzył elucyda w twarz, po czym pomagając sobie nogami zrzucił go z siebie i odczołgał się dalej.

- Mam cię już dość – powiedział, podnosząc się z ziemi i patrząc na gramolącego się z ziemi paladyna. Tamten również na niego spojrzał i ze zdziwieniem odkrył, że go widzi. Z każdą kolejną sekundą obraz stawał się coraz wyraźniejszy.

Zamrugał parę razy, by pozbyć się czarnych plamek przed oczami. Gdy w końcu odzyskał w pełni wzrok, mag kończył już zaklęcie.

Szkarłatny promień pomknął w stronę stojącego rycerza. Za późno na unik, za późno na cokolwiek. Zrozumiał, że tym razem przegrał ostatecznie.

Uderzenie było silniejsze niż się spodziewał. Sapnął ciężko, zatoczył się i upadł do tyłu, a jego zbroja, choć zrobiona z wyjątkowo twardej stali, pękła w paru miejscach.

Magowi drgnęła powieka. Jego twarz zatrzymała się na czymś pomiędzy uśmiechem ostatecznego triumfu a niedowierzającym zdziwieniem.

- O co chodzi...? – Spytał, sam nie do końca pewien, kogo. Patrzył przez chwilę na ciężko oddychającego rycerza, leżącego bezwładnie kilkanaście kroków dalej. – Jakim cudem jeszcze żyjesz, żałosna istoto?!

Tamten nie odpowiedział, najwyraźniej był nieprzytomny. Czarodziej zgrzytnął zębami. Zmarnował już dość zaklęć na tego paladyna, tak kurczowo trzymającego się swego życia.

Wszystko potoczyło się tak nie tak, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Powinien zabić wszystkich rycerzy w swoim pokoju, później spalić go wraz z ciałami i całym domem, a następnie wynieść się na dobre z tego miasta. A tymczasem bawił się tutaj z jednym cholernym paladynem, przeklętym Strażnikiem światła.

Gdyby wciąż był dawnym sobą, już opuściłby miasto, nie kłopocząc się upartym rycerzem. Może nawet nie zabiłby nikogo, a unieruchamiające runy wykorzystałby jedynie po to, by w spokoju móc odejść. Ale te parę minut, które spędził z sukkubem, zmieniły go bardziej niż cokolwiek innego kiedykolwiek wcześniej. Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, albo nie chciał zdawać, ale do głosu doszła mroczna strona jego duszy, do tej pory pozostająca w stagnacji. W głowie kłębiły się teraz myśli, które wcześniej leżały uśpione gdzieś na dnie umysłu. Coś w jego wnętrzu domagało się wykorzystania potężnej mocy, jaką władał i ukarania tych, którzy ośmielali się stawać mu na drodze. Nikt, kto wystąpił przeciw niemu, nie miał prawa żyć.

Czuł, jak krew płynie w nim szybciej. Słyszał lepiej, widział wyraźniej, a cały świat wydawał mu się teraz znacznie prostszy. Inni ludzie byli tacy mali... Nic nie mogło go zatrzymać.

Nie był już dawnym sobą. I dlatego nie odszedł teraz, gdy paladyn leżał nieprzytomny, a droga stała otworem. Może gdyby wiedział, że była to jego ostatnia szansa, odszedłby szybko i zniknął w jednym z zaułków, nie odwracając się za siebie. Mógł przeżyć jeszcze wiele lat, żyjąc swymi nigdy niewygasłymi marzeniami. Mógł.

Podszedł do leżącego paladyna, a jego twarz wykrzywił grymas pogardy.

- Jesteś mój.

Wyciągnął z kieszeni fiolkę z czarnym płynem i pochylił się nad nieprzytomnym elucydem. Gdzieś z tyłu dobiegł go szmer. Odwrócił się gwałtownie, na końcu języka mając już gotowe zaklęcie. Zająknął się jednak, widząc stojącego kilkanaście metrów dalej kapłana, otoczonego ponad dwudziestką rycerzy. Nim zdążył zrobić cokolwiek, coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy, pozbawiając przytomności.

Przegrał.

Tak, jak było zapisane.



***



Drzwi skrzypnęły lekko i do środka wszedł wysoki kapłan w biało-złotych szatach, które w jasnym świetle korytarza zdawały się błyszczeć i iskrzyć. Przestały dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi, odcinając dopływ strumienia białego światła.

Sam pokój był niewielki. Prowadziły do niego tylko jedne drzwi, nie było okien. W każdym kącie stał jeden rosły rycerz Promienia, a w ich wypolerowanych zbrojach odbijały się płomienie kilkunastu świec, służących tutaj za jedyne źródło światła.

Pośrodku pomieszczenia stał mały, drewniany stół. Po jego obu stronach ustawion

2
Ucięło mi, niestety. Już nie pierwszy raz mi się to zdarza ^^'

Tu zamieszczam dalszy fragment:





Choć co do samej egzekucji też miał sporo wątpliwości, to jakiż miał wybór? Nie mógł go tu trzymać przez ponad dwa tygodnie – nie miał do tego odpowiednich warunków ani nerwów. Wolał nawet nie myśleć o konsekwencjach jego ewentualnej ucieczki.

A Stolicy jakoś to wytłumaczy. Przecież zrozumieją.

Taką miał nadzieję.

Popatrzył jeszcze chwilę na tonące w czerwieni zachodu miasto, po czym odszedł w dół zacienionego korytarza.



***



Gdy tylko przeszli przez żelazną bramę oplecioną bluszczem i ruszyli w dół ulicy, zaczęli za nimi podążać ludzie. Najpierw dwóch, później czterech, a potem dziesięciu. Gapie. W oknach mijanych kamienic i domów widać było twarze, śledzące pochód tak długo, jak się dało.

Kościelny posłaniec już dobre pół godziny temu rozniósł wiadomość o zbliżającej się egzekucji. Jak zawsze, chętnych widzów nie brakowało. Większość od dawna czekała przy miejscu wykonania wyroku, rozmawiając o nieistotnych sprawach lub jedząc przekąski, sprzedawane przez drobnych kupców, węszących dobry interes. Nim pochód dotarł do miejsca przeznaczenia, znajdującego się kawałek za miastem małego wzgórza, minęło kolejne pół godziny.

Mag uśmiechnął się (na tyle, na ile można się uśmiechnąć mając zakneblowane usta) słysząc niezadowolone buczenie tłumu, gdy strażnicy zaprowadzili go pod szubienicę, a nie do stojącego kilkanaście metrów dalej stosu drewna. W towarzystwie trzech rosłych rycerzy wszedł po schodkach na drewniany podest, na którym czekał już kat w swym słynnym, szarym kapturze. Ustawili maga pośrodku platformy na kwadratowej desce, która niewątpliwie połączona była z dźwignią, sterczącą niedaleko.

Podczas gdy kat zakładał pętlę na chudą szyję czarodzieja, jeden z rycerzy wystąpił przed szereg i zaczął mówić swym donośnym, niskim głosem, który natychmiast skupił na sobie uwagę wszystkich.

- Zgromadzeni mieszkańcy! Ten oto stary człowiek, a imię jego Argan Mold, zboczył ze ścieżki prawa i dla zaspokojenia własnych pragnień uciekł się do demonicznej magii, która niechybnie doprowadzi każdego do zguby, wcześniej lub później. Pamiętajcie o tym i nie zbaczajcie ze ścieżki światła.

Zazwyczaj padało jeszcze pytanie o ostatnie słowo skazańca, jednak tym razem pominięto je, z oczywistych względów. Ostatnie słowo maga mogło być ostatnim dla nich wszystkich.

Czarodziej na pewno podziękowałby temu rycerzowi za tą dość krótką mowę, pozbawioną zbędnych epitetów i wyolbrzymionych, wielkich słów, gdyby tylko nie miał zakneblowanych ust. I gdyby tylko go słuchał.

Ale on, od chwili, gdy poczuł na szyi szorstki gruby sznur, myślami był już gdzie indziej. Patrzył na czerwoną łunę za miastem, na rosnące nieopodal drzewa, na ziemię pokrytą zieloną trawą i stare, brunatne deski podestu ze sterczącymi gdzieniegdzie zardzewiałymi gwoździami. Jego myśli rozpraszały się i zbierały ponownie, jakby nie wiedział, na czym powinien się skupić. Szmery podnieconej publiczności i błyszczące z podniecenia i strachu oczy ludzi, którzy po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć prawdziwego maga, zupełnie go nie obchodziły. Nasycał się pięknem umiłowanego świata, póki jeszcze żył. Przypuszczał, że jeśli jego plan się powiedzie i wróci tu pewnego dnia, nie będzie już dawnym sobą. Już nim nie był, z czego cząstkowo zdawał sobie sprawę, ale później zmiany zajdą dalej... I głębiej.

Wciąż tliła się w nim iskierka nadziei, że jednak uda mu się do końca pozostać sobą, ale był zbyt inteligentny, by wierzyć w to naprawdę. Zresztą, w gruncie rzeczy to i tak było dla niego bez znaczenia – ważne, by pamiętał o marzeniu. Tylko to naprawdę się liczyło i nawet utrata części siebie nie wydawała się zbyt wygórowaną ceną za możliwość spełnienia swego snu.

Mimo to wciąż było mu żal tego wszystkiego, co zostawiał za sobą i czego nigdy już nie odzyska. I dlatego z lubością nadstawiał porytą zmarszczkami twarz na dmący lekko wieczorny wiatr. Póki jeszcze mógł.

Mimowolnie zaczął myśleć o swoim życiu. Czy dobrze je przeżył? Czy zrobił coś, czego powinien żałować? Na pewno nie miał powodów do narzekań – żył dłużej niż powinien żyć zwykły człowiek i widział więcej niż prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy tego miasta razem wzięci. Był w miejscach niedostępnych dla śmiertelników i dowiedział się o świecie więcej, niż inni mogliby to sobie wyobrazić. Choć daleko mu było do potęgi starożytnych, to czyż i tak nie osiągnął wiele? Był jednym z ostatnich prawdziwych magów, co czyniło go jedną z najpotężniejszych istot w całej Peririi.

A teraz dotarł do kresu swej podróży. Wciąż mógł próbować uciec, ale nie widział w tym sensu. Jeśli los wyznaczył mu dzisiejszy dzień, to czyż mógł to zmienić?

Wziął głęboki wdech, rozkoszując się różanym powietrzem wieczoru. Mimo spokoju ducha jego serce waliło jak oszalałe, jakby chciało maksymalnie wykorzystać pozostały mu czas.

I choć większość ludzi po przeżyciu tak długiego okresu szaleńczych przygód i wędrówek zgodziłaby się na śmierć, jak na rodzaj zasłużonego odpoczynku, to on nie mógł. Nie spełnił swego marzenia i dopóki to się nie stanie, nie było mowy o zatrzymaniu się. Jeszcze nie. I ani starość, ani śmierć, ani cokolwiek innego nie powstrzyma go w drodze do jego celu.

- To już, staruszku – powiedział kat, zadziwiająco miękkim głosem. Poklepał go po ramieniu i zaczął się powoli wycofywać w stronę dźwigni.

Rzeczywiście, dopasowana lina ciasno oplatała jego szyję.

A więc już, to koniec. Czarodziej pożegnał się z ukochanym i znienawidzonym zarazem światem, wciąż jednak wierząc, że pewnego dnia tu wróci. I spełni swe marzenie.

Głośne skrzypnięcie dźwigni rozdarło powietrze.

Bo marzenia są najważniejsze.

Zapadnia, mimo długiej przerwy w działaniu, zadziałała bezbłędnie i w chwili, gdy ostatni promień Słońca zgasł na zachodnim niebie, starzec poleciał w dół.

świat zawirował i eksplodował tysiącem barw, które zlały się w nieprzeniknioną czerń.

Ciałem wstrząsnęły ostatnie konwulsje, a przez tłum gapiów przeszedł szmer zadowolenia.

Z kieszeni czerwonych szat pod wpływem wstrząsów wysunął się złoty zegarek i po krótkim locie roztrzaskał się o wystający z ziemi na dole kamień.



***



- Znaleźliście coś ciekawego w tym jego pokoju? – Spytał Marcus.

- Oprócz ksiąg i notatek, niewiele. Dokładny spis będzie gotowy jutro rano, panie. Z ważniejszych rzeczy warto wspomnieć o kiju, najprawdopodobniej magicznym... Ach, tak. Pod deskami znaleźliśmy myszy w słojach.

- żywe?

- Nie, w marynacie.

- Ciekawe, ciekawe... Coś jeszcze?

- świnię.

- Co?

- świnię, panie. Siedziała ogłuszona za łóżkiem.

- Co tam robiła świnia?

- Próbujemy się tego dowiedzieć.

Kapłan potarł twarz dłońmi. Zamiast odpowiedzi, znajdował tylko kolejne pytania. Jeśli do czasu przyjazdu przedstawicieli Stolicy nie przygotuje szczegółowego raportu, będzie musiał się gęsto tłumaczyć.

- Co z tymi księgami, o których wspomniałeś?

- Są dwa pokoje dalej, panie. Przegląda je czterech uczniów.

- Bardzo dobrze.

Wyszedł z pomieszczenia i skierował się ku właściwym drzwiom. Wszedł do małej komnaty, a czwórka siedzących za drewnianym stołem adeptów spojrzała na niego. Dookoła nich leżało pełno zapisanych kartek i książek, zajmujących prawie połowę pokoju.

- I jak? – Spytał z nieudawaną ciekawością.

- Nic, Najwyższy Kapłanie. Większość notatek i książek dotyczy sposobów na przedłużanie życia i zyskanie nieśmiertelności, jest też parę innych, coś o alchemii, jedna kucharska...

- Nieśmiertelności... Cokolwiek o demonach?

- Jak dotąd nic, panie.

- Doprawdy... – Mruknął, biorąc od niechcenia pierwszą lepszą książkę do ręki. Przeczytał tytuł i zamarł.

Na brązowej, lekko podniszczonej okładce widniał napis:



ARGAN MOLD

„O Bogu Traw wśród nieskończonych pól”



Szczerze wątpił, by jego niedawny rozmówca był pisarzem.

3
Bardzo ciekawa historia. Ciekawa i wciągająca, choć miejscami troszkę monotonna, ale niestety akcja nie może cały czas gnać jak szalona.

Widać od razu, że całość została dokładnie przemyślana.

Osobiście nie przepadam za fanatasy i nie znam się za bardzo na tym gatunku, ale widzę tu kawał dobrej roboty.

Styl bardzo dobry. Znalazłem w prawdzie kilka zdań, które dla czystości sumienia należało by zmienić lub poprawić, ale to tylko moje odczucie. Poza tym te "błędy" nie są aż tak rażące.

Jedna moja sugestia. Chociaż tekst jest dobrze napisany, a historia ciekawa, to brakowało w niej czegoś. Chyba jakiegoś wyrazistszego klimatu. Myślę, że stosując nieco bardziej archaiczne słownictwo, zwłaszcza w dialogach osiągnąłbyś lepszy efekt.

Zaskoczyło mnie, a właściwie bliżej prawdy będę jeśli powiem, że zaintrygowało mnie zakończenie. Wieje od niego ciekawym ciągiem dalszym, którego już nie mogę sie doczekać.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

4
Dzięki serdeczne za komentarz i porady, na pewno z nich skorzystam. Starałem się unikać monotonności, ale jak sam zauważyłeś, nie da się jej całkowicie wyeliminować. Z czasem jednak akcja powinna się rozkręcić ;)

Byłbym też wdzięczny, gdybyś wskazał te wymagające poprawki zdania.

Cieszę się, że pierwszy rozdział przypadł Ci do gustu i mam nadzieję, że kolejne również nie zawiodą ;D

Pozdrawiam.

5
Wybacz, ale nie dam rady znaleźć tych zdań. Musiałbym jeszcze raz przewertować opowiadanie, a jest dość długie. Nie bardzo mam czas, szczerze mówiąc.

Przepraszam.

Jestem pewien, że następni, którzy będą oceniać wypiszą to, co cię interesuje.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

6
Nie szkodzi, żaden problem ;D Myślałem po prostu, że masz je już zaznaczone albo wypisane, ale skoro nie, to faktycznie, trochę za długo by zajęło wertowanie całego tekstu.

7
Korekta do fragmentu "Paladyn nie potrzebował więcej wskazówek. Wykorzystując całą pozostałą mu siłę rzucił się w stronę źródła dźwięku i mimowolnie się uśmiechnął, gdy uderzył w coś miękkiego i usłyszał znajomy jęk."



Oczywiście, paladyn nie mógł słyszeć ani przekleństwa maga, ani jego jęku, bo był głuchy. Wybaczcie za ten logiczny błąd, ale tak to bywa, jak w trakcie pisania zmienia się pewne rzeczy. Potem wychodzą takie nieścisłości...

Mam nadzieję, że to ostatni raz ;P

Dodane po 44 minutach:



Aha, jeszcze jedno: niedawno obejrzałem film Mgła, oparty na powieści Kinga. Już nie pierwszy raz mi się zdarza, że coś wymyślę, a potem znajduję już identyczną rzecz, istniejącą od dawna (tak, dopiero dzięki filmowi dowiedziałem się o tej książce ;P). Muszę więc czymś zastąpić szary symbol demonów, żeby nie powielać już stworzonych pomysłów.

Z braku lepszych pomysłów pomyślałem o prostej zmianie koloru - mgła byłaby u mnie szkarłatna, a to przez kropelki krwi zastępujące krople wody. Powiedzcie, co o tym myślicie.

8
Przyznam z góry, ze nie lubię takich tekstów, nie cierpię ich czytać, ale skoro jestem Weryfikatorem to powinienem, co też robię. Nie musisz się przejmować moją opinią jeśli chodzi o pomysł, bo ona jest wysoce subiektywna. Zatem do dzieła.



Na pierwszy rzut oka widzę, że musisz trochę popracować na powtórzeniami. We wstępie jest ich dosyć, by podać Ci link do słownika synonimów. Wzbogacisz trochę język i poprawisz nieco wygląd tekstu, bo nie wygląda najlepiej ciągłe powtarzanie słów "dym", "krzyknął" itp.

Ja podchodzę do tego tekstu bardzo sceptycznie, nie ciągnie mnie tak do ciągu dalszego jak Foo, ale sądzę, że może coś z tego wyjść.

Mnie tekst tak mocno nie wciągnął, momentami się dłużył do tego stopnia, że pytałem się siebie: Kiedy to się skończy?

Styl jest poprawny, aż jestem nieco zdziwiony. Gdyż zazwyczaj za podobne opowiadania łapią się zupełnie zieloni amatorzy nie mający pojęcia czym jest warsztat, styl i zgrzyty w tekście. Twój tekst różnił się od nich tym, że dało się go spokojnie przeczytać.



Nie jestem ciekaw ciągu dalszego tekstu, a Twojego pisania. Może spróbujesz z czymś z innego repertuaru? Chętnie przeczytam.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

9
Dzięki za komentarz i uwagi. Powtórzenia faktycznie sprawiają mi sporo kłopotów, zbyteczna rozwlekłość tekstu również jest problemem. Wiem, że czytelnik, biorący książkę z półki podpisanej 'fantasy' oczekuje przede wszystkim rozrywki, a nie filozoficznych rozmyślań bohatera nad jutrzejszą pogodą.

Wychodzę jednak z założenia, że akcja nie może cały czas gnać do przodu, gdyż wyglądałoby to dość... Sztucznie, przynajmniej moim zdaniem. Choć faktycznie, przerywniki i „spowalniacze” mogłyby być lepiej wplecione w fabułę.



Jestem wdzięczny i dziękuję za przeczytanie całego tekstu, tym bardziej, że nie darzysz tego gatunku sympatią. Każda opinia jest dobra, a dzięki krytycznemu nastawieniu można łatwiej wyłapać błędy i nieścisłości.

Na przyszłość jednak proszę, byś tego nie robił, jeśli naprawdę nie masz ochoty - czytanie powinno sprawiać radość i nie chcę, by ktoś na siłę męczył się nad moimi wypocinami. Jeśli robisz to z poczucia obowiązku weryfikatora, to w porządku, ale wiedz, że nie będę miał Ci za złe, jeśli nie skomentujesz następnego rozdziału, tylko poczekasz, aż napiszę coś bliższego Twoim gustom. Bo na pewno nie zamierzam trzymać się kurczowo samego fantasy.

To już jednak zależy nie tyle ode mnie, co od natchnienia.



Dzięki jeszcze raz. Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”